Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Mam przejechane 229170.55 kilometrów w tym 4.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 27.61 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 753982 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Trollking.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:7773.68 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:306:25
Średnia prędkość:25.37 km/h
Maksymalna prędkość:67.50 km/h
Suma podjazdów:80445 m
Liczba aktywności:147
Średnio na aktywność:52.88 km i 2h 05m
Więcej statystyk

Zawrotnie

Sobota, 2 stycznia 2016 · dodano: 02.01.2016 | Komentarze 5

Na termometrze jakiś minus miliard, zamarznięta ziemia, kawałki lodu i śniegu, drogi przejezdne tylko częściowo... Komu by się chciało ruszać w takich warunkach na rower?

No komu?

No mnie :)

Przyznaję - łatwo nie było. W mieście jeszcze jechało się przyzwoicie, bo główne drogi zostały już rozjeżdżone. Coś mi jednak mówiło, że sytuacja się zmieni. I miałem rację - gdy z jeleniogórskiej Maciejowej skręciłem przez Jasiową Dolinę do Wojanowa nagle ktoś zamontował szklankę zamiast asfaltu. Po raz pierwszy w życiu wjeżdżałem na górkę szybciej niż z niej zjeżdżałem :) Udało się przeżyć, ale trochę mi się skomplikowały plany, bo dalej chciałem jechać do Janowic. Udało mi się dotrzeć do Trzcińska, w którym po zobaczeniu takiego oto widoczku powiedziałem: pas. Życie mi miłe.

Zawróciłem do Wojanowa, potem do Łomnicy i dałem sobie jeszcze jedną szansę, kierując się bardziej na południe. I to był strzał w dziesiątkę, bo droga przez Mysłakowice i Kostrzycę do Kowar, na obwodnicy których zawróciłem tą samą trasą, okazała się o niebo lepsza niż dotychczasowa. Finalnie - jestem z siebie dumny. Albo durny :) A na mapie wyszedł jakiś potwór spaghetti.

Jutro dość wcześnie wracamy. Jeśli uda mi się cokolwiek wykręcić to będzie jakiś mega krótki glut. Potem też nie za ciekawie, bo w poniedziałek i wtorek w związku z brakami kadrowymi czekają mnie nadgodziny. Praktycznie wykluczające rower. Ale przy takich temperaturach wyjątkowo płakać nie zamierzam.

https://www.endomondo.com/users/2935873/workouts/651313028


Kategoria Góry


Glut, którego być nie miało

Piątek, 1 stycznia 2016 · dodano: 01.01.2016 | Komentarze 6

I nie było. Jakoś do godziny 13. Ale po kolei.

Sylwestra spędziliśmy wyjątkowo trzeźwo, uciekając mentalnie od jakiegoś dichowego szajsu (Czadomen czy inne badziewie) zza okna jeleniogórskiego rynku. Podsumowanie ostatnich dwunastu miesięcy nastąpi... gdy mi się zachce. Na razie mi się nie chce. Natomiast rozpoczęcie roku 2016 według prognoz zapowiadało się... no nie zapowiadało się. A rano? No nie zapowiadało się tym bardziej :) Zamiast znanych z ostatnich dni: ostrego zimowego słońca, pogodnego mrozku oraz suchych asfaltów styczeń przywitał mnie śniegiem. Nie małym, sympatycznym puszkiem, ale mieszaniną paskudnej brei z błotem. Oraz lekkim przymrozkiem.

Plus był jeden: wyspałem się, co mam nadzieję dzięki tej dacie będzie mi dane przez co najmniej 365, a nawet 366 dni. A jak już tego dokonałem to zgodnie ze świecką tradycją, że jeśli nie kręcę to zaliczam choć symboliczny, około pięciokilometrowy spacer, wykonałem pięciokilometrowy spacer :) Grzecznie wróciłem do domu i ze smętną miną przybrałem pozę "niespełniony rowerowo nałogowiec pierwszego dnia stycznia".

Było rodzinnie, a ja niczym kropla drążyłem skałę. Nie, nic zbereźnego :) A jedynie obserwując pogodę za oknem przyuważyłem, że temperatura delikatnie wzrasta, a śnieg zmienia się w kałuże... Więc... Około trzynastej w ramach negocjacji wyżebrałem dla dobra ojczyzny krótkiego gluta, którego sam z siebie obiecałem poprzedzić rozeznaniem terenu, czyli rozeznaniem stanu asfaltów. Wyszło na moje.

I ruszyłem. Powoli, starym rzęchem, na grubych oponach. Były małe emocje w temacie: co dalej, ale z kilometra na kilometr uśmiech na ryju mi się poszerzał. Bowiem było mokro, było ślisko, ale jedynie w perspektywie jazdy szosą, a poza tym - pełna radocha. Pokręciłem do Cieplic, potem przez stawy do Podgórzyna, stamtąd przez Zachełmie do jeleniogórskiego Sobieszowa, skręt na Piechowice do Trasy Czeskiej, skąd znów przez Cieplice dotarłem do domu. Jak to wyglądało na trasie? Ano tak. Szału widokowego nie było :)

Jaki ja byłem zadowolony na mecie, czyli w drzwiach!!!! Myślę, że większość penitencjariuszy zakładów dla obłąkanie chorych po zażyciu prozacu zazdrościliby mi uśmiechu :) Od razu też podziękowałem Żonie za wyrozumiałość - bo tolerować takiego upartego osła jak ja zdecydowanie zasługuje na medal. Dzięki temu niniejszym dumnie oświadczam, że rok uważam za zaczęty.

A na koniec widoczek na Plac Ratuszowy w Jeleniej Górze, z perspektywy wieży widokowej, około godziny dziesiątej rano. Dla nietutejszych - gdzieś tam z tyłu zazwyczaj są góry...

https://www.endomondo.com/users/2935873/workouts/650925932


Kategoria Góry


To już jest koniec...

Czwartek, 31 grudnia 2015 · dodano: 31.12.2015 | Komentarze 4

...2015 roku. Zdecydowanie dla mnie rowerowo pozytywnego, ale też z trudniejszymi momentami. Na podsumowanie przyjdzie jeszcze czas, dziś w związku z dość specyficzną datą wpis jedynie symboliczny, bo i tak nikt go nie przeczyta :)

Ostatni kurs tego roku odbył się - co pewnie nie będzie zaskoczeniem - po górach. Ale tym razem opuściłem przytulne Rudawy, kierując się bardziej na południe - w bardziej surowe i majestatyczne Karkonosze. Początkowo byłem zdziwiony, że wiatr traktuje mnie jakoś spokojnie, w przeciwieństwie do ostatnich dni. Zagadka wyjaśniła się gdy wyjechałem z niecki, jaką tworzy Kotlina Jeleniogórska - to, czego mi oszczędzono na tym etapie zostało zwrócone z nawiązką. Póki co jednak mogłem delektować się wyjątkowo dobrą pogodą, do Karpacza docierając przez Ścięgny. Jest tam nowa droga - poezja!



Karpacz jedynie liznąłem, bo mając do wyboru: dalszy wjazd albo pierwszy dziś zjazd wybrałem to drugie. Przewidywalny jestem :) Zjechałem sobie do Miłkowa, skąd skręciłem na... Ścięgny, zaliczając drugi raz ten sam podjazd w ramach sylwestrowego dubla. Następnie wybrałem opcję Kowary. I tu zaczęło się wiatrzysko, które stargało mnie koszmarnie. Przy czym słowo "koszmarnie" jest zgrabnym eufemizmem. To była rzeź.

Choć przyznać trzeba, że było też bardziej komfortowo, bo momentami wiatr mi pomagał. I to konkretnie - były fragmenty gdy łańcuch mi się kończył. Podobnie jak kaseta za trzy dychy :) Kowary objechałem, zakręciłem przed zjazdem na Okraj i stanąłem przed dylematem: co dalej. No i co? Rudawy :) Czyli przez Kostrzycę do Bukowca, potem na Krogulec, Karpniki, Łomnicę. Znów u siebie :) Potem Jelenia i... koniec. Ostatni kilometr został wykręcony.

Niestety na jutro prognozy zapowiadają masakrę. Szkoda, bo chciałem rok rozpocząć rowerowo, co pewnie nie będzie mi dane.

Pozdrawiam wszystkich! Dziękuję za kolejny rok kibicowania, oceniania, czasem krytykowania na BS. A przede wszystkim - motywowania, bo nic tak nie nakręca do przykręcania jak ten portal :)

https://www.endomondo.com/users/2935873/workouts/6...


Kategoria Góry


Rudawowo

Środa, 30 grudnia 2015 · dodano: 30.12.2015 | Komentarze 8

Zimno się zrobiło. Co prawda o dziwo podobno jest cieplej niż w Poznaniu, ale i tak do żaru tropików troszeczkę brakuje. Niewiele, bo nie niewiele, ale zawsze :) Nie spieszyło mi się więc ze zbyt wczesnym ruszaniem, każdy pretekst był dobry, a w związku z tym, że akurat mamy na okres sylwestrowy pod opieką psa to z zadziwiającą nawet mnie ochotą zająłem się jego wyprowadzaniem. No ale pies jest jeden i nie można się nim zajmować przez cały dzień, więc trzeba się było w końcu zapakować w rowerowe ciuchy i ruszyć :)

Wiało mocniej niż wczoraj i dostałem nieźle po tyłku od zimnych powiewów. Za to jak już udało mi się znaleźć fragment z wiaterkiem w plecki to było całkiem milusio. Trasę dziś zrobiłem początkowo dość podobną do wczorajszej - na Rudawy. Jednak zamiast pokręcić lajtową trasą przez Trzcińsko wzdłuż Bobru zaliczyłem Przełęcz Karpnicką, jak zwykle uroczą. Szczególnie podczas zjazdu :) Wcześniej mijając Łomnicę oraz Karpniki, między którymi sfociłem chyba jedyny w Polsce widoczek, który wszystkim kojarzy się tak samo (w razie wątpliwości - pierwsze zdjęcie od góry).




A potem tak jak wczoraj - przez Janowice do Radomierza, gdzie z górki pozwoliłem sobie już na śmielsze rozkręcenie się do ponad 53 km/h (na szosie - wstyd. Na tym, czym dziś kręciłem - bohaterstwo). Wcześniej upewniając się, że zaciski przy kołach nie odpadły. Nie odpadły - o czym świadczy między innym to, że ten wpis powstał. A jeszcze wcześniej - robiąc sobie selfie. Jak widać nie mam doświadczenia, bo pysk mi wyszedł jeszcze bardziej czerwony niż w naturze :)

Wróciłem do Jeleniej i zamiast tak jak wczoraj zdobywać kapellowe szczyty skręciłem na Karpacz, oczywiście nie planując doń dojechać, bo korki w tym kierunku były większe niż ego pewnego anonimowego polityka rządzącej partii, odwrotnie proporcjonalne do jego wzrostu. Zamiast tego kontynuowałem jazdę ścieżką do Łomnicy, skąd lekko błądząc udało się wrócić na właściwy szlak - czyli do domu.

Na wspomnianej ścieżce odkryłem, że kibiców mam w całej Polsce. Eh, ta sława :) Nie do końca wiem skąd mieli przeciek na temat mojej trasy, której nie znałem nawet ja, ale cóż... Pozostaje uhonorować ich pamiątkową fotą :)


Kategoria Góry


Jelonek :)

Wtorek, 29 grudnia 2015 · dodano: 29.12.2015 | Komentarze 6

Przed przyjazdem w rodzinne Karkonosze miałem lekką obawę co do możliwości uruchomienia roweru na czas pobytu. Powód był tyle banalny, co śmierdzący - bowiem pod koniec świąt w piwnicy, gdzie był przechowywany wylała kanalizacja. Na tyle dotkliwie, że zalane było dojście, a spece od tego typu fiołkowych spraw skończyli robotę dopiero wczoraj po południu. Dziś rano więc z duszą na ramieniu oraz klamerką na nosie zszedłem do podziemi i oceniłem sytuację. Na szczęście - nasza część została nietknięta. Uff (dosłownie). Rower był w stanie tragicznym, ale nie gorszym niż ostatnio. Moje obawy, że będzie g...nój zamiast kręcenia na szczęście okazały się niepotrzebne.

Jak już dopompowałem i nasmarowałem co trzeba - ruszyłem. Około dziesiątej, gdy jeszcze było powyżej zera, co prawda lekko bo lekko, ale zawsze. Gdyby ktoś mi jakieś pięć lat temu powiedział, że pod koniec grudnia będę śmigał sobie na luzaku (no dobra, to złe słowo) po górkach to bym go chyba darmowo podwiózł rowerem do jakiegoś pobliskiego zakładu dla niepełnosprytnych (najbliższy jest w Bolesławcu, więc kawałek bym miał). A tu proszę - póki co bez śniegu, bez opadów, choć fragmentami przy rzece Bóbr były delikatne oblodzenia. A skoro o rzece to wyciąg z mojej dzisiejszej trasy.

Najpierw kawałek po Jeleniej Górze, potem: kierunek wschód, którego w Poznaniu nienawidzę, a w Sudetach uwielbiam. Prowadzi bowiem w moje ukochane Rudawy Janowickie. No to wzdłuż Bobru, wśród pagórków, wśród górek, wśród skałek. O tak:



Dotarłem do Janowic (pod wiatr), z których wdrapałem się do Radomierza (pod wiatr), skąd skręciłem z powrotem na Jelonkę (o dziwo z wiatrem). Tak mi się dobrze kręciło z podmuchem w plecy, że bym dotarł do Czech, ale się w porę opamiętałem. Pomógł mi w tym zresztą klekot, na którym jechałem, po przy prędkościach w okolicach +/- 50 km/h odczuwałem powoli odkręcające się zeń śrubki. Znalazłem się ponownie w Jeleniej, a że kilometrów było dopiero około trzydziestu to postanowiłem podjąć samoistne wyzwanie Actimela i zaliczyć jeszcze Kapellę. Kto zaliczał ten wie ;) I tak zaliczałem, i zaliczałem, i zaliczałem. Serpentynek było sporo, kątów liczonych w procentach również, jedynym plusem było to, że było mi coraz mnie zimno :) Udało się dotrzeć.



Zjazd byłby super, gdyby nie tym razem boczne wiatrzysko, które zdecydowanie chciało mnie widzieć na samym dole przepaści. Nie udało się mendzie. A sam zjazd był zdecydowanie przyjemniejszy niż wjazd. Dziwne :)

Co pokręciłem to moje. Teraz nadchodzi mróz i może być różnie. A na mapce (tym razem udostępniam) znów wyszedł mi dorodny jeleń. Miejsce zobowiązuje.
https://www.endomondo.com/users/2935873/workouts/6...


Kategoria Góry


Karkonosze (w sercu noszę)

Niedziela, 4 października 2015 · dodano: 04.10.2015 | Komentarze 11

Tytułowy wers pozostał mi jeszcze z czasów, gdy w liceum ganiałem na mecze Karkonoszy Jelenia Góra (wtedy pod nazwą spod znaku profana - Kem-Budu JG), najpierw w trzeciej, a potem ówczesnej drugiej lidze. Nie ma co, jest ponadczasowy. Tym bardziej, że wczoraj wieczorem udało się jeszcze zaliczyć na Placu Ratuszowym darmowy koncert Leniwca, grupy, którą również widziałem ostatni raz w szkole średniej na Jeleniogórskiej Lidze Rocka, mającą w dorobku utwór na cześć KSK. Eh, wspomnienia :)

A jako że nostalgia mi się jak widać włączyła to w tym drugim i ostatnim tym razem dniu w górach postanowiłem odświeżyć sobie trasę pomiędzy Podgórzynem a Zachełmiem. Wyzwanie to wymagało sporej motywacji, bo z "moich" czasów pamiętałem jedynie dziury, które kiedyś rozwaliły mi doszczętnie koła - od piast po szprychy. Po przejechaniu dzisiejszego kawałka mogę napisać tylko jedno - pierwszego eurosceptyka chętnie zatrudnię do osobistej zabawy z ówczesnymi nyplami. Trasa jest gładziutka, przyjemna i w ogóle nie do poznania. Szczególnie dla człowieka (aktualnie) z Poznania :)

Co nie oznacza, że nie mogę się do czegoś doczepić :) Bo po wyjechaniu z Jelonki, minięciu Stawów Podgórzyńskich oraz samego Podgórzyna (tu jako pauza piękny pomnik tramwaju, który kursował kiedyś w te rejony, dopóki jakiś bezmózg w latach 60. nie postanowił zamknąć linii, stawiając na autobusy)...

...oraz niedalekich skałek...

...wjechałem do Przesieki. Było fajnie, serpentynki, ciągle pod górę, czyli tak, jak miało być. Tak:

Ale jakiś kilometr za którymś skrzyżowaniem, zupełnie nieoznakowanym i jakby zapomnianym (swoi w końcu wiedzą) naszyły mnie nieokreślone wątpliwości. Widząc schodzącego w dół Pana Miejscowego z sympatycznym pieskiem u nogi odbyłem taki oto dialog:

- Dzień dobry (sapiąc)! Na Zachełmie to dobrze jadę (głęboki oddech)?
- Dzień dobry. Oj, niedobrze (merdanie ogonem. Psa, nie miejscowego).

Okazało się, że zakręt zaniepokoił mnie nie bez powodu. Kręcąc dalej dotarłbym do Czech, a na to czasu dziś nie miałem. Zgodnie z poradą zawróciłem (kto by się spodziewał, że żeby jechać znów pod górę trzeba było skierować się na skrzyżowaniu w dół? No kto?), co jak się okazało było jedyną możliwością dotarcia tam, gdzie chciałem. Dla pewności zagadałem jeszcze turystów (ale wstyd!), którzy oczywiście nie wiedzieli co i jak, ale nazwa ulicy (Droga Zachełmska) pozwoliła mi patrzeć z jakimś tam optymizmem w przyszłość :) Bingo!

Przez lasy, przez góry, dotarłem do celu. Oj, była satysfakcja. Na pewno widokowa.

O zjeździe nie będę wspominał, bo banał. Było mega. Tylko hamujące samochody spowalniały :)

Jak już byłem na dole to zabrakło kilometrów. No to co - Karpacz! Sosnóweczka - myk.

Miłków - myk. Karpacz - hmmm. Podjazd. Nie myk :) Wjechałem od strony Ścięgien, dotarłem do dolnej części, spojrzałem na zegarek i stwierdziłem. że na podjazd wyżej czasu brak. Ojojoj :) Po zjeździe, już na płaskim, starałem się jakoś wycisnąć przyzwoitą średnią, ale się nie dało. Starałem się nawet oszukać wiatr i zamiast jechać prostą drogą skręciłem do Łomnicy, mając nadzieję, że się zmieni i zacznie mi pomagać. Jakie zaskoczenie - nie zaczął.

Do rodzinnego domu dotarłem zadowolony i dumny. To ostatnie wzruszenie kieruję szczególnie do roweru, któremu pyknęło jakieś xxx-ście lat. I się chłopak trzyma. Lepsze dobre rowerowe zombie niż współczesny szmelc!



Kategoria Góry


Pięć dych na sześć dych

Sobota, 3 października 2015 · dodano: 03.10.2015 | Komentarze 7

Motywacją, a w sumie przyjemnym wewnętrznym obowiązkiem, do odwiedzenia na krótko rodzinnych Sudetów były okrągłe, bo sześćdziesiąte urodziny mojego Ojca. Najważniejsze było właśnie piątkowe świętowanie, a to czy uda mi się przy okazji pokręcić nie było zbyt istotne. Choć oczywiście nie broniłem się rękami i nogami przed dzisiejszym porannym wyjazdem, który udało mi się zorganizować :)

Najpierw jednak musiałem odkopać z piwnicy stare, dobre zombie, czyli mojego pseudo-górskiego towarzysza tutejszych podróży. Przyznać trzeba, że od ostatniego wyjazdu nic od niego samoistnie nie odpadło, co jest cudem techniki :) Po mini serwisie, lekko po 9 ruszyłem. Pogoda genialna - na granicy nocnego zimna i późniejszej wysokiej jak na październik temperatury. Skierowałem się najpierw przez Zabobrze drogą na Wrocław do Radomierza, gdzie niemal skasowali mnie na prostej drodze kretyn w BMW, a chwilę potem imbecyl na łódzkich blachach. Poczułem się niemal jak na co dzień w Poznaniu... Potem jednak, zaraz po skręcie na Janowice, zrobiło się spokojnie i sielsko. Dalej już Trzcińsko, przełęczą do Karpnik, stamtąd do Bukowca, z którego skierowałem się do Kowar. Myślałem jeszcze o zaliczeniu Karpacza, ale czas miałem ograniczony, więc w Miłkowie zafundowałem sobie zjazd. Chciałbym napisać, że szybki, ale niestety - miałem pecha trafić na fajtłapę z Poznania, który człapał swoim Peugeotem jak ostatnia fleja. I nie poszalałem. Za to trochę przykręciłem w samej Jelonce.

Kolejny ślimaczy trip zaliczony. Tego mi było potrzeba :) Aha, i mega cieszy stopniowa poprawa nawierzchni w regionie - są jeszcze niestety duże kawałki "powulkaniczne", ale coraz częściej bywa wybornie.





Kategoria Góry


Kapella z miasta JG

Piątek, 24 lipca 2015 · dodano: 24.07.2015 | Komentarze 7

Ostatni dzień w górach. No bo ile można? Wiem, wiem, można :) Ale trzeba kiedyś wrócić.

Postanowiłem na pożegnanie zaliczyć kierunek dawno nieodwiedzany. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie ciężko dostępny, ale z powodu bardziej błahego - po prostu mi się nie chciało. Dziś jednak nie mogłem sobie odmówić i za jeleniogórskim Zabobrzem rozpocząłem orkę, czyli 7,5-kilometrowy podjazd pod Kapellę. O dziwo podróż w tę stronę minęła, głównie dzięki serpentynkom, dość szybko, oczywiście jeśli tak można nazwać mój wyścig z rodzinką średnio przytomnych ślimaków oraz grupką dżdżownic na kacu. Przegrany oczywiście. A że na ostatnim kawałku pojawił się mój ulubiony znaczek to byłem w siódmym niebie. Czy piekle? Coś tam było :)

Po którejś z kolei serpentynce mój kąt widzenia świata udało się uchwycić na tym oto obrazku z rąsi.

Zatrzymałem się tylko raz, na focię z krzaków. Żałowałem, że nie wziąłem tym razem kamerki, bo byłby przyzwoity filmik. Głupi ja, oj głupi.

Gdy już dotarłem na górę, do nomen omen Podgórek, to zawróciłem i moje oczy ucieszył widok znaku z pierwszego zdjęcia, tylko że odwrotny. No i o dziwo w tę stronę poszło zdecydowanie szybciej :) Na samym końcu, między Jeżowem a Jelenią ponownie pożałowałem braku sprzętu do nagrywania, gdy minął mnie autobus z wrocławskimi blachami dosłownie na gazetę.

Wróciłem do zabobrzańskiego punktu wyjścia i stanąłem przed dylematem gdzie jechać. Postawiłem banalnie na miejsce uwielbione, czyli Rudawy. Bez kombinowania objechałem je trasą przez Radomierz, Janowice, san fran Trzcińsko, Bobrów, Wojanów i Łomnicę. Spokojnie, noga za nogą. Po po co szybciej, skoro się nie da, a zawsze istnieje ryzyko, że jakiś element roweru odpadnie? :)


Akumulatory naładowane, higiena umysłu wykonana. Można wracać.


Kategoria Góry


Sam i swój

Czwartek, 23 lipca 2015 · dodano: 23.07.2015 | Komentarze 2

W końcu pogoda stała się znośna. Co oznaczało w praktyce, że nie można było już spalić się od słońca i temperatury po minucie przebywania na dworze, za to chwilę po wyruszeniu zaczęło kropić, potem padać, a potem lać. Ale wszystko lepsze niż klimat subsaharyjski, więc nie miałem zamiaru narzekać, tylko bez marudzenia odgarniałem fale i płynąłem dalej. Aż przestało.

Celem wycieczki było dziś miejsce jednakowoż kultowe, jak i zapyziałe. Wszystkim, którzy bez czytania tego zdania zgadli, że chodzi o Lubomierz, czyli miasteczko znane z tego, że jest znane z "Samych swoich" - gratuluję :) Położone toto jest z boku od wszystkiego, a odżywa tylko raz do roku, podczas Ogólnopolskiego Festiwalu Filmów Komediowych. Trafić niełatwo, ale mimo wszystko warto, bo okolica to prawdziwy polski trzeci świat i śmiało mogłaby służyć za żywy skansen.

Kręciłem przez Pasiecznik, następnie Wojciechów i zadupiami dotarłem do stolicy Kargula i Pawlaka. Trasa jest o tyle zadziwiająca, że ma się wrażenie, że w 90% prowadzi pod górę i pod wiatr. A może to nie tylko wrażenie? W każdym razie hopek z gatunku XXXXXL jest tam sporo, czemu tylko wszystkie prowadzą pod górę? Ostatni etap to istna ścieżka tropem niebieskich kapliczek, takich jak na zdjęciu poniżej.


W samym Lubomierzu spotkałem dobrych znajomych, wciąż żywych...

...oraz panteon gwiazd, niekoniecznie wszystkich żywych. Dla tych ze słabym wzrokiem napiszę, że w miasteczku pojawili się m.in. Cybulski, Lorenc, Dębski, Dymna, Śleszyńska, Chęciński, Lubaszenko, Kuc, Siudym, Mikulski, Celińska, Kilar, Tym, i wielu, wielu innych. W tym i ja na swoim trupie :)

Oto panorama Lubomierza. Nie ma co, do najbardziej imponujących nie należy:

Zaliczyłem jeszcze dla kontrastu naprawdę imponujący - Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Maternusa w Lubomierzu. Imponująca jest też długość nazwy :)


Tyle było zwiedzania. Pokręciłem się jeszcze kawałek po okolicy, spotkałem i pozdrowiłem kolarza z gatunku "sympatyczny pan na rowerze w wieku lekko ponad średnim" i zawróciłem. Tą samą drogą, po tych samych górkach, pod ten sam wiatr i znów pod górę. I - na końcu - znów z tym samym deszczykiem. Kocham tę trasę :)


Kategoria Góry


Jajecznica górska

Środa, 22 lipca 2015 · dodano: 22.07.2015 | Komentarze 8

Po dwóch dniach wstawania w godzinach przynależnych skowronkom i innym chorym umysłowo w tym względzie istotom żywym, dziś poszalałem i spałem do godziny 7:30. A co, ma się w końcu urlop :) I tak było już późno, bo gdy ruszałem po ósmej to piec do gotowania rowerzystów już był na pełnych obrotach. Postanowiłem pojechać na wschód, bo niby stamtąd miało wiać, a poza tym miałem nadzieję zaznać tam choć trochę cienia.

Najpierw jednak, gdy już wyjechałem z jeleniogórskiej Maciejowej, postanowiłem zaliczyć dawno nie odwiedzany podjazd do Kaczorowa. Godna to górka, szczególnie w upale. Jakoś się wdrapałem, choć lekko nie było, za to w nagrodę dostałem zjazd z fajnym widoczkiem i przede wszystkim możliwością rozpędzenia się, nawet tym moim klekotem, do ponad sześciu dych.

Po skręcie do Radomierza trasa zrobiła się już bardziej "codzienna", czyli objeżdżana raz na cztery miesiące - Janowice Wielkie, Trzcińsko, podjazd przełęczą do Karpnik. Na górze się na chwilę zatrzymałem i na raz poszła połowa Powerade. Druga poleciała kilka kilometrów dalej, a reszta o suchym pysku. Planowanie taktyczne nigdy nie było moją mocną stroną :) Potem Krogulec i przed zjazdem do Bukowca jeszcze chwila na podziwianie moich ukochanych Rudaw oraz kawałka Karkonoszy.

Wróciłem trasą przez Mysłakowice, gdzie słoneczko zrobiło ze mnie jajecznicę. I to na dobrze wysmażonym boczku.

Na końcu zaliczyłem objazd obwodnicy Jeleniej Góry w kierunku z Wrocławia na Karpacz. I powiem tak: takie ścieżki jak tu możecie mi budować i budować i budować. I budować. A ja naprawdę wtedy nie będę miał na co marudzić. Chyba to warte wylanego asfaltu :)

Średnia - jak to na góralu - klasycznie masakryczna :)



Kategoria Góry