Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197080.50 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.89 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2015

Dystans całkowity:1361.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:46:12
Średnia prędkość:29.48 km/h
Maksymalna prędkość:55.70 km/h
Suma podjazdów:3570 m
Liczba aktywności:25
Średnio na aktywność:54.48 km i 1h 50m
Więcej statystyk
  • DST 53.25km
  • Czas 01:49
  • VAVG 29.31km/h
  • VMAX 50.40km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 86m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lisówki

Sobota, 28 lutego 2015 · dodano: 28.02.2015 | Komentarze 9

Podczas wczorajszej stówy czegoś mi wybitnie brakowało. Dziś rano gdy ruszałem uświadomiłem sobie czego. No przecież! Klasycznego, mocnego i zimnego wiatru. Ale sobota już była standardowa - gdyby istniał jakiś koordynator od pogody to w korposkali byłoby 10 na 10. Premia gwarantowana. 

Nie chciało mi się dziś z nim specjalnie walczyć - ruszyłem spokojnie, jak żółw ociężale... Itd. Kierunek: zachód. W Luboniu trochę ściąłem trasę względem tego co zawsze (ha, ma się to szaleństwo w duszy), przez co zrobił mi się lekki deficyt kilometrów na połowie trasy. Postanowiłem więc za Trzcielinem skręcić na Lisówki, gdzie znajduje się Świątynia Spokoju, ale także i pewnego smutku, czyli tamtejszy Dom Pomocy Społecznej. Położony on jest około dwóch kilometrów wewnątrz lasu, gdzie cieszyły moje oczy takie oto pejzaże:

Sam DPS z tego co wyczytałem ma całkiem dobre opinie, a jego umiejscowienie wzmaga poczucie zadumy. Tym bardziej, że gdy zatrzymałem się przed bramą (dalej tylko za zgodą odpowiednich jednostek) usłyszałem przekrzykujące się żurawie (na 99% to były one). Chwilę sobie pokontemplowałem przy tej oazie spokoju i pomyślałem sobie, że kolejna część dnia to siedzenie w robocie i doradzanie próżnym pasibrzuchom, dla których kasa jest wyznacznikiem statusu... Lekki kontrast.

Wracając lekko spłaszczyłem klasyczny samochodzik. Na mapie trasy wygląda on jak po kasacji - ale ten wariant powrotu, przez Gołuski generalnie mi się podoba. Do powtórzenia.

Endomondo zafundowało mi ciekawą prędkość maksymalną - 255,8 km/h. Ktoś się orientuje czy za pobiciem rekordu Guinessa idą jakieś większe pieniądze? Bo nie wiem czy Maybacha brać na dwie raty czy od razu :)


  • DST 103.10km
  • Czas 03:24
  • VAVG 30.32km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 201m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

W końcu seta, czyli Środa w piątek

Piątek, 27 lutego 2015 · dodano: 27.02.2015 | Komentarze 13

No dobra, przyznam się. Miałem gula, i to niezłego, że tyle osób już zrobiło w tym roku sto kilosów, nawet ze sporym nakładem, a ja wciąż nie. Przecież jest już końcówka lutego, heloł!! OK, dobra, napisanie czegoś takiego dawno, dawno temu, gdy zimy były jeszcze zimami skończyłoby się bezpośrednim skierowaniem na badania w Tworkach, ale w tym roku... No trzeba było nadrobić.

Ale po pierwsze się wyspałem, bo dzionek w końcu miałem wolny. Potem kawka, śniadanko i spojrzenie za okno (fajnie, pochmurno, ale bez opadów, temperatura zdecydowanie na plusie) - tak, to idealny dzień na przełamanie impasu. Co prawda trochę mnie zmartwił kierunek wiatru - znienawidzony południowy-wschód, czyli żadnej możliwości na po prostu w tę pod wiatr i po prostu z powrotem z wiatrem. Założyłem sobie więc jako kierunek Środę Wielkopolską, bo tam jeszcze mnie rowerem nie widziano, a co dalej się zobaczy. Tak, prawdziwy ze mnie mistrz planowania :)

Gógelmap przy symulacji wycieczki w żaden sposób nie chciał pokazać stówy, więc stwierdziłem, że będę jechał naokoło. Ruszyłem więc najpierw na Luboń, potem Puszczykowo, Mosina, przekroczenie Warty i lasem, lasem, lasem. W Rogalinie "z rąsi" cyknąłem fotkę kościoła p.w. św Marcelina z pierwszej połowy XIX wieku, wzorowanego na francuskiej świątyni w Nimes. Są tacy, którym się on podoba, jak dla mnie to kicz i tyle :)

Dojechałem do Kórnika, po drodze jak zwykle dziwiąc się, że tam, gdzie stacjonują stałe punkty programu, czyli "grzybiarki", bez skrępowania zatrzymywały się samochody, ale cóż, moralistą nie jestem, a jedynie estetą. Co oznacza, że mogę zostać moralistą :) W samym Kórniku postałem sobie w okołorynkowych koreczkach i postanowiłem na chwilę zatrzymać się przy słynnym zamku. Białej Damy nie widziałem (na szczęście też żadnej Grzybowej Damy), więc zrobiłem sobie mały bezstresowy poligon fotograficzny.


Tu na fotce: Tytus (Działyński), Rower i... aaaa... Tomek (z tyłu, robię zdjęcie) :) :

No i dzik - czyżby i tu byli rolnicy domagający się odstrzału tych w sumie sympatycznych świniaków?

Objechałem sobie dokoła arboretum, oczywiście z zewnątrz, i oczywiście przegapiłem jeden ze skrętów, więc dojechałem do Bnina i musiałem się cofać. Potem zostałem ofiarą "oznakowania" przed S-11, bo po co pisać o miejscowości położonej 10 km dalej, do której się zmierza, jeśli można napisać kierunek: Bytów? Powiem szczerze - gdyby nie smartfonowy GPS to teraz pewnie błąkałbym się po nadmorskiej plaży i głaskał mewy. Ale w końcu się udało, uff... Choć miałem moment zwątpienia, gdy zobaczyłem tablicę z napisem "Dębiec 1 km". Nie, na szczęście nie ten mój Dębiec :) Na "jedenastce" udało mi się upolować ruiny dwóch wiatraków. W stanie wegetatywnym niestety :(

Na horyzoncie pojawiła się Środa... To ten... może wszystko na ten temat. Do centrum trafiłem na czuja, bo tablic żadnych nie było. Jak spojrzałem jak ono wygląda to zrozumiałem tę powściągliwość :) Pogruchotałem się bo paskudnym bruku, objechałem wszystko dokoła i zachciało mi się stamtąd uciekać. Zapytałem miłego pana co i jak (lewo, lewo, lewo) i wyszło mi, że czas kierować się na północ, na Kostrzyn. Z zadumy nad tym smętnym miasteczkiem zapomniałem o klu programu, czyli cukrowni, którą miałem nawiedzić. Ale za późno było wracać... Może w przyszłości.

Kręciłem sobie "asfaltem" (moje zęby), dokładnie 21 kilometrów (szacun dla pana nawigatora ze Środy - dystans podał idealnie), mijając takie metropolie jak np. Węgierskie (tylko nie wiadomo co) czy Ługowiny, które skojarzyły mi się z Rzygowinami i dokładnie tak wyglądały :) Ciut wcześniej, chyba w Płowcach, zainteresował mnie wiatrak, ale tym razem ultranowoczesny, wielkie bydle. Aż musiałem się zatrzymać i go nawiedzić. Poniżej fotka w całej okazałości i rower jako miarka... Oj, robi to wrażenie z bliska. Co ciekawe - niedaleko stał kościół, a nad okolicą górował właśnie ów wiatrak zamiast jakiegoś potworka wzorowanego na Świebodzinie. Przejaw normalności czy wyjątek od reguły?



W końcu Kostrzyn... Też jakoś bez zachwytu. Dwa punkty mnie zainteresowały - gołębia schadzka nad jedną z kamienic (współczuję jej administratorowi) oraz Brama Cechowa, dość słynna i nieźle się prezentująca na tle całego smutnego miasteczka.


Końcówka to już powrót dobrze znanymi szlakami, czyli DK 92. Jedna rzecz mnie zmartwiła - na prawo ode mnie powstawało coś z kostki. Mam pewne obawy... No jakie? DDR? Oby, proszę, proszę, proszę, proszę!!! nie...! W Swarzędzu skręt na Zalasewo, telepanie się asfaltami godnymi rajdów enduro, Malta, Dębiec.

Jestem zadowolony. Zaliczyłem miejsca, w których jeszcze nie były moje pedały (jakkolwiek to brzmi), dorównałem co poniektórym, jechało mi się sympatycznie i bez przygód spod znaku Zła. Tak, zdecydowanie wolny dzień uznaję za udany. A wieczorna pizza z Żoną z pobliskiej żarłodajni była znakomita :)



  • DST 54.20km
  • Czas 01:48
  • VAVG 30.11km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 253m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na Morasko z poczuciem bezpieczeństwa

Czwartek, 26 lutego 2015 · dodano: 26.02.2015 | Komentarze 8

Dziś zafundowałem sobie hardkora w poznańskiej wersji, czyli caaaaaalutkie miasto od południa aż na północ (i z powrotem) a potem nasze "górki" (he he he i jeszcze raz he) między Moraskiem i Suchym Lasem. Dawno tam nie byłem, więc jechałem ze świeżością poznawczą, choć de facto ciężko spodziewać się nowości po blokowisku i po lesie :)

Pokonywanie tej naszej metropolii to szkolenie techniki żabich skoków - więcej stania na światłach niż samej jazdy (wystarczy spojrzeć na wykres). Chwilą oddechu był kurs przez Sołacz, choć umieszczone tam zakazy jazdy rowerem (taka polska moda) lekko mnie skonfundowały. Odżyłem na moraskich hopkach, które są jak oazy na pustyni, za co szanownemu meteorytowi, który raczył spaść tu jakieś pięć tysięcy lat temu w tym miejscu dziękuję. Dojechałem do Złotkowa, tam zakręciłem i próbowałem włączyć się do ruchu, co zajęło mi dobre pięć minut. Dzięki temu obejrzałem sobie chyba wszystkie marki TIR-ów jeżdżących po polskich drogach.

Wróciłem na Dębiec znów przez ten sam "świetlisty szlak" - masakra. Ale w sumie wycieczkę uznaję za udaną - jak na moje już na 100% zachodnia obwodnica Poznania odciążyła miasto od największych i najgorszych korków. Tylko przyklasnąć, i to szczerze.

Niedaleko domu udało mi się jeszcze zrobić zdjęcie naszym dzielnym Strażnikom Miejskim podczas mrożącej krew w żyłach interwencji, obowiązkowo przy zapalonych migaczach. Dobrze jest wiedzieć, że moje pieniądze nie idą na marne, a ja osobiście czuję się bezpieczniej po spisaniu terrorysty handlującego stanikami i kozakami.



  • DST 53.55km
  • Czas 01:42
  • VAVG 31.50km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 110m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jest mocz! :)

Środa, 25 lutego 2015 · dodano: 25.02.2015 | Komentarze 15

Nie, nie, spokojnie. Nie będzie to wpis urologiczny. Po prostu wyrażenie "jest moc" zostawiam osobom bardziej "pro", ja jako zwykły, szary zjadacz chleba (najczęściej z małych piekarni z Puszczykowa lub Krosinka) skromnie pozostanę przy powyższym. Z pełną świadomością, że na forum rowerowym operowanie "glutami" i "moczem" pewne nie przysporzy mi rzeszy wiernych czytelników. No cóż, sztuka nie znosi kompromisów :P Ale obiecuję za daleko się nie zagalopowywać, bo sam się boję dokąd by to zaprowadziło :)

Jechało mi się dziś re-we-la-cyj-nie. Słaby wiatr, idealna temperatura (4 stopnie), suche szosy, zaledwie jedna DDR-ka do pokonania (ta wzdłuż Głogowskiej, koło omawianej już nie raz giełdy odzieżowej - z podziwem obserwuję jak powstają na niej kolejne wykopaliska z pobitego szkła, naliczyłem już trzy, najstarsze wciąż w stanie idealnym od jakiegoś miesiąca) i mój ulubiony kierunek na zachód - oto patent na przyjemność z jazdy! Jak już wyczułem, że może być dobrze to starałem się nie odpuszczać, mimo że wiaterek się nie mógł zdecydować skąd, co i jak. Trochę więc popiekło, ale jak na zimową jazdę solo jestem zadowolony. Zaczynam chyba zbierać nagrody za te 2,5 tysiaka zrobionego od początku roku wśród wichur i zimna. Choć z drugiej strony nie wiem po co mi one, skoro nie mam zamiaru się "maratonić" i "tourzyć" :)

Zgrzytem było tylko to, co znajduje się we łbach niektórych istot ludzkich płci żeńskiej (w niektórych przypadkach było to domniemanie, analizując aparycję) siadających za kółka samochodów. Jedna z nich chciała mnie zabić już 500 metrów od domu, "jakoś tak" nie zwracając uwagi na znaki pierwszeństwa, a chyba w ogóle na świat, bo obudziła się dopiero jak jej krzyknąłem prosto w szybę podczas uskakiwania przed maską. Potem jeszcze dwa egzemplarze wpieprzyły mi się na centymetry wyjeżdżając z podporządkowanych. Ech, czasem mam wrażenie, że gdyby nie moje około dwudziestoletnie doświadczenie w jeździe na rowerze i wykształcone dzięki temu oczy dokoła głowy (jak u mutanta) to leżałbym już dawno sześć stóp pod ziemią, zgrabnie zeskrobany z jakiejś ulicy albo ścieżki. I co najlepsze - nie jestem i nie zamierzam być, dopóki mnie do tego sytuacja nie zmusi, aktywnym kierowcą, a wydaje mi się, że znam przepisy i staram się je respektować bardziej niż nasi praktykujący władcy szos...



  • DST 53.10km
  • Czas 01:45
  • VAVG 30.34km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Podjazdy 109m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Znaleziono klucze

Wtorek, 24 lutego 2015 · dodano: 24.02.2015 | Komentarze 11


Znalazłem dziś na trasie klucze. Było ich kilka w pęku, a każdy dzielił się na dziesiątki.




Znalezisko niestety dość szybko utraciłem, więc nie uszczęśliwię nim nikogo.




Jedyne co mi się udało to jadąc zrobić komórką niskiej jakości zdjęcie owych kluczy:

Piękny grawer, prawda? :) Szczególnie biorąc pod uwagę, że mamy miesiąc luty, a klucze kierowały się na północ. Zwariowała nam ta pogoda...

A generalnie porównując to, jak mi się jeździło w dniu wczorajszym z dniem dzisiejszym czuję się jakby były to dwie alternatywne rzeczywistości. Oświadczam, że dzisiaj:

1. Nie pękła mi żadna dętka.
2. Nikt mnie nie chciał zabić, zepchnąć do kanałów ani zrobić ze mnie kawałka krwistego befsztyka.
3. Ja nikogo nie chciałem zabić, zepchnąć do kanałów ani zrobić z nikogo kawałka krwistego befsztyka.
4. Jeden kierowca w Puszczykowie nawet na światłach zjechał delikatnie w lewo, żeby mnie przepuścić (!!!!!). Otrzymał gorące podziękowania.
5. Nie użyłem na trasie żadnego wulgaryzmu.
6. Wiatr nie robił na mnie testów w temacie: "pod jakim maksymalnym kątem odchylenia rowerzyście udaje się utrzymać na drodze".

Słowem - cuda Niespotykane cuda. A że znajomość trasy "kondomikowej" przez Mosinę i Stęszew mam w jednym palcu to niczym nie rozpraszany celebrowałem to wydarzenie.



  • DST 52.20km
  • Czas 01:45
  • VAVG 29.83km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 179m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

"Sezon na laczka" trwa. Troglodyci są gratis

Poniedziałek, 23 lutego 2015 · dodano: 23.02.2015 | Komentarze 24

Po tym, jak rozpoczął mi się dziś dzień miałem pokusę, żeby wziąć sobie wolne i przeczekać aż potencjalny koniec świata ominie moje w miarę wygodne łóżko.

Najpierw wyjazd rowerem. Wiatr w południowego wschodu, więc obowiązkowy kurs przez Starołękę. Generalnie omijam tam jeśli tylko mogę położoną wzdłuż niej DDR-kę, ale dziś na horyzoncie zakwitł mi kogut radiowozu, więc nie chcąc ryzykować dyskusji, tłumaczenia się "czemu nie", a nawet ewentualnego mandatu po prostu zrobiłem wyjątek i na nią wjechałem.

Błąd.

Wystarczyło kilkaset metrów i poczułem, że w przednim kole mam powietrza tyle, ile szarych komórek hoduje przeciętna użytkowniczka ajfona z włosiem koloru blond. W skrócie - może nie zero, ale wartość zbliżoną :) "*&&%$# !!!" - pomyślałem - "który to już raz w tym roku?". Do przyczyny defektów w tylnej oponie w końcu doszedłem, teraz możliwości miałem dwie: albo szkło (to samo, co ostatnio opisywane) albo dętka nie wytrzymała konfrontacji z jednym z krawężników, czyli elementów na zawsze związanych z polską szkołą tworzenia ścieżek. Na oko po rozbrojeniu koła dziury nie zauważyłem, ale nie chciałem ryzykować i po wymianie gumy wolałem się cofnąć w kierunku domu i ewentualnie gdyby okazało się, że nic się nie dzieje pojechać dalej inną trasą. Sama zmiana trochę mi zajęła, a jako towarzysza miałem pana o aparycji lekkiego żulika, przybyłego spod niedaleko położonej Żabki, który zaczął się uzewnętrzniać, że sam jeździł i że też pięć dych dziennie. Początkowo słuchałem tego z lekkim przymrużeniem ucha, ale jak pan zaczął fachowo wypowiadać się w temacie ilości atmosfer w szosówce to mi kopara lekko opadła :) W domu okazało się, że tak jak sądziłem winna była ścieżka - dziura powstała od wewnątrz, ewidentnie w skutek uderzenia w krawężnik...

Przejechałem obok domu i nie widząc kolejnych symptomów tragedii ruszyłem dalej, przez Luboń do Puszczykowa, tam skręciłem na Rogalin, zatrzymałem się przy punkcie zaopatrzenia w miodek i wróciłem tą samą drogą. Pomny przeżyć tego uroczego poranka "nie widziałem" żadnej ze ścieżek. No i zgadnijcie czy nasze wybitnie tolerancyjne społeczeństwo rozumiało mą boleść. pochyliło się nade mną, albo po prostu, czysto po ludzku DAŁO MI SPOKÓJ? 

Taaa.... Na granicy Puszczykowa, gdzie ciąg pieszo-rowerowy raz, że jest z kostki, do tego ma szerokość może metra, a pośrodku kwitną sporej wielkości drzewa usłyszałem za sobą klakson. Olałem. Chwilę później ten sam dźwięk usłyszałem bezpośrednio za sobą, tyle że w tonacji agresywno-powtarzalnej i zobaczyłem koło siebie wielkie bydlę (marki nie zanotowałem, ale coś w temacie SUV-owym), otworzyło się okno od strony pasażera, z którego wyłoniła się i zaskrzypiała jakaś babcia o wyglądzie ostro przepitej Baby Jagi: "Tam, pan powinien jechać!! Tam pan powinien jechać!!". Coś tam wyburczałem, że może i tak, ale po tym NIE DA się jechać, na co kierowca, pieprzony zakompleksiony troglodyta, którego niestety z ryja nie udało mi się zauważyć, zaczął mi zajeżdżać drogę, starając zepchnąć na trawę dzielącą asfalt od kostki! W tym momencie z mojej strony uprzejmości się skończyły, ale nasz bohater nie miał cywilnej odwagi, żeby się zatrzymać i porozmawiać twarzą w twarz - po prostu przyspieszył i tyle go widziałem. Może i dobrze, bo w plecaku wiozłem trofeum w postaci uszkodzonej dziś dętki i miałem ochotę wcisnąć mu ją głęboko w.... no, nieważne. Klakson usłyszałem potem jeszcze raz, od innego troglo, w Luboniu, w tym samym temacie. Proszę się więc nie dziwić, że mój głęboko zakopany patriotyzm nie ma jak się rozwinąć (i pewnie się już nie rozwinie), skoro żyję w kraju frustratów i tępych, agresywnych młotów, dla których empatia to słowa oznaczające nowy rodzaj smartfona, a nie uczucia wobec bliźnich.

Trening dziś fizycznie i mentalnie wyrzygałem. Średnia pewnie byłaby i dobra, gdyby nie... (patrz treść wpisu).

Koleina część dnia to spóźnienie do pracy, bo czekałem na torach 10 minut, żeby przepuścić... samą lokomotywę. Po drodze chciałem jeszcze kupić zapasową dętkę, ale przywitała mnie tabliczka: "przerwa od 12 do 14"... W robocie staram się więc nie komunikować z ludzkością, bo przy moim szczęściu kogoś niechcący opluję albo gorzej :)



  • DST 55.40km
  • Czas 01:50
  • VAVG 30.22km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 77m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Hen, hen? Nein, nein...

Niedziela, 22 lutego 2015 · dodano: 22.02.2015 | Komentarze 10

Co robi normalny człowiek w niedzielę 22 lutego o ósmej rano?

Śpi.

Co robię ja w niedzielę 22 lutego o ósmej rano?

Zakładam "pedalski" (cytując dowolny komentarz pod artykułem, w którym pojawiają się rowerzyści na stronie epoznan.pl) strój i uzbrojony w kask ruszam w bój. Czemu tak wcześnie? Bo "jak kapitalizm to kapitalizm" i mimo, że dzień święty święcić bla bla bla to do pracy na popołudnie iść trzeba. Niestety nastały czasy korpodominacji i nie ma zmiłuj.

Są jednak plusy - jazda o tej porze w niedzielę to prawdziwa poezja. Pusto, cicho, spokojnie, do tego dziś - o dziwo! - niemal bezwietrznie (!!!!!!!!!!). Tylko kręcić. I robiło mi się to naprawdę zacnie, aż się chciało gdzieś dalej hen, hen pojechać, ale niestety, nie ma tak dobrze. Arbeit muss sein :/

Towarzyszył mi dziś Marian Opania czytający "Mroczną połowę" Stephena Kinga. We trójkę czuliśmy się doskonale we własnym sosie ;)




  • DST 51.30km
  • Czas 01:45
  • VAVG 29.31km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 192m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Osowa mio! ♫

Sobota, 21 lutego 2015 · dodano: 21.02.2015 | Komentarze 28

Gdyby tak nie wiało to bym pomyślał, że to już wiosna.

Głupoty piszę. Przecież wiosną też "tak wieje". W sumie to "tak wieje" niezależnie od pory roku.

No to jeszcze raz - gdyby tak nie wiało to bym pomyślał, że to już wiosna, lato, jesień albo zima :) Według daty wychodzi, że zima. Według temperatury (7 stopni!) już dla mnie niemal na granicy przegrzania - lato. Do tego słoneczko, sucha szosa - pięknie. Jedynie porywy przeszkadzały w jeździe, a jako że trasę miałem dziś zupełnie niezależną od wiatru (ja!!!) to oczywiście przez 2/3 wiało mi mocno w lewe ucho, prawą pachę i środkowy nos. Czyli upierdliwie. No nie poszalałem.

Zachciało mi się dziś pojechać do Mosiny w tę i z powrotem od d... rugiej strony - przez Starołękę, Wiórek i Rogalinek, przy okazji wjeżdżając na Osową Górę. Tak też zrobiłem, a taka trasa chyba już wejdzie mi w krew. Las - jest. Asfalt - jest. Rzeka - jest. Górka - jest. Do kompletu brakuje tylko zmrożonego browara i kawałka pizzy cztery sery. Z dodatkowym szpinakiem.

Na Osowej, takim poznańskim Mount Evereście (taaa...) na chwilę się zatrzymałem, cyknąłem focie i swoją obecnością nie wiem czemu przegoniłem leżakowiczów. Może czas pomyśleć nad zmianą kasku? :)


Miejsce okazało się dziś rowerowo popularne, bo podczas powrotu zjeżdżało przede mną dwóch kolarzy, a na całej trasie nie skłamię jeśli napiszę, że naliczyłem około dwudziestu rowerowych gęb. I o dziwo w większości uśmiechniętych.

Łyżką dziegciu - ojej, jaka nowość - było miarowe "piiiip piiiip piiiip" (dążące ku nieskończoności) podczas powrotu wzdłuż Starołęckiej z jednej z puszek - no bo ścieżka przecież, taka słodka i urocza w swojej kostkowości i krawężnikowości. A skoro już jesteśmy w temacie to zagadka: czy w ciągu tygodnia udało się służbom czyszczącym miasto usunąć szkło na DDR-ce przy Hetmańskiej, którą ostatnio udokumentowałem zdjęciowo?

No dobra, wiem, że w tym temacie nie będzie emocji. Nie udało się. Emocje by były gdyby odpowiedź była inna.



  • DST 53.50km
  • Czas 01:47
  • VAVG 30.00km/h
  • VMAX 46.20km/h
  • Temperatura 2.0°C
  • Podjazdy 117m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

DDR-y... (b)rrrrrrrrrrrrrrrrr...

Piątek, 20 lutego 2015 · dodano: 20.02.2015 | Komentarze 10

Zapewne można było już wywnioskować z moich poprzednich wpisów, że jestem miłośnikiem... nie!, fanatykiem... nie!, apologetą..., o to właściwe słowo, naszych rodzimych ścieżek rowerowych. Kocham je tak bardzo, że najchętniej z tej miłości dałbym im sobie spokojnie istnieć i nie naruszać ich intymności swoją obecnością. No ale się nie da. Dziś więc parę słów na ten temat, a konkretnie na to jak wygląda mój rowerowy dzień przy wyborze trasy na południe od poznańskiego Dębca.

Najpierw przejazd nad A2, gdzie już na granicy Poznania - na szczęście po drugiej stronie - zaczyna kwitnąć kosteczka. Ale - oczywiście gdybym chciał skorzystać z dobroczynności naszych konstruktorów - musiałbym na odcinku jakichś 700 metrów pokonać 5 par świateł, z czego kilka nie posiada pasa dla rowerów, więc zgodnie z przepisami powinienem tam rower przeprowadzać. No więc... jadę ulicą (dwa światła). Cała ulica Armii Poznań w Luboniu ma zainstalowaną w sobie minę w postaci kontynuacji powyższego, ale poszerzonego o torowiska, krawężniki (jeden na moje oko ma jakieś 10 centymetrów), podjazdy do posesji (czyli falujemy jak na morzu), a do tego poza "sezonem" (hje hje) jest usyfiona najpierw błotem, śniegiem i lodem, a potem ich pozostałościami, które po jakimś czasie zamieniają się w piaskowe hałdy. Kilka lat temu, gdy jechałem tam góralem zaczaił się na mnie gwóźdź, na którym śmiało można by powiesić jakiegoś Kossaka czy innego Malczewskiego. Kosztu nowej opony niestety nie można odliczyć od podatku.

Zaraz za permanentnie zamkniętym przejazdem kolejowym na trasie Poznań - Wrocław zaczyna się Łęczyca. Kiedyś to był w sumie jak na polskie warunki DDR jeszcze do przeżycia, bo po remoncie kilka lat temu pojawił się na nim asfalt. No ale aktualnie PKP buduje kolejny tor, więc... ścieżkę zamknięto. Ale nie, nie, nie ma tak różowo! Zamknięto kawałek, resztę pozostawiając. Jak już się minie kilkaset metrów remontu to można na nią zjechać, oczywiście ryzykując życie, bo przecinając asfalt w poprzek. Jak już się na niej znajdziemy to jest też jedna atrakcja - czerwone światło przy pokonywaniu jakiejś bocznej uliczki - dla rowerzystów zawsze w tym samym kolorze, mimo że w życiu widziałem tam może ze trzy samochody. Aha, jeśli chcemy jechać dalej prosto do Puszczykowa to znów musimy przełajem pokonać szosę, robiąc dość niebezpieczny manewr skrętu pod kątem 90 stopni - kiedyś zimą centralnie się tam wywaliłem na lodzie, na samym środku - na szczęście akurat wyjątkowo nic nie jechało.

Samo Puszczykowo to miodzio - aż do Mosiny kawał zwykłego, nieupstrzonego wynalazkami asfaltu, do tego położonego w WPN. Choć i tu zdarzyło mi się raz, że puszkowy troglodyta zatrzymał się i wykrzyczał, że tu się nie jeździ, bo w centrum Puszczykowa są przecież ścieżki! Szkoda, że szybko się zwinął i nie zdążyłem sięgnąć łokciem lusterka :)

Potem Mosina. Kiedyś miałem możliwość jechania prostu na Żabno, ale aktualnie remontowany jest przejazd kolejowy i trasa jest nieprzejezdna. Więc skazany jestem na... taaak, DDR-a. O którym już kilka razy pisałem, więc w skrócie: asfalt marnej jakości plus kawałki z żużla plus podjazdy plus drogi podporządkowane z ograniczoną widocznością przez żywopłoty plus... myjnia samochodowa. To równanie daje mosiński patent na komfort dla rowerzystów. No cóż - można po prostu nie jechać. Nie można. Jak wół wisi zakaz jazdy rowerem. Zresztą miałem już w tym temacie kiedyś przeboje ze Strażą Wiejską.

Znów kawałek szosą do Pecnej i... DDR. Z asfaltu, który przypomina swoją strukturą bardziej twarz gówniarza w najbardziej zaawansowanym stadium trądzika, do tego z wychodzącymi żyłami zrobionymi z wystających korzeni. Oczywiście na drodze znów zakaz jazdy bicyklem... Osobiście dziś moja psychika powiedziała NIE i po prostu skręciłem w prawo, wybierając jakieś koszmarne boczne drogi - i tak lepsze niż to, co by mnie czekało na tym "prorowerowym" wynalazku...

Powrót wygląda dokładnie tak samo, z tą różnicą, że ciężej jest się wymigać od jazdy po ścieżkach, gdyż położone są one najczęściej wzdłuż mojego toru jazdy... Generalnie na trasie, która ma 50 kilometrów, około 30 z nich to dumnie nazywana przez wszelkiego rodzaju sołtysów i innej maści włodarzy chlewików i poletek z pyrami oraz rzepakiem "polityka dla rowerzystów"... To ja jednak podziękuję, czy mogę być apolityczny? Tym bardziej gdy jadę rowerem szosowym...?

Strasznie długi wpis mi wyszedł - sorry. Ale już mi lepiej po dzisiejszej traumie :)



  • DST 53.00km
  • Czas 01:47
  • VAVG 29.72km/h
  • VMAX 45.70km/h
  • Temperatura 2.0°C
  • Podjazdy 66m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przez Drzewny Cmentarz

Czwartek, 19 lutego 2015 · dodano: 19.02.2015 | Komentarze 12

Trasą, którą dziś wybrałem - klasycznym "kondomikiem" przez Stęszew, Łódź i Mosinę - przemieszczam się dość często. Jednak jeszcze nigdy nie miałem okazji poruszać się tamtędy jak po cmentarzu. Cmentarzu z drzew. Nie wiem z jakiego powodu i za czyim przyzwoleniem już za Komornikami przy krajowej "piątce" rozpoczął się jakiś drzewny holokaust i ciągnął się on przez kilkanaście kilometrów, aż do granic Dymaczewa Nowego.

Smutny to był widok, gdy zamiast dorodnych, pięknych - i co najdziwniejsze, na oko zdrowych zielonych grubasów - mijałem co chwila przewalone kloce i smętnie sterczące pnie. Z tego co wiem to na tej trasie żadna rozbudowa się nie szykuje, więc po co? Jaka jest logika z dewastowania całkiem przyjemnej do tej pory trasy i robienia tam drugiej Sahary...? Nie ogarniam.



Zatrzymałem się tylko dwa razy, przed i za Łodzią, ale taki krajobraz towarzyszył mi naprawdę długo... Smutno mi się zrobiło. Czyżby znów swoje w motywacji do takich rozwiązań miało magiczne słowo: KASA?

Pięć dych zrobione w smętnej zadumie.