Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 205711.05 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.82 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Po setach dwóch (200 km plus)

Dystans całkowity:638.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:22:47
Średnia prędkość:28.00 km/h
Maksymalna prędkość:62.30 km/h
Suma podjazdów:2536 m
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:212.67 km i 7h 35m
Więcej statystyk
  • DST 210.60km
  • Czas 07:28
  • VAVG 28.21km/h
  • VMAX 62.30km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 1135m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Poznań - Wrocław w wersji makro

Środa, 20 września 2017 · dodano: 20.09.2017 | Komentarze 40

Na początek tego tygodnia (bez konkretnego dnia, a w sumie dni) były trochę inne rowerowe plany, ale nie wyszły, z kilku względów. Finalnie stanęło na jednodniowym dłuższym wypadzie w towarzystwie Dariusza, w tereny kompletnie mi nieznane, choć bardziej nastawione na zbieranie gmin, co zdecydowanie nie jest moim priorytetem, do tego żeby je zaliczyć trzeba by było wyjechać gdzieś o piątej rano, co nawet nie spełnia warunków bycia moim jakimkolwiek priorytetem :) Jednak okazało się, że tam właśnie jest spore ryzyko opadów, trzeba było więc zmienić kierunek. Od dawna chodziła mi po głowie opcja wyjazdu do Wrocławia, więc na szybkim spontanie wczoraj wieczorem jako alternatywa powstały dwie wersje trasy, niby podobne, jednak prowadzące kompletnie innymi drogami dojazdowymi do celu, z czego jak się okazało wyszły pewne drobne niedomówienia co do końcówki. Na szczęście nie jesteśmy babami i potrafimy sobie stanowczo je wyjaśnić, dojść do wniosków na przyszłość i dopracować szczegóły współpracy :) Finalnie o dziwo bardziej pasowała mi wersja kolegi, na nią się więc ustawiliśmy, ja poszedłem spać o nienormalnej dla mnie porze (czyli przed północą), żeby nie zaspać i pojawić się kwadrans po siódmej rano w wyznaczonym punkcie w Komornikach.

Udało się. Choć mało co bym nie wylądował pod kołami pewnego rannego ptaszka w Luboniu, pewnie z taką samą zawartością mózgu, co jego przyrodniczy odpowiednik. Ale przyznam, że o tej porze jest bardzo ładnie, choć niewyraźnie :)

Obgadanie szczegółów i w drogę. Upału nie było :) Ale przynajmniej się pojawiło słońce, które lekko ogrzewało plecki. Odcinek od Komornik do Śmigla już przerabiałem, a że był wyjątkowo prosty to można nawet było się zdrzemnąć nad kierą, ale jakoś nikt nie reflektował :) Za to ja nigdy nie mogę odmówić sobie zdjęcia tego oto wiatraka:

Więcej wiatraków było w Śmiglu, ale tym razem nie na nich się skupiłem, ale na smutnym widoku wygaszonej linii wąskotorowej ze Starego Bojanowa do Czacza, którą jakieś dziesięć lat temu podczas pracy w pewnym kolejowym stowarzyszeniu staraliśmy się uratować. Niestety na PKP nie ma mocnych i pozostał jedynie skansen Śmigielskiej Kolei Wąskotorowej :/


Mimo to do Śmigla mam sentyment, bo to całkiem sympatyczne miasteczko.

Po powrocie na główną drogę trafiamy do Leszna.

W nim ułan zamierzał zlikwidować przechodnia.

Tam też zęby zazgrzytały nie raz, nie dwa, a w sumie przez całą długość miasta. Byłem tu rowerem pierwszy raz i do tej pory kojarzyło mi się całkiem pozytywnie (w przeciwieństwie choćby do Kalisza), ale po takich smaczkach jak ten...:

...zaczynam się powoli zastanawiać, czy wciąż trzymać kciuki za Unię w rewanżowym meczu o mistrzostwo Polski na żużlu. Który grają nomen omen ze Spartą... Wrocław :)

Z ulgą opuściliśmy DDR-kowy koszmarek, mijając granicę województw...

...i dojechaliśmy do miejscowości Góra, która miała Biedronkę. A my nieopatrznie postanowiliśmy zrobić w niej zakupy. Był to setny kilometr, więc czas wydawał się odpowiedni. Tylko, że... w tym samym czasie to samo zaplanowało sobie całe miasteczko... Najpierw Dariusz, następnie ja, spędziliśmy po piętnaście minut w kolejkach. Cztery kasy były otwarte, kasjerki działające na pełnej parze, a i tak finał mojego sznureczka wyglądał tak:

Stracone pół godziny mocno pokrzyżowały moje wstępne wyliczenia co do pojawienia się we Wrocku. Eh :/

Gdy podczas wyjazdu z Góry zgubiliśmy ślad na Stravie, gorliwie podbiegł do nas jakiś tubylec, chcąc pomóc, bo "sam jeździ i w ogóle tylko szybko leci do urzędu coś załatwić i pędzi pojeździć, póki jest pogoda". Miło :) Ostrzegł tylko, że nasz szlak jest mało godny polecenia, bo dziury... Jakie dziury? :)


Choć trzeba uczciwie przyznać, że tam, gdzie nie było dziur, był całkiem godny asfalt, łączący jedne kawałki o wyglądzie szczęki zapitego żula, z innymi :)


Jedna miejscowość przykuła moją uwagę specyficznym hasłem (to chyba miał być rym):

Kto na ochotnika powie o co kaman? :)

No dobra, rąk w górze brak, już tłumaczę. Okazało się, że tu (czyli w Konarach) powstała pierwsza na świecie cukrownia przerabiająca buraki, a ów Achard to pomysłodawca. Proste? Proste :) Mnie zaskoczyła też psia kupa, w którą prawie wdepnąłem, jak również smakujące ją stado much :)

Wołów... Hm. Znana mi już wcześniej rowerowo miejscowość, co oznaczało, że wiem, że trzeba ją szybko opuścić.

Teraz trasą, którą pokonywałem za dzieciaka, docieramy do Obornik Śląskich. Punkt dla mnie bardzo istotny.

Tu bowiem chciałem odwiedzić grób Babci, której kiedyś obiecałem, że przyjadę do Niej rowerem. Nie zdążyłem. Więc choć w ten sposób, zapalając znicz, częściowo spełniłem swoją obietnicę.

Kolejnym odcinkiem był kawałek do Trzebnicy. Wzgórza Trzebnickie są mega fajnymi hopkami, ale na stu siedemdziesiątym kilometrze człowiek chce, żeby ich nie było :) Do tego doszedł remont przed samym miastem, przez który pamiętana przeze mnie droga została zaorana, a powstały jakieś dziwne objazdy, dzięki którym najpierw zjechaliśmy prawie na sam dół, żeby wrócić gdzieś na wysokość punktu, z którego startowaliśmy.


Lekkie zagubienie się tutaj i znów leciały założone przeze mnie wstępnie minuty. Co najlepsze - okazało się, że nasze niedogadanie tyczyło się właśnie owej Trzebnicy, w której byłem i nie chciałem koniecznie znów być, Dariusz też, a jednak byliśmy. Tak to jest jak się robi coś na ostatnią chwilę :) W każdym razie udało się znaleźć wylotówkę na Wrocław, rozoraną na maksa, tak samo jak sam dojazd to stolicy Dolnego Śląska, który charakteryzował się m.in. tym, że drogowcy ustawiali znak drogi rowerowej, zapominając wylać na niej asfalt... No ale zjeżdżało się godnie :)



Sam Wrocław... Hm. Nigdy nie lubiłem tego miasta. Urodzono mnie tu, przez pierwsze dwadzieścia lat życia często w nim bywałem, ale zawsze kojarzyło mi się z bliżej nieokreślonym czymś, co budziło niechęć. A jednym z elementów była wszechobecna kostka brukowa. Przyznam - jest dużo lepiej. Przynajmniej na naszym odcinku zakwitł kawał porządnej asfaltowej ścieżki, szerokiej i bezpiecznej.

Niestety, im dalej w las, tym gorzej. Niejasne oznakowania, drogi rowerowe słusznie wytyczone w jednym kierunku, ale tak pogmatwane, że ktoś, kto kręci tu pierwszy raz się nie odnajdzie, szczególnie przy korkach, które są masakryczne. Raz nawet zostałem wykrzyczany przez jakiegoś lokalsa, że jedziemy nie tą stroną... Tylko że innej (chyba) nie było :) A już ścisłe centrum to najpierw taki standard:

A potem czyste Indie. Klaksony, samochody na pasach rowerowych, jakieś dzikie, legalne wjazdy przez torowiska... Na moje koszmar. Choć znów przyznam - jest lepiej niż było. O co nietrudno :)

W końcu finisz - dworzec Wrocław Główny, tu zdjęcie robione z poziomu sklepu oferującego izotoniki na drogę :)

Według moich obliczeń powinniśmy być na miejscu około piętnastej, może kwadrans później. Niestety się nie udało, z kilku względów. Przez to we Wrocławiu nie zjedliśmy posiłku, co biorę na klatę. Jednak udało się w całości wrócić do Poznania sprawdzonymi i zawsze przystosowanymi do jazdy z rowerem (nawet jeśli nie są przygotowane, to można upchnąć) Przewozami Regionalnymi. No i wysiąść na Dębcu, z którego Dariusz miał dwa rzuty beretem do domu, a ja może jego ćwierć :)

Wiatr - wiał w plecy! Choć były fragmenty, gdy robił to z boku, a na odcinku Oborniki - Trzebnica wręcz delikatnie gnoił. No cudów nie ma i nie będzie :) Ale takie były założenia, w tym jedno główne - nie zapie... nie jechać szybko :)

Dariusz - dzięki za wyjazd i opracowanie innej trasy niż ja bym to zrobił, dzięki czemu poznałem nowe dolnośląskie światy. I wstępnie obiecuję, że w końcu kiedyś uda się przed odjazdem coś ciepłego zeżreć :)

Trasa w wersji Relive - TU.

PS. Apel do cerberów SOK-owych z Piły i Kalisza. Da się wejść na dworzec PKP z rowerami? No da się. No to się uczcie od mądrzejszych kolegów z większych miast :)

PS 2. Gminy. Hmm. Jak w liceum - poczekam i ściągnę od tych lepszych z tego przedmiotu :)



  • DST 221.10km
  • Czas 07:57
  • VAVG 27.81km/h
  • VMAX 53.80km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 638m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kaliskie dokołakółki

Wtorek, 19 lipca 2016 · dodano: 19.07.2016 | Komentarze 15

Od czego tu zacząć? Cholera, tych zaczynań będzie więcej niż samego opisu :)

Generalnie plan był taki, żeby wspomóc Dariusza w zamalowywaniu mapki na zielono, czyli zdobywaniu gmin. Nie pytajcie, każdy ma swoje zboczenie :) W okolicach weekendu wstępnie odpowiedziałem na pytanie czy jadę gdzieś dalej (+/-200 km) w sposób, którego najważniejszym elementem był znak zapytania. A dotyczył on dnia wolnego.

W międzyczasie odezwał się Remik z kolejnym zapytaniem: czy coś będzie w końcu z zaplanowanego na poniedziałek wypadu. Oczywiście nie było nic. Ale presja przełożyła się na konkretny plan działania i logistyczne możliwości skupienia się na wtorku jako "dniu ziroł".

O dziwo... się udało załatwić to i owo, dzięki czemu po osiemnastej wczoraj zrobił się konkret i decyzja - jedziemy. Zrzedła mi tylko mina na myśl o godzinie pobudki, czyli piątej z kawałkiem. Rano! Ale jakoś się udało wstać. Aha, jeszcze jedna istotna rzecz - wiedząc, że Remik nie ma szosy, a ja mam ten przywilej, że posiadam rowerowy duet, z założenia wybrałem na dzisiejszy trip crossa. Mój tyłek mi za to do teraz dziękuje, choć finalnie okazało się, że to ja jadę na najgrubszych oponach :)

Uff. Zaczynanie się skończyło, czas na konkrety. Z Dębca ruszyłem lekko przed szóstą, kilkanaście minut później witałem się z Dariuszem, a po chwili oczekiwana na punktualne przybycie do Łęczycy - z Remikiem. To było akurat premierowe spotkanie w takim zestawie, więc tym bardziej historyczne :)

Pokrótce omówiliśmy pierwsze detale trasy, którą ogarniałem jedynie na początku, czyli gdzieś do Trzykolnych Młynów. Potem zdałem się na kolegów. W sumie komfortowa sytuacja. Puszczykowo, Mosina, Rogalin, Radzewice - tu czułem się jak ryba w wodzie. Potem moje liderowanie przejął Remik, który z doświadczenia wiedział, na które DDR-ki trzeba zwracać uwagę, na które mniej, dzięki czemu udało nam się uniknąć mand... pouczenia czy tam czegokolwiek na mega absurdanych ścieżkach w Śremie, na których końcu mogliśmy pozdrowić nieoznaczony radiowóz :)

W międzyczasie trwała żywa dyskusja na temat mordowania ryb, królików, meduz, kalmarów oraz kur. Nie da się ukryć, chłopaki znalazły wspólną pasję. I oczywiście - eh, znają to wszyscy niejedzący trupiarni - "ciosy" w plecy wegetarianina :) Dlatego na chwilę się wycofałem, żeby raz jeszcze pokazać, gdzie to mam :) Powyżej Waszych kół. Ale w sumie - kilka razy się uśmiałem :)

Tak kręcąc na zmianę dotarliśmy do miejscowości Góra, która faktycznie zawierała w sobie górę, a na jej końcu pałac z końcówki XIX wieku. Przedtem jednak urzekła mnie nazwa tamtejszej knajpy - "Bar stylowy pod kogutem". Była na tyle apetyczna, tak samo jak wygląd, że nie dziwi napis "na sprzedaż". Ale rok wybudowania budynku - 1888 - robi wrażenie, Chyba że to ściema :)

Pod samym pałacem Remik zorientował się, że nie wziął z domu aparatu. Po telefonie do żony zorientował się, że nie ma go też w domu. Po chwili zorientował się, że ma go jednak w plecaku :) Chcąc zapełnić lukę w niemożliwości robienia zdjęć cyknąłem fotę z samowyzwalacza, która na pewno nie ma szans na wystawę na Grand Press Photo, ale za to powstała :) Niewyraźni jesteśmy, bo spisek czy coś tam :)

Tamtejsze "pawie" zdecydowanie były spokojniejsze przed naszym przybyciem. Chłopaki, jakiś pomysł czemu? :)

Potem nazwy miejscowości przewijały mi się jak w kalejdoskopie, nic mi nie mówiąc. Wyjątkowo byłem zupełnie nieprzygotowany i miałem gdzieś przez co jedziemy, choć znaczną część miejscowości eksplorowałem dogłębnie koleją, co pozwalało mi zachować pewną psychiczną kontrolę. Na pewno pamiętam Golinę, gdzie przed marketem nastąpił na popas, na pewno Prusy (bo znów znaleźliśmy się pod zaborem), na pewno Panienkę (sms do Żony: "jesteśmy w..."), pałac w Dobrzycy...

...oraz Gołuchów, gdzie zatrzymaliśmy się w całkiem ładnym parku, którego centrum stanowił zamek zbudowany w latach 1550-1560. Tyłka nie urwał, ale jak na swój wiek prezentuje się godnie.


Przedtem jednak zaskoczył nas deszcz, całkiem solidny, przez który najpierw straciliśmy dobre kilkanaście minut stojąc pod wiatą przystankową, a następnie podobną ilość czasu pod drzewami, poszerzając swoje kontakty społeczne o parkującego już tam wcześniej autochtona. Swojskiego w całej swej swojskości :) W końcu ruszyliśmy, jak widać na zdjęciu wyglądając jak zmoknięte kury. A może bardziej kurczaki.

Różnymi dziwnymi drogami dotarliśmy do miejsca, od którego było kilkanaście kilometrów od Kalisza. Ale okazało się to iluzją, gdyż gminy zdobywa się abstrakcyjnie - tu skręcając w lewo, tu w prawo, tam nawracając... Tym samym nagle znaleźliśmy się dalej niż bliżej celu, w jakiejś zupełnie nie do zapamiętania miejscowości, w której wypatrzyliśmy sklep z niezbędnym zaopatrzeniem - izotoniki, woda, pączek, pączek, drożdżówka, drożdżówka, lód od Grycanek (tu nastąpiła dyskusja sięgająca daleko bardziej...). Pani sklepikarka jak dowiedziała się ile przejeżdżamy najpierw zbladła, a potem wyszła przed sklepik wypytać co i jak. Wieś będzie żyła plotami pewnie jakiś rok :) Specyfiką miejsca było też to, że po zatrzymaniu pachniało ewidentnie marychą, a kilka kilosów dalej z tego co kojarzę skierowaliśmy się ku miejscowości Kokalin. Przypadek? :)

Gdzieś wtedy zorientowałem się, że trochę przesadziliśmy z przerwami, a do odjazdu pociągu, którym wstępnie chciałem wracać (żeby po osiemnastej być przy wizycie fachowca zakładającego liczniki wody i załatwić z nim dość istotną sprawę) została nieco ponad godzina i grubo ponad trzydzieści kilosów do zrobienia. Niby realne, ale biorąc pod uwagę, że wtedy właśnie zaczęliśmy robić zakręt, po którym przestało wiać nam w plecy, a zaczęło mocno w pysk i do tego znów padać - raczej bez szans. Jednak spróbowaliśmy, za co dzięki. Remik, gdy tylko z obowiązku znalazł się na wojewódzkiej pocisnął tak, że ciężko było go dogonić, co jak potem się okazało było spowodowane jego "miłością" do tego typu dróg. Dariusz też nie zamulał, chyba najbardziej robiłem to ja, no ale koła i mój rower robiły swoje.

Przy okazji udało się jeszcze upolować drewniany kościółek w miejscowości Krzyżówki.

Poddaliśmy się w miejscowości Koźminek, z całkiem ładnym pałacem i skromnym ryneczkiem. Nie było szans zdążyć, po wykonaniu telefonu do Żony przekazałem czego trzeba dopilnować i o co wypytać, a my już na spokojnie napiliśmy się jakiejś podobno mega zdrowej wody z tamtejszej "fontanny". Gdy robiłem zdjęcia pałacu i kościoła...

...usłyszałem gdzieś z boku głos: a nam pan nie zrobi? Okazało się, że należał on do waćpana z pobliskiej ławeczki, jak się okazało też "kolarza", z którym chwilę pogadaliśmy o dętkach i walorach miejscowości, w której byliśmy. Obiecałem, że zdjęcie będzie, nawet całej trójki tubylców, i to na blogu :) Pożegnaliśmy się miło, a ja niniejszym spełniam prośbę:

Teraz czekał nas najgorszy etap trasy. Choć z przyjemnym elementem, bo nagle - zupełnie przypadkowo :) - zgubiliśmy się gdzieś w środku sadu (?) wiśniowego i bojąc się, że umrzemy z głodu zajęliśmy się ich konsumpcją. Oczywiście miało to tylko na celu przeżycie, a nie obżarstwo. Były pyszne :)

Przez jakichś wsie i objazdy dojechaliśmy do Opatówka, wciąż z zacinającym deszczem oraz wmordewindem. I od razu mówię - wiatr nam dziś baaaaaardzo pomagał, praktycznie przez większość trasy mieliśmy go jako ziomala. Dopiero ostatnie 30-40 kilosów było bardzo upierdliwe. Do granic samego Kalisza pamiętam jedynie zaparcie się na rogach kierownicy oraz walkę mającą na celu poruszanie się do przodu. Udało się!

Sam Kalisz to najpierw - znów - kretyńskie DDR-ki, do tego pokonywane w mocno zacinającym deszczu, potem pozamykane drogi, konieczność jazdy chodnikiem, bruk, bruk, bruk... Oj, nie będę miłośnikiem tej miejscowości :) Na chwilę zatrzymaliśmy się na rynku, gdzie zrobiono nam pamiątkową fotę, już wyraźną.


W planach mieliśmy obowiązkową pizzę, ale jak się okazuje w Kaliszu to nie jest łatwe. Znalezienie pizzerii graniczyło z cudem, przez co znów kręciliśmy jakimiś bocznymi paskudnymi uliczkami, żeby w końcu wylądować przy samej galerii koło dworca, gdzie wedle informacji od Żony miał znajdować się godny polecenia przybytek, z rewelacyjnymi opiniami. Czasu było niewiele, ja poleciałem więc kupić bilety (dialog z tamtejszym cieciem: "- Proszę przypiąć rower na zewnątrz dworca. - Ale ja nie mam zapięcia. - Trudno, ale tu są kamery. - No fajnie, znam co najmniej kilka miejsc, gdzie są kamery i rowery nikogo nie kolą w oczy. - No ale nie ma wyjścia, bo zaraz ktoś przyjdzie z ochrony". Finalnie - bojąc się klapsa :) - wyprowadziłem rower na zewnątrz, a cieć sam z siebie jak widziałem zaczął go pilnować. Choć tyle.

Chłopaki zamówiły pizzę - jak na moje pyszną! Ratuje to trochę opinię o Kaliszu, mieście, w którym byłem ostatni raz jakieś osiem lat temu, a prócz nowej galerii mało się zmieniło. Ale nie oceniam, bo byliśmy za krótko. W każdym razie za cztery sery i wegetariańską duży plusik :)

Kupiliśmy jeszcze, hmmmmm, zapasy na drogę :), które dość szybko zostały skonsumowane podczas jazdy "tygryskiem", czyli zmodernizowanym EN57 (Dariusz, wierz czy nie wierz, to naprawdę te same "kible", które widziałeś w Ostrowie, tylko odświeżone).

Nieniepokojeni przez nikogo w miłej atmosferze dojechaliśmy do Poznania - ja z Dariuszem wysiedliśmy na Dębinie, Remik pojechał na Główny, skąd jeszcze miał spory kawałek jazdy przez miasto. Akurat byłem w komfortowej sytuacji, bo do domu miałem w linii prostej kilometr piechotą, natomiast Dariusz już większy dystans do Plewisk.

Podsumowując - dzięki Panowie za świetny wyjazd! Była to moja pierwsza dwuseta crossem, zupełnie inna niż ta szosowa. Pod koniec było ciężko, ale cała trasa wyszła rewelacyjnie. Tak jak mówiłem - napiszę szczerze, że wiatr nam pomagał przez większość drogi, więc proszę mi nie imputować, że pomijam tego typu ewenementy przyrody :) Remik, miło było w końcu poznać na żywo! Pewnie to nie ostatni wyjazd. Aha, a jak widać wegetarianie jakoś żyją i nawet jadąc czołgiem potrafią zrobić swoje ;) A gminy wkleję jak mi powiecie jakie zaliczyliśmy, bo nie mam pojęcia :)

PS. Wybór crossa jako środka transportu okazał się najlepszym, jaki mógł być. Tyłek mniej bolał, na masie dziurawych dróg nie wpadłem do żadnego krateru, a nade wszystko - jako jedyny wróciłem bez mokrego pampersa, bo byłem dumnym posiadaczem błotnika. Jednego, ale jakże istotnego :) Pozostaje mi tylko przeprosić towarzyszy za ponad 200 kilosów z dźwiękiem trzeszczącego siodła w tle :)



  • DST 206.30km
  • Czas 07:22
  • VAVG 28.00km/h
  • VMAX 55.10km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 763m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Z Poznania przez Bydgoszcz do Torunia na raz, czyli wietrze, ty (z małej litery) mendo!!!

Wtorek, 5 kwietnia 2016 · dodano: 05.04.2016 | Komentarze 23

Jak wyglądały plany, ustalane pod koniec poprzedniego tygodnia: cześć, tu Dariusz vel Lipciu, mamy fajne mapy i prognozy pokazujące kierunek wiatru. One się nie mogą mylić w tak krótkim czasie. Zaplanujmy coś, jakiś dłuższy dystans. OK, rzekłem, pewnie, pokręćmy z wiatrem, coby było szybciej i łatwiej, a rozważane były trzy warianty - bardzo na północ, bardzo na wschód oraz pośredni, łączący w sumie wszystkie. Salomon przecież też by wybrał ten trzeci, prawda? Więc wybraliśmy solidarnie, czym współuczestniczymy w winie.

Jak wyglądała rzeczywistość: na fajnych mapach i prognozach pokazujących kierunek wiatru coś się zaczęło dziać od wczoraj. Bardzo zaczęło się dziać. Panie i panowie od meteorologii jak zwykle się popisali i przewidzieli wszystko źle na przyszłość, za to byli genialni w tym samym dniu (ja chcę taką pracę!), gdy trasa już była skrzętnie opracowana i nawet wgrana przez Dariusza do Stravy. Pozostawało więc zapakować się na rowery, zabrać niezbędną elektronikę na solidny jakby nie było dystans. Oto jak było w praktyce.

Umówiliśmy się na Śródce pod stacją napełniania puszek substancjami oleistymi oraz innymi o 7:45 rano, czyli dokładnie w połowie drogi. Ja miałem o tyle łatwiej, że póki co z Dębca jedzie się w miarę ok (choć pod wiatr, o którym będzie i będzie), czego nie można powiedzieć o trasie z/do Koziegłów z remontowaną Gdyńską, którą niniejszym miałem niezmierną przyjemność pokonać po raz pierwszy i jak sądzę ostatni raz w życiu (w takim stanie). Jak to mówią młodzi, cytując Szpaka w Fifie - masakracja. Wcześniej jednak w ramach kontrastu poznałem uroki Wartostrady, która ma ode mnie zdecydowany plusik.

Do Murowanej Gośliny szło standardowo - czyli zgodnie ze ścieżkowymi polskimi absurdami. Pod wiatr. Bo był północny, wschodni, północno-zachodni, ale w żadnym momencie nam nie sprzyjający. Ciekawiej zaczęło robić się po minięciu Sławy Wielkopolskiej, gdzie tereny zaczęły graniczyć z Puszczą Zielonką. Tam udało wyhaczyć się przepiękne miejsce, bodajże wg mapy Jezioro Czarne, gdzie niestety wystraszyliśmy po skręceniu wszelakie spokojnie sobie dotąd egzystujące ptactwo. Za to udało mi się cyknąć fotę, ryzykując zamianę roweru w ten wodny :)

W Skokach, hmmm, uprzedzę szarżę, bo wiem, że dostanie mi się za planowanie jazdy po Bydgoszczy :) - trochę się zgubiliśmy. Nie z mojej winy :) W sumie po pokonaniu kilku DDR-ek oraz fantastycznej wedle standardów zbliżonych do księżyca miejskiej drogi dotarliśmy do miejsca, w którym już byliśmy kilka minut wcześniej, a nawet robiłem zdjęcie tamtejszego kościoła. Ale nie o to, nie o to :)

Jak już się wydostaliśmy to okazało się, że... no właśnie. Skończyły się co prawda mijające nas TIR-y, zrobiło się sielsko i anielsko, do tego świeżo pachnąco obornikiem, ale znacznie pogorszył się stan asfaltów. Luzik, do przeżycia przecież.

Na chwilę zatrzymaliśmy się w celu zredukowania ciuchów do warunków, bo zrobiło się naprawdę ciepło - w okolicach 20 stopni, może wtedy ciut mniej. Czym zainteresowały się tamtejsze mućki, a co gorsza - pan muciek. Lekko zaniepokojeni pokręciliśmy dalej :)

Chwilę później ostre hamowanie z mojej strony pod OSP w.... eeee... Kłodzinie, żeby sfocić piękny, zabytkowy wóz strażacki.

Oj, my niewinni.. My nieświadomi... Mapy sobie, a realia sobie. Niczym zwierzęta do rzeźni zbliżaliśmy się do... TEGO:

Nastąpił około dwu, trzykilometrowy odcinek Kłodzin - Łupienno, który gdyby wyciekł werbalnie w jakich taśmach to na Pudelku pobiłby wszelkie newsy o PO. Chyba nie było w języku polskim słowa uważanego za wulgarne, którego zupełnie anonimowi kolarze nie użyli przez tę gehennę. Jednak potem wyszło słoneczko i po przejrzeniu kół wróciliśmy na asfalt. Ufff.

Granicę województw przekroczyliśmy zupełnie nieświadomie, gdyż nie poinformowała nas o tym żadna tablica. Dla mnie nowość. Okazało się, że zaraz za nią jest Janowiec - uwaga! - Wielkopolski (czyli de facto już kujawsko-pomorski), a następnie Cerekwica, ze zjazdami na Biskupin. Tam się nie wybieraliśmy, ale wcześniej upolowałem przepiękne drewniane domki. Ze studniami, do tego pewnie aktywnymi!

W Żninie chwila na popas. Udało się upolować pyszne drożdżówki. To znaczy mogę mówić o swojej z czarną porzeczką, bo nawet gdybym chciał spróbować z jabłkiem to ostatnia zniknęła w połowie dotarcia do kasy w przełyku pokarmowym Dariusza :)

Do tej pory wiatr wiał nam standardowo. Czyli w pysk oraz z boku. O dziwo na małe chwile sytuacja się zmieniała, gdy już uwolniliśmy się od paskudnych żnińskich ścieżek (a muszę sobie przyznać medal, że na całej trasie starałem się trzymać przepisów!). Powtarzam: małe chwile, ale jednak.

Do Szubina zaprowadził nas... przypadek? Ledwo zauważony po fakcie zakaz wjazdu na S-cośtam? W każdym razie jak już go wyhaczyliśmy to byliśmy winni, ale nasz szybki nawrót świadczy o niewinności. Na szczęście nie trzeba jej było nikomu udowadniać i cofając się trafiliśmy do wspomnianego miasteczka na S. Bez cudów.

Podczas jazdy zaczął nawalać gps oraz wgrana trasa Dariusza. O czym świadczy fakt, że jadąc jedną drogą trafiliśmy do:

...Szkocji

...Rzymu

...a w końcu Zamościa, choć ten był jakiś niewyraźny :)

Niestety. Nagle znaleźliśmy się niemal u jednego z celów, czyli wsi pod Bydgoszczą, zwanej "Białe Błota", co jak się okazało zyskało u mnie roboczą nazwę "Biała Dupa". Czemu? Już tłumaczę. Trasa zrobiła się zbyt piękna - szerokie pobocze, zjazdy, wiadukty - czy my nie jesteśmy już na jakiejś kolejnej "esce"? Zakazu nie było, ale to Polska, więc cholera wie. Pierwszy zakręt w prawo - gps wariuje. Plus - udało się sfocić jednego z pierwszych w 2016 roku boćka, choć zoom jak widać nie domagał.


Pytanie do pana malującego słup na wysokości: dojedziemy do Bydgoszczy omijając ekspresówkę? Nie ma szans. Dobrze jedziemy? Nie. Trzeba inaczej. No to jedziemy. Coś mi śmierdziało, stop, pytamy panią w samochodzie. Oj nie, nie ma szans, chyba że panowie się przejdą prosto, jakieś 10 minut, prosto wzdłuż lasu, potem będzie asfalt i dojazd do miasta. Eee - szuterek, szosy, my po 140+ km? No dobra. Prowadziłem ja. Wykluczyły mi się dwa komunikaty: prosto oraz wzdłuż lasu. No na zucha się nigdy nie zgłaszałem, sorry, więc skończyło się tak:

To nie było to :) Dwa nawroty, została jedna możliwość - las. A potem piasek. A potem jeszcze więcej piasku. I jeszcze piasek. Szybka decyzja - pytać nie sensu, a poza tym kogo. Rowery na plecy i idziemy. Decyzja o dziwo słuszna - asfalt się pojawił, zapytanie u taksówkarza pomogło i w końcu osiągnęliśmy właściwy azymut.

Po przebojach jest! Ryj mam skwaszony, bo jestem na DDR-ce. Co, nie widać? Tak będzie przez większość tego miasta.

W Bydgoszczy - co biorę na siebie - pobłądziliśmy. U Dariusza Strava zaczęła pokazywać właściwy trop, ja polegałem na ludziach, ale w sumie nie wyszło finalne źle. Wyszła nam droga naokoło, ale dzięki niej nie było problemu ze zrealizowaniem zaplanowanego przeze mnie dystansu. Gorzej jednak z jakością dróg dla rowerów - bo były i te z asfaltu, ale większość to jakieś popierdółki, jedna z nich mnie zmiażdżyła, bo bliżej jej było do trasy na biwak niż kawałka dla ludzi na dwóch kółkach. Dodając do tego koszmarne światła - nie, nie i nie. Rowerowo miasto nie do zdzierżenia.

Udało się jakoś przepchnąć. Korkami, jak się okazało spowodowanymi potrąceniem pieszego, prawdopodobnie przelatującego w miejscu niedozwolonym (średni widok, ale się ruszał, więc chyba bez tragedii). Jedyny plus to imponujący most, choć zdjęcie zrobiłem ze złej perspektywy.

Jako że moralnie pogubiłem właściwy, założony wcześniej ślad to do Wisłę przekroczyliśmy od północy (Fordon), gdy jeszcze kawałek wiało w plecy, a potem zaczęła się rzeź. Dosłowna, Mając jakieś 150 km w nogach i trafić na centralny wiatr - to jest to! Nie było łatwo. Motywował nas tylko fakt, że pociąg odjeżdżał za dwie godziny z minimalnym plusem, następny był za kolejne dwie, co miało jeden plus - żarcie :) No ale założenie wstępne było, że damy radę, a jak nie to żremy. Kuszące.

Wszystko prócz powiewów było świetne - droga, asfalt, ruch. Ale z naturą się nie wygra. Jedna zmiana za drugą (szacun Dariusz, naprawdę) i do przodu, Coraz bliżej Rydzyka... Sorry! Torunia. W międzyczasie pozdrowiliśmy jeszcze szosowca z naprzeciwka, w swej próżności licząc, żeby miał Stravę i docenił nasz wyczyn. Miał, jak się później okazało :)

W końcu!!!!!!


Na wjeździe - konsternacja. Cyrk otworzyli???? A nie, ups :) Jak dla mnie znak ślepej uliczki pasuje idealnie :)

Toruń lubię i minimalnie znam, więc jak sądzę zrehabilitowałem się za Bydgoszcz. Raz, że w przeciwieństwie do poprzedniczki na ścieżki z małymi wyjątkami nie ma co narzekać, dwa, że miasto jest zgrzebne i logiczne, więc omijając niestety centrum (robiąc jedynie na szybko paskudne zdjęcie z mostu, zza przęseł, na panoramę) przekroczyliśmy Wisłę i 20 minut przed czasem znaleźliśmy się na PKP.


I tu wyjdzie ze mnie zboczeniec aplikacjowy. Do 200 km na Endo/Stravie zostało... 4 km. Na szczęście Dariusz ne widział problemu, obiecał kupić bilety, a ja.... pokręciłem dwa razy koło dworca i wymarzony dystans oficjalnie stał się faktem. Wymarzony, bo dwóch stów jeszcze nie udokumentowałem, choć pewnie nie raz i nie dwa taki dystans za młodziaka pokonywałem kręcąc po górkach przez całe dnie.

Finalnie wsiedliśmy na sam tył lekko zmodernizowanego kibla (czyli wielbionego przeze mnie i niezniszczalnego EN57) na Poznań przed czasem. Ruszając chciałem udokumentować choć nazwę rozdzieli, ale jak na złość ją... zamalowano.

Tył kibla (w sensie: zespół trakcyjny) to od wieków zagłębie nowych towarzyszy, nawet jak jest pusto wszędzie indziej. Tym samym poznaliśmy pewną specyficzną, aczkolwiek sympatyczną ferajnę, a mój towarzysz nawet skonsumował (wcześniej kupując na legalu) pewien napój o zasobach leczniczych, o czym zapewne nie omieszka wspomnieć w swojej relacji :)

Do domów dotarliśmy: ja - z Poznania Głównego, Dariusz - z Poznania Wschód. W domu czekał na mnie (zupełnie niezbieżny z w/w) pewien napój o zasobach leczniczych marki takowej oraz ciepły obiad. Lepszej Żony nie można sobie wyobrazić :)

Na koniec jeszcze licznik z poziomu Torunia...

...oraz podziękowania dla Pana Lipcia. Szacun, rispekt i w ogółe. Oraz wielkie dzięks za pomysł (Twój, jakby nie było) oraz motywację! :) Aaaa, no i walkę z tym cholerstwem, co to miał pomagać przez całą trasę, a przeszkadzał przez jej 80%.

EDIT: W końcu udało mi się zmontować filmik z wyjazdu. Zapraszam do oglądania :)