Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 195776.30 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.90 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2016

Dystans całkowity:1536.44 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:54:27
Średnia prędkość:28.22 km/h
Maksymalna prędkość:59.00 km/h
Suma podjazdów:5919 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:52.98 km i 1h 52m
Więcej statystyk
  • DST 52.60km
  • Czas 01:48
  • VAVG 29.22km/h
  • VMAX 51.40km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Podjazdy 62m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Arbeit

Czwartek, 31 marca 2016 · dodano: 31.03.2016 | Komentarze 6

Dziś już nie ma zmiłuj i muszę wyeksportować się do roboty. Tak mnie to cieszy, raduje i powoduje zawodowe motylki w brzuchu, że aż dzisiaj we wpisie nie będzie ani jednego odniesienia do polityki. To się nazywa zaawansowana depresja :)

Żeby zdążyć, lekko po ósmej ruszyłem w drogę, która jak zwykle została zainicjowana odczekaniem swoje na zamkniętym przejeździe kolejowym. W sumie takich stopów miałem trzy, co daje jedno zatrzymanie przed pociągiem co 16,666 km. I wszystko jasne. A gdy nie stałem to kręciłem na trasie Poznań – Luboń – Wiry – Komorniki – Konarzewo – Trzcielin – Dopiewo – Palędzie – Dąbrówka – serwisówka przy S-11 (coby uniknąć ddr-ek) – Gołuski – Plewiska – Poznań. Standardowo fascynował mnie wiatr, którego niby nie ma, nie widać, a jak już się jedzie to masakruje bez przerwy, nie dając chwili na oddech.

Na granicy Chomęcic z Konarzewem panowie robotnicy zorganizowali objazd. Nie wiedziałem, że moja szosa potrafi tak bluzgać jak na ten widok :) W sumie do tej pory nie wiedziałem nawet, że potrafi mówić :)



  • DST 53.40km
  • Czas 01:50
  • VAVG 29.13km/h
  • VMAX 51.10km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 162m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powrót z funkcją 'pause'

Środa, 30 marca 2016 · dodano: 30.03.2016 | Komentarze 30

Zawsze powrót z gór do korporzeczywistości jest u mnie przeżyciem traumatycznym. Jak wiadomo w samej idei spod znaku korporacji, szczególnie w wydaniu polskim, zawiera się masa idiotyzmów, paradoksów, sprzeczności oraz zerojedynkowości, czyli czegoś, z czym mój mózg daje sobie radę jedynie dzięki sporej dozie dystansu i - momentami - bezczelności. Tak więc dziś, zgodnie z tym ostatnim, postanowiłem do roboty nie iść i dać sobie jeszcze jeden dzień na aklimatyzację. A co, ma się ten gest :)

Stęskniłem się za to za szosą i codziennymi rewirami (płaskość też jest fajna, jak by rzekł jakiś zboczeniec), więc ucieszyło mnie, że o dziewiątej rano, gdy postanowiłem ruszyć, niebo było szczelnie zakryte chmurami, ale póki co jeszcze nie padało. Świadomy tego, że to tylko odroczenie wyroku szybko się ogarnąłem i wyjechałem w try miga (bo w dwa miga bym się nie wyrobił).

Trasa - kondomik od strony Poznania, Szreniawy, Stęszewa, Łodzi, Dymaczewa, Mosiny, Puszczykowa i Lubonia do domu - przywitała mnie tradycją. Czyli korkiem w Komornikach, który jakoś udało mi się pokonać lawirując między wolno sunącymi TIR-ami. Potem było już przyjemniej, choć wiaterek jak zwykle się uwziął i wiał najpierw w pysk, a następnie dla odmiany w pysk. Wielkopolsko, wróciłem! :) Ostatnie kilkanaście kilometrów pokonywałem już w deszczu, na szczęście jeszcze niezbyt mocnym.


Ostatki, czyli lekko naciągana Szklarska

Wtorek, 29 marca 2016 · dodano: 29.03.2016 | Komentarze 21

Nie spełniły się na szczęście mroczne przepowiednie dotyczące pogody. To znaczy spełniły się, prócz jednej dla mnie najbardziej istotnej - rano nie padało. Tylko by spróbowało, skoro samoistnie w swój wolny dzień, ostatni w górach, wykaraskałem się na dwór o 8 rano, czyli dawnej siódmej! W 100% natomiast zgadzał się wiatr, porywisty z zachodu. Na szczęście nie na tyle, żeby nie udało mi się złapać odlatującego roweru zaraz po starcie :)

Czasu nie miałem za dużo,  więc plan był prosty - dokręcić do Szklarskiej Poręby i tak samo wrócić. Początkowo nie było niespodzianek, trasę czeską od strony Cieplic mogę rysować z pamięci jak minister Ziobro wrogie siły zagrażające Ojczyźnie,  a do tego wiatr dał mi ten komfort, że robienie fotek z rąsi szło bardzo sprawnie, bo praktycznie stałem w miejscu :)

Sprawa zaczęła komplikować się w Piechowicach, gdzie mym oczom ukazał się na kierunkowym horyzoncie taki oto rysuneczek, który mój wewnętrzny Sherlock rozszyfrował jako: o cholera, zmoknę!

Postanowiłem jednak dać sobie szansę na nie wyjście na wiarołomcę wobec samego siebie i niczym znany kolarz Salomon znalazłem wyjście - dokręciłem do znaku rozpoczynającego obszar zabudowany Szklarskiej (czyli jakieś 5 km przed centrum), oceniłem stan drogi jako śliską, dostałem ze dwiema kropelkami deszczu w nos i zawróciłem.



Był fragment, gdy wiało mi całkiem przyjemnie w plecki, co prawie poskutkowało rozpędzeniem się w pewnym momencie do sześciu dych, ale niestety kółka 26 cali oraz napęd dla zaawansowanego emeryta nie pozwolił i skończyło się o jedną kreskę mniej. Szkoda. Zaczęło się za to jak na złość wypogadzać, więc lekko zły na siebie skręciłem na Sobieszów oraz Podgórzyn żeby dorównać do jedynego słusznego dystansu. Na tej trasie cyknąłem sobie selfie :)

Końcówka to już znany klasyk - Sosnówka, ostry podjazd pod Miłków, gdzie dobiłem do trasy na Karpacz i nią właśnie wróciłem.


W samej Jeleniej miałem jakąś tam nadzieję na naprawienie średniej. Ale najpierw zatrzymał mnie wolno sunący PKS tam, gdzie zazwyczaj rozpędzam się z górki do sporej prędkości, a następnie paniusia w Land Roverze, która ćwiczyła trudny manewr parkowania tak namiętnie, że spowodowała itytację solidarnie tak moją, jak i puszkarzy. Z ciekwości spojrzałem na rejestrację - Poznań, a jak! Zło mnie ściga :) A ja aktualnie właśnie doń wracam, kończąc niniejszym krótki, acz raczej intensywny i udany wypad.

P.S. Człowieku, który to czytasz. Jeśli jakimś cudem jesteś nadwornym katem i polecasz palenie żywcem lub rozczłonkowywanie jako wykwintne tortury to WEŹ SIĘ KURNA WALNIJ W ŁEB I SPRÓBUJ DODAĆ WPIS TAKI JAK TEN NA BS Z TABLETA!






Kategoria Góry


Śmingus Rudawus

Poniedziałek, 28 marca 2016 · dodano: 28.03.2016 | Komentarze 13

W czasie świąt nawiedziłem już Izery (przedwczoraj) oraz Karkonosze (wczoraj), dziś przyszedł więc czas na kierunek może mało imponujący jeśli chodzi o widoki, ale za to mój ulubiony - czyli Rudawy Janowickie. Czemu ulubiony - nie potrafię wytłumaczyć, ale od zawsze uwielbiałem kręcić w te rejony, szczególnie jesienią, gdy barwy tworzone przez światło odbijające się przez liście wszelkiej kolorystyki tworzyły magiczny klimat. Marzec to nie jest może wymarzony moment na tego typy zachwyty, bo przyroda jest wyprana z kolorów jak alkoholik po detoksie, ale z radością na tę wycieczkę ruszyłem przed siebie.

Najpierw pokręciłem się trochę po samej Jeleniej, lądując na Zabobrzu, gdzie miałem wątpliwą przyjemność przypomnienia sobie jak wyglądają DDR-ki z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Podpowiedź: tak samo jak niektóre budowane współcześnie :) W końcu jednak wydostałem się z kręgu zła i wyjechałem na jedną z niewielu godnych tego miana, po której nawet ja telepię się z przyjemnością.

Potem jednak przypomniałem sobie, że dalej na wschód prowadzi chodnik o funkcji ścieżki rowerowej, więc jak diabeł przed święconą wodą uciekłem, zakręciłem i wymyśliłem trasę alternatywną - przez Łomnicę oraz Wojanów, sprytnie robiąc dobre kilka kilometrów więcej niż być powinno, po czym znów znalazłem się na drodze do Radomierza, a następnie Janowic. W Łomnicy wyprzedził mnie jakiś szosowiec w pełnym rynsztunku, na nienajgorszym jak na moje oko sprzęcie, ale ani nie pozdrowił, ani nie kazał pocałować się w cztery litery (na szczęście). Skoro tak, a chamstwa nie lubię (bo tak samo nie pozdrowił rowerzysty z naprzeciwka), zawziąłem się, podkręciłem lekko tempo i usiadłem mu na kole. Nie było to jakoś specjalnie trudne, bo demonem szybkości nie był, a po jakimś kilometrze postanowiłem, że co jak co, ale podziwianie tylnej przerzutki już mi się znudziło i go po prostu minąłem, żałując, iż nie mam zamontowanego lusterka, bo minę musiał mieć nietęgą. Sam bym taką miał gdyby wyprzedził mnie koleś na trupiastym góralu z markowym kaskiem z Lidla :) Chwilę później skręciłem, a mój towarzysz pojechał dalej prosto. W sumie szkoda...

Za Radomierzem zaczęły się w końcu Rudawy, ze słynną "cyckową" panoramą.


Zanim dotarłem do Janowic przebiegły mi jeszcze przed kołem trzy sarny, których oczywiście nie zdążyłem sfocić. W samej stolicy Rudaw jak zwykle sennie, pusto i cicho, więc kręciłem dalej, przez Trzcińsko do stóp Przełęczy Karpnickiej, gdzie na chwilę zatrzymałem się zerkając w górę na Sokolik.



Sam podjazd pod przełęcz jak zwykle... Lajcik :D Za to zjazd bardzo miły, tym bardziej, że mijałem się z dwoma sympatycznymi bajkerami. Z Karpnik ruszyłem do Krogulca, stamtąd wspiąłem się do Bukowca, zaliczając jeszcze z daleka widoczek na Karkonosze.

W tym właśnie Bukowcu jadąc z górki przypomniałem sobie jaki mamy dziś dzień. Zostałem bowiem uraczony wodą z wiadra przez jakiegoś tamtejszego wiochmena, któremu zasoby cywilnej odwagi nie pozwoliły nawet na wystawienia ryja z okna. Na szczęście nie trafił, umył mi się jedynie lewy róg przy kierownicy oraz kawałek buta. Kocham tę polską tradycję. Jakby zgodnie z nią można było palić żywcem to też by się chętni znaleźli. W każdym razie uzmysłowiło mi to, że muszę zweryfikować końcówkę trasy i zamiast jechać przez centrum Mysłakowic pomknąłem główną trasą prowadzącą z Karpacza.

To tyle. Jutro powrót, a od rana zapowiadają opady oraz silny wiatr. Znając życie tym razem nasi spece od pogody się wyjątkowo nie pomylą i już nie pokręcę w górach. Ale oficjalnie wypad uznaję za naprawdę udany. Więc: alleluja i do przodu, jak mawia pewien dziany grubasek w sukience :) Na koniec jeszcze zdjęcie z popołudniowej nierowerowej już wyprawy - tama w Pilchowicach z mniej znanej niż zazwyczaj perspektywy:


Kategoria Góry


Przesieka(m)

Niedziela, 27 marca 2016 · dodano: 27.03.2016 | Komentarze 18

Wczoraj przed wczesnym wyjazdem powstrzymał mnie deszcz, dziś rzecz o wiele przyjemniejsza - śniadanko! :) Może i robić jedzenia to ja nie lubię, ale pomagać w jego sprzątaniu ze stołu bronić się nie mam zwyczaju, byle trafił on do mojego brzucha i nie było w nim czegoś, co wcześniej łaziło po tym łez padole. Jak już owo się dokonało dostałem dwie godzinki wolnego na rower przed wyjazdem rodzinnym, co tylko potwierdza, że w takim terminie cuda bywają na porządku dziennym.

O dziwo nie padało. Ba! Niebo było przepiękne, a temperatura dochodziła do prawie dziesięciu kresek na plusie w okolicach godziny jedenastej rano. Nienawykły do takich warunków ubrałem się ciut za ciepło, za co zapłaciłem na podjazdach, ale jeśli taki ma być rachunek za idealne warunki do jazdy to poproszę obciążyć moje konto do końca roku. Z góry. A właśnie - góry. Skoro już w nich byłem to postanowiłem dziś zaszaleć i kopsnąć się do Przesieki, która jak wiadomo nie jest najniżej położna, za to ma jeden walor - kiedyś się kończy i zaczyna z niej zjazd. Z tą myślą ruszyłem przed siebie. Moje pseudo-mtb nie pozwala na rozwijanie kosmicznych prędkości, więc niczym czołg telepałem się najpierw do jeleniogórskich Cieplic, potem przez stawy do Podgórzyna, gdzie zacząłem orkę. Przerywaną przystankami. Tramwajowymi (r.i.p. niestety linii do Podgórzyna za komuny)...

...oraz (skoro mam "mostkowy" wyjazd) nadrzecznymi.

O wspinaniu się pod górę napisano już wiele zdań. Prócz jednego - jak przy tym się nie zmęczyć. Ja również Nobla nie dostanę za rewolucję w tym temacie, więc po prostu pokonywałem kolejne metry, centymetry oraz milimetry. Bo tak mi z grubsza w oczach prezentowało się posuwanie do przodu.

Gdy zatrzymałem się na chwilę - już w Przesiece - żeby cyknąć fotkę okazało się, że mam niedaleko za sobą na kole trzech szosowców. Zapewniam, że wyprzedzili mnie tylko dlatego, że zrobiłem sobie pauzę, a jeśli ktoś sądzi inaczej niech to udowodni :) Za to wszyscy ładnie pozdrowili i pomknęli dalej. Wspaniałomyślnie powstrzymałem się od pościgu :)

Dotarłem do mojego ulubionego fragmentu, czyli leśnej przełęczy prowadzącej prosto do Zachełmia. Tam, sapiąc i psiocząc na te cholerne góry spostrzegłem schodzącego w dół rowerzystę w wieku około 50+ z szosą u boku. Schodzącego, raz jeszcze podkreślmy. Z szosą u boku, raz jeszcze podkreślmy. Z troską i chęcią pomocy więc zagadałem (miałem czas, bo kręciłem pod górę):

- Co, dętka poszła?
- Nie, a czemu?
- No bo tak pan prowadzi rower. Nie lubi pan zjeżdżać?
- Panie, ja mam na to cały dzień!

Logika rozwaliła mnie na łopatki i przypomniała skąd pochodzę oraz czemu tak nienawidzę korporacji, jednocześnie w niej pracując. Resecik nigdy nie zaszkodzi.

Kilka fotek z wjazdu, ze szczytu, a także z mijanki z turystyczną furmanką. Nowe Morskie Oko nam się robi, cholibka!




Zjazd zdecydowanie był za krótki. Nie ma sprawiedliwości na świecie!

Jak już wylądowałem na dole to postanowiłem sobie jeszcze pozwiedzać dawne rejony. Wybrałem azymut na jeleniogórski Sobieszów, stamtąd skręciłem na Piechowice, gdzie zakręciłem i wróciłem do Jeleniej od strony Cieplic.

Kilometrów do pięciu dych mi trochę zabrakło, czas miałem pod kontrolą, więc zaliczyłem jeszcze miejsce od dawna niewidziane, czyli osiedle Czarne, z dworem, które od kiedy pamiętam walczy z czasem. Kiedyś już przegrało, ale wciąż się nie poddaje, a ostatnim rycerzem jest pan Jakubiec, człowiek-ikona społecznej twarzy Jeleniej Góry. Szkoda, że jak zwykle samorząd znajduje inne cele, a nie ratunek tego miejsca, który choć nie prezentuje się zbyt okazale (i tak o niebo lepiej niż w latach 90., bo nie było tu nawet dachu) to ma w murach ukryte sporo ciekawej historii.

Tym smutnym akcentem zakończyłem jazdę, parkując koło wielkanocnego sernika.


Kategoria Góry


Pławny (w)leń

Sobota, 26 marca 2016 · dodano: 26.03.2016 | Komentarze 7

Tym razem święta zaplanowaliśmy w górach. Rodzinka jest, baza jest, ekipa do robienia żarcia, eeeee, się znajdzie. Generalnie nie zgłaszałem się do pierwszych szeregów :) Wybawieniem miał być rower, ale jak na złość wielkanocna sobota przywitała mnie siąpiącym deszczem. Swoje więc trzeba było zrobić, pojawiłem się nawet po raz pierwszy od jakiegoś miliarda lat w okolicach kościoła z Misją Święconka i o dziwo nie spaliłem się tam żywcem. Chyba że to jakiś wyrok odroczony.

Lekko przed południem zaczęło się rozpogadzać. W to mi graj. Rozgrzeszony z zadań domowych szybko wyciągnąłem z piwnicy trupa, założyłem nową, zupełnie jak zwykle niepasującą do reszty torebkę oraz koszyk z bidonem i ruszyłem. Miałem czas przeanalizować kierunek, oczywiście zależny od wiatru (północno-niby-zachodni), wymyśliłem więc na dziś cel. Najpierw jednak ostro z kopyta musiałem odświeżyć sobie odnóża nienawykłe ostatnio do przewyższeń jadąc do Pilchowic, w których wyjątkowo opuściłem dziś skręt na tamę. Raz można.


Potem Wleń, na trasie do którego zaliczyłem w końcu nieznany wcześniej mostek. Piękny mostek.

Sam Wleń ominąłem dość szybko (cykając tylko z dołu zdjęcie podobno najstarszemu zamkowi w Polsce)...



...i przez Łupki dotarłem do słynnej (?) Pławnej Dolnej. Cokolwiek by o niej myśleć tamtejszy świat szalonego artysty wykracza poza typowo polskie normy :)



Powrót okazał się cięższy niż myślałem. Górki górkami, ale to jak potrafiło wiać na przełęczach przypomniało mi na czym polega prawdziwy hardkor. Większość trasy z Pławnej przez Golejów, Wojciechów do Pasiecznika, gdzie w końcu dostałem chwilę (2 km) nadziei na powiew w plecy, to powolny, grobowy kurs przez mękę. Pomagać nie chciało, wiać w ryj chciało - Polska jaką znam zawsze bliska memu sercu :)

Do Jeleniej Góry dojechałem niczym Kubica, wywalczając średnią powyżej 25 km/h. Zapewne świat się kłaniał z podziwu.

PS. Relacja jest jaka jest. Jeszcze jedno zdanie pisane z tableta i zagryzę. Zdjęcia inne niż widoczne dodam innego dnia, jak dostanę do ręki kompa lub zejdzie mi piana z pyska :)

Kategoria Góry


  • DST 53.10km
  • Czas 01:49
  • VAVG 29.23km/h
  • VMAX 51.30km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Podjazdy 124m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szort

Piątek, 25 marca 2016 · dodano: 25.03.2016 | Komentarze 4

Dziś wpis zwięzły niczym propozycja usunięcia się z drogi wyrażona jednym słowem przed dresa wobec tamującego chodnik przechodnia. Pięć dyszek, nawet nie szybkich, bo ostatnio mi z tym nie po drodze, trasą kondomikową: Poznań - Luboń - Puszczykowo - Mosina -Dymaczewo - Łódź -Stęszew - Komorniki - Poznań. Z wiatrem w pysk i z boczku. Innego nie odnotowano.

Na drogach przedświąteczna sra... przedświąteczny ruch :) Samochodów pełno, w Mosinie, Komornikach i Stęszewie robiących wszelkie możliwe manewry, byle na środku drogi, A ja niniejszym ogłaszam, że również ruszamy w drogę na święta, czy uda mi się choć trochę pokręcić się zobaczy, choć jakaś szansa jest. Wesołych!


  • DST 52.70km
  • Czas 01:49
  • VAVG 29.01km/h
  • VMAX 50.10km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 97m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kumulejszyn

Czwartek, 24 marca 2016 · dodano: 24.03.2016 | Komentarze 10

Jeśli ktoś ma w tym momencie jeszcze jakiś pomysł, żeby skopać mi dzisiejszą średnią - prócz śmieciarek, pomywaczek, korków, zamkniętych przejazdów kolejowych, dziadków w Tico zastanawiających się pół godziny czy skręcić do mięsnego czy do warzywniaka, babć-samobójców wskakujących bez ostrzeżenia na drogę oraz głuchych emerytów spacerujących sobie ścieżkami rowerowymi ze składaczkami pod pachą - to informuję, że już nie ma szans. Skończyłem jazdę na dziś. A że zaliczyłem pełny pakiet to finalnie jest jak jest :) O wietrze wiejącym wciąż w pysk muszę wspominać?

Trasa to często uskuteczniana "rybka" z Poznania przez Luboń, Wiry, Komorniki, Szreniawę, Konarzewo, Trzcielin, Dopiewo, Palędzie, Dąbrówkę, Plewiska, Poznań. Tym razem jednak po raz pierwszy zrobiłem drobną korektę, gdyż od kiedy w Skórzewie zbudowano arcydzieło polskiej architektury, czyli kostkową DDR-kę to staram się w trosce o swoje zdrowie psychiczne jeśli się da omijać tę miejscowość, a dziś uskuteczniłem objazd w drugą stroną serwisówki przy S-11, do Gołusek. No i fajnie. Człowiek to jednak zdolne bydle - jak musi to zawsze sobie poradzi :)

A propos - przed chwilą wyczytałem, że - hip hip hurra - rozpoczęto budowę ścieżki pieszo-rowerowej (już samo to brzmi groźnie) przy Koszalińskiej (info TU). Do końca maja oznacza to utrudnienia w ruchu, a potem? Wiadomo... Żegnaj fajna i przejezdna traso.


  • DST 52.20km
  • Czas 01:48
  • VAVG 29.00km/h
  • VMAX 50.90km/h
  • Temperatura 2.0°C
  • Podjazdy 215m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Patentem go

Środa, 23 marca 2016 · dodano: 23.03.2016 | Komentarze 34

Pogoda lekko zluzowała: rano nie padało, wiatr delikatnie osłabł, za to znów zrobiło się zimno - na starcie ciut poniżej zera, na mecie w okolicach dwóch na plusie. Do tego zapanowała delikatna mgła. Do przeżycia. Choć na drogach za wesoło nie było - przy wjeździe do Puszczykowa natrafiłem na skutki wypadku dwóch samochodów, wyglądało to bardzo poważnie, ale o dziwo jak potem przeczytałem obyło się bez poważniejszych skutków dla życia. Cud. Dalej na trasie też do komfortu jazdy sporo brakowało, PZ czy PO - żadna różnica, brak mózgu był dziś mianownikiem wspólnym. Ale zwycięzcą zostało indywiduum, które wyprzedzając mnie jakimś białym wypasionym czymś zachowało przepisowy metr od rowerzysty, ale z drobną różnicą, bo poszerzony on został o przedrostek "mili". I tak rozumiany milimetr by pasował, co spotkało się z moją szybką słowną riposta, ale gdy spojrzałem na rejestrację stwierdziłem, że zmarnowałem swój głos, bo musiałbym to samo wykrzyczeć w języku ukraińskim. Coraz bardziej mi ta nacja ostatnio podpada.

Trasa dzisiejsza: Poznań - Luboń - Łęczyca - Puszczykowo - Mosina - Rogalin - Świątniki, za nimi nawrót, skręt w Rogalinie na Wiórek i Czapury, potem urocza DDR-ka na Starołęckiej i do domu. Zmarzłem.

Wczoraj po południu na chwilę zawitałem do centrum i przykuło tam moją uwagę rewelacyjne  rozwiązanie zniechęcające potencjalnego złodzieja - rozkręcić napęd, zabrać łańcuch i mamy spokój. Genialne w swej prostocie :)


  • DST 33.25km
  • Czas 01:15
  • VAVG 26.60km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Podjazdy 128m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Glut kraulowy

Wtorek, 22 marca 2016 · dodano: 22.03.2016 | Komentarze 4

Wolny dzień. Deszcz od rana. Jak u mnie synonimy - choć przyznać trzeba, że było w moim życiu kilka wyjątków od tej reguły. Ale to miało medialne, więc o tym ciiii.... :)

Spałem - padało. Wstałem - padało. Jadłem śniadanie - padało. Poszedłem na zakupy - padało. Już miałem przed sobą koszmarną wizję godzinki na chomiku, gdy nagle pojawiły się przejaśnienia! O Jezu, o Jezu, te emocje. Założyłem więc w te pędy rowerową zbroję, spojrzałem jeszcze raz za okno, a tam... znów deszcz. Mając nadzieję, że to już jego ostatki przykleiłem nos do szyby i jak zostawiony sam na miesiąc szczeniak czekałem na odmianę. Tyle było z tego dobrego, że mając okna na milimetr od oczu stwierdziłem, że są strasznie brudne i przy okazji w ramach dobrego uczynku je umyłem. Wiem, to bez sensu w taką pogodę, ale lepsze to niż nieróbstwo :)

Tym samym chyba odpucowałem opad. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo jak już w końcu ruszyłem crossem to cieszyłem się wodą jedynie pod kołami, a nie z nieba, jakieś piętnaście minut. W Plewiskach mnie paskudztwo dopadło i już nie odpuściło. A wręcz przeciwnie - nasilało się z minuty na minutę. Marzenia o pięciu dychach prysły, a ja - coraz bardziej mokry - pokonywałem kolejne morza i oceany. Kraulem. W Gołuskach postanowiłem przetestować po raz pierwszy właściwy kawałek drogi serwisowej prowadzącej do ronda przed Dąbrówką (kiedyś pojechałem równoległą i skończyło się to hamowaniem w polu) i stwierdzam, że jest on zacny. Wróciłem przez Skórzewo i znów Plewiska, skracając dystans do zaledwie gluta. Lepsze to niż nic.

Pralka czekała na mnie już z radośnie otwartymi drzwiczkami.