Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197418.70 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Morze

Dystans całkowity:392.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:15:05
Średnia prędkość:25.99 km/h
Maksymalna prędkość:56.60 km/h
Suma podjazdów:2467 m
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:56.00 km i 2h 09m
Więcej statystyk
  • DST 58.30km
  • Czas 02:12
  • VAVG 26.50km/h
  • VMAX 43.90km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • Podjazdy 248m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Międzykoniec

Czwartek, 12 października 2017 · dodano: 12.10.2017 | Komentarze 6

Nadszedł czas na pożegnanie z morzem i zakończenie krótkiego, bo czterodniowego wypadu, z czego rowerowo było... No właśnie, z maksymalnych trzech, udało się wykorzystać wszystkie dzionki, w ten ten dzisiejszy, choć tu musiałem się spiąć najbardziej. Wyjazd do domu zaplanowaliśmy dość wcześnie, z powodów niezależnych od organizatora :), więc obudziłem się koło siódmej, a ruszyłem około czterdziestu minut później. Urlop w końcu, cholera jasna :)

Znów okazało się, że miałem szczęście - padało w nocy, a nad ranem już tylko delikatnie kropiło. Ubrałem się ciepło, włączyłem audiobooka i zacząłem kręcić, ze zdziwieniem konstatując, że w Międzyzdrojach nie ma o tej porze korków. Człowiek ma jednak w głowie wciąż ten wielkomiejski zły dotyk... Wiało z zachodu, a jak - to chyba każdy dziś widział i czuł. Kierunek był zachodni, tam też się udałem, problem tylko w tym, że byłem już prawie wszędzie, a czasu na bawienie się w czekanie na prom nie miałem. Wybrałem się więc na jakieś dziwne coś o nazwie Karsibor. Ni to część Świnoujścia, ni to coś na kształt wyspy - zapraszam do mapy na końcu do samodzielnej interpretacji.

Trasa była fajna, bo nudna - najpierw dotarłem do granic Świnoujścia (a jest tam jak w mieście Hel - początek a teren zabudowany to kilka dobrych kilometrów różnicy), potem na rondzie skręciłem na ów Karsibor. Miłym zaskoczeniem było dużo lasu dokoła, dzięki czemu nie przewiało mnie tak, jak się spodziewałem, z drugiej strony też niespecjalnie pomagało podczas powrotu. Prostą drogą dotarłem do promu...

...wcześniej mijając tablicę z genialną perspektywą. Gdyż rowerowa Skandynawia jest moim niespełnionym marzeniem.

Trochę na czuja przejechałem jeszcze mostem przez Starą Świnię, sorry, Świnę, głównie dlatego, że znalazłem info o lęgowiskach ptaków. Chwilę się tam pokręciłem i zacząłem żałować, że odkryłem to miejsce dopiero ostatniego dnia (poranka), bo mimo że nie udało mi się sfotografować żadnego wyjątkowego okazu, to miejsce ma zdecydowanie potencjał na wybranie się doń z aparatem z porządnym zoomem.


Wróciłem swoimi śladami, a że brakowało mi kilosów do pięciu dych to jeszcze na pewniaka dokręciłem do nawiedzonej przedwczoraj najbardziej popularnej przeprawy promowej, tam się znów cofnąłem i dojechałem do Międzyzdrojów, pod koniec jeszcze mijając naszą kwaterę, żeby chwilę powspinać się fragmentem wczorajszej trasy.

No i... koniec. Szkoda, bo Międzyzdroje bardzo, ale to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Żadne tam Kołobrzegi czy Mielna, nastawione na trzepanie kasy na Sebixach, tylko w miarę spokojne miejsce (oczywiście mam świadomość, jak ono wygląda latem i że jest to samo, choć wydaje mi się, że w dużo mniejszej proporcji), otoczone górkami (!) i przepięknymi lasami. Pewnie nie raz jeszcze tu wrócimy, tym bardziej, że mieliśmy pensjonat praktycznie graniczący z Wolińskim Parkiem Narodowym. A skoro już przy nim jesteśmy to kilka ostatnich fotek z wyjazdu, ale tych zrobionych podczas długaśnych spacerów. Podsumowując - zachęcam wszystkich do odwiedzenia tego rejonu polskiego morza, byle tylko robić to poza "sezonem" :)











Trasa z Relive TU, ślad GPS poniżej. Różnica kilometrów wynika z kawałka, który jeszcze musiałem wykręcić popołudniem po Poznaniu.

Kategoria Morze


  • DST 53.00km
  • Czas 02:06
  • VAVG 25.24km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 561m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lu... lu... lu... i luz :)

Środa, 11 października 2017 · dodano: 11.10.2017 | Komentarze 4

Tak jak wczoraj przewidywałem, a może inaczej - analizowałem prognozy, od rana padało. W sumie nawet dobrze, bo poranek po urodzinach niekoniecznie jest idealnym czasem na wczesne wstawanie :)

Jednak po śniadaniu zaczęło się – o dziwo – wypogadzać, co w polskich warunkach oznacza, że już nie lało, a mżyło. Jak na moje wystarczyło. Krótkie negocjacje z lepszą połową, nawet niespecjalnie ciężkie, i już siedziałem na rowerze. Problem był tylko jeden – dokąd jechać, skoro wiało z zachodu, a jedyny dłuższy kierunek miałem już za sobą (Świnoujście)? Zerknąłem szybko na mapę, jedno miejsce zwróciło moją uwagę przez swoją nazwę i decyzja nastąpiła szybko – kręcę tam, potem będę kombinował.

Najpierw przez Międzyzdroje, czyli już mogłem jechać na ślepo. Minąłem jedno z pierwszych dziś „Lu”, czyli Lubiewo, które miłośnikom literatury kojarzy mało estetycznie :) Potem w kierunku horyzontu, który wczoraj przykuł moją uwagę. Są górki (nie traktory), jestem tam ja - to proste :)

Najpierw jednak minąłem jezioro Wicko Małe…

...oraz wystawę jakiegoś żelastwa. Moje nastawienie doń ukazuje kierunek ustawienia crossa.

W końcu drugie „Lu”, czyli… Lubin. Mój początkowy cel. Jakby zależało mi specjalnie na zaliczaniu gmin to bym poprosił o zdublowanie :)

Sama miejscówka… Hm. Napisać, że to zadupie byłoby pochwałą. Za to był podjazd, na końcu którego znajdowało się nic :) Jedyne co mogłem sfotografować to ślepa droga (czyli jak każda tam) oraz kościół. W sumie dobre i logiczne połączenie :)

Zjazd miał być szybki, ale… nie wyszło. Stan drogi pozwalał na lekkie ześlizgiwanie się, natomiast na końcu czekała na mnie groźba… Sorry, zachęta :)

Na najbliższym rozjeździe pojechałem prosto i trafiłem na Jezioro Turkusowe. To znaczy nie tak, że samo się pojawiło, bo skierowały mnie tam jakieś kierunkowskazy, a potem musiałem rower wciągnąć po schodkach. Czy było warto? Jakbym wiedział, jaki kolor to turkusowy, to może bym ocenił :) A tak - zobaczyłem sympatyczne jeziorko w paskudnej pogodzie, cyknąłem fotę i tyle.


Na mapie wypatrzyłem, że jak pojadę dalej to dojadę do głównej drogi. Tyle teorii… Praktyka – trzecie i ostatnie „Lu”, czyli bruk jak w lubuskim.

Zawróciłem, nie miałem na to zdrowia :) Luuuuz :)

Tym samym pojawiłem się znów w Międzyzdrojach. Minąłem nasz pensjonat („Słońce Bałtyku” zdecydowanie polecam, właściciele są mega) i chcąc nie chcąc kręciłem na wschód. Była najlepsza część dzisiejszego wypadu – gdy tylko pojawiłem się na terenie WPN (Woliński Park Narodowy, nie mylić z Wielkopolskim) to wiedziałem, że jest dobrze - las, górki (centralnie i bez ściemy – tu naprawdę można się zmęczyć, nawet jadąc asfaltem, tak jak ja dziś), jesień… Cudo! Stałem się fanem. Jedyne, co mnie martwiło to to, że w pewnym momencie zaczęło być w dół, przede mną do nawrotki jeszcze kilkanaście kilosów, a trzeba będzie wracać nie tylko pod górę, ale i pod wiatr. Ale że wyjścia nie było, to kręciłem.

W miejscowości Wisełka przywitał mnie woliński woj…

...a potem nic się nie zmieniało. Cel był jeden – dotrzeć do miejsca, gdzie będzie na tyle daleko, że jak wrócę to pojawi się pięć dych na liczniku. Stało się to w… eee… Kołczewku (?). Było tam na tyle fascynująco, że jedyne co mogłem tam sfocić to kościół (akt desperacji) i kawałek dalej zawrócić.

Swoimi śladami, walcząc z wiatrem i podjazdami (całkiem sporo ich wyszło jak na tereny okołomorskie, kto by się spodziewał), podziwiając ponownie WPN (raz jeszcze – genialny!) dotarłem znów do urlopowej miejscówki.


Pod koniec zaczęło kropić, a gdy wykonałem obowiązkowe zdjęcie spod mola, już centralnie lać, więc ostatnie trzy kilometry to darmowy prysznic. Ale i tak fuks, że udało się wykonać coś, czego się nie spodziewałem – piszę to bez ściemy.

Tak jak mam do polskiego morza stosunek ambiwalentny, to okolice Międzyzdrojów uważam za przepiękne. Polecam każdemu, kto lubi się zmęczyć na terenach teoretycznie zupełnie się z tym niekojarzących. Szkoda, że wypad tak krótki, a jutro niestety nie będzie wyboru – jak rano lunie (na co się zapowiada :/) to już nie będzie czasu na pokręcenie.

Trasa z Relive TU.

Kategoria Morze


  • DST 53.00km
  • Czas 02:02
  • VAVG 26.07km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 257m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Z Misdroy do Swinemünde i dalej, czy jakoś tak :)

Wtorek, 10 października 2017 · dodano: 10.10.2017 | Komentarze 14

Przyszedł czas na urlop. Co prawda lekko rwany, ale zawsze. Z zasady nie wybieramy się na wakacje w tak zwanym „szczycie”, czyli lipcu i sierpniu, bo – a co, napiszę wprost, w końcu jestem u siebie :) – razem z Żoną nie trawimy bydła. Tego pojęcia chyba tłumaczyć nie muszę, bo jak mniemam każdy, kto miał nieprzyjemność pojawienia się - chcący lub niechcący - nad polskim morzem, intuicyjnie rozgryzie temat :)

Jesienią… co innego. Kurorty puste, o miejsce łatwo, ceny przyzwoite. Tak właśnie trafiliśmy wczoraj wieczorem do Międzyzdrojów, praktycznie półwymarłych, No i udało się przemycić rower, choć negocjacje do najłatwiejszych nie należały :) Traf chciał, że właściciel pensjonatu, który wybraliśmy, sam jest rowerzystą, więc wszystko ładnie się złożyło i miałem na pierwszy dzień, a w sumie poranek (zgodnie z umową), konkretne info w temacie plusów i minusów kierunku, który chciałem zaliczyć.

Czyli do Niemiec. Ciągnęło mnie tam, bo ostatni raz byłem rowerem na ich południu gdzieś w liceum, poza tym jakoś tak mam, że czuję się bezpieczniej na ich terenie niż na „swoim”. Taki chichot historii, ostatnio jeszcze jakoś dziwnie wzmocniony :)

Ruszyłem więc z Misdroy (Międzyzdroje) skoro świt. Czyli przed dziewiątą :) Pogoda była taka sobie, pochmurno i z ryzykiem deszczu, więc zabrałem ze sobą plecak z całym zapasem potencjalnie przydatnych ciuchów. Oczywiście skoro, to zrobiłem to wróciłem o suchej stopie, bo nie spadła nawet kropla.

Wjazd z miasteczka nastąpił prawie bezproblemowo, z czego owo "prawie" obejmuje przeskakiwanie prze barierkę, a następnie powrót ze ślepej drogi, o której myślałem, że jest rowerową ścieżką wzdłuż głównej trasy. No nie była :) Potem szło już lepiej i prostą drogą trafiłem do granicy Świnoujścia. Nawet zbyt prostą, bo znów coś mi się źle wydawało i zamiast skręcić tam, gdzie powinienem, pojechałem wzdłuż torów, czyli gdzie nie powinienem. Dwa kilosy podczas nawrotu wpadły gratis.

W końcu jednak osiągnąłem pierwszy z celów, choć z pewną taką nieśmiałością. Czyli przeprawę promową, dzięki której miałem dostać się na drugą stronę Swinemünde (Świnoujście). Prom jest darmowy dla pieszych i rowerzystów (oraz ludków z rejestracją ZSW), kursuje co dwadzieścia minut, ale że pojawiłem się koło niego po raz pierwszy, miał on w necie koszmarne opinie co do jakości obsługi, to był pewien znak zapytania. Niepotrzebnie – obsługi praktycznie nie było, a gdy dopytałem i podsłuchałem widocznych na pierwszym zdjęciu fachowców od regularnych kursów, wiedziałem już wszystko, a nawet więcej, między innymi to, na kogo uwziął się koleś od gegry :)


Potem już kręciłem prosto przed siebie, niestety polskim standardem. W pewnym momencie nawet zacząłem się zastanawiać, czy może nie poszła mi dętka, ale nie, to tylko pomysły polskich konstruktorów DDR-ek. Tu nawet strzałki kierunkowe były zrobione z osobnych kostek :) Jak dobrze, że zabrałem ze sobą crossa, a nie szosę...


W końcu – cel główny. Do widzenia Polsko…

...Guten Tag Deutschland.

Zrobiło się pustawo, zielono i całkiem sympatycznie, choć w pewnym momencie zakwitł zakaz jazdy rowerem (czyżby polska szkoła i tu dotarła?) oraz mało imponująca, a w sumie gówniana, ścieżka po lewej stronie. Kończyła się ona przejazdem przez mostek i szosę, a potem… hm. Las, las, las, całkiem ładny, bo na terenie Wolińskiego Parku, ale jakoś skończyć się nie chciał, mi pyknęła połowa drogi, więc zawróciłem, choć nie powiem, miałem chętkę kręcić dalej w nieznane.



Powrót przebiegł już bez zagubień i niespodzianek – trasa była mi znana, zatrzymałem się tylko na chwilę w centrum…

...pomyliłem dok (chyba to jest właściwa nazwa), z którego miał odpływać mój prom (bo były koło siebie), ale na szczęście w ostatniej chwili się zorientowałem, że jakoś pusto i odnalazłem ten właściwy.

Wróciłem do Międzyzdrojów…


...a reszta dnia przebiegła już kompletnie nierowerowo, ale wpadło jeszcze ponad osiem kilosów spaceru z Żoną, między innymi po Wolińskim Parku Narodowym, na Kawczą Górę, do zagrody żubrów (dziki gratis) oraz na przepyszną pizzę. Udany urodzinowy dzionek :)

Jutro pewnie niewiele, a może nic, rowerowego mnie czeka, bo już leje, a lać ma ciągle, więc może fotki ze spacerów zostawię na tę lub inną okazję.

TU trasa z Relive, która dziś wyjątkowo mi się podoba, bo jest inna niż inne :) A poniżej ślad z Endo.

Kategoria Morze


  • DST 58.00km
  • Czas 02:11
  • VAVG 26.56km/h
  • VMAX 56.60km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 209m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rowerem do Krokowej, czyli wielka cywilizacja na małym zadupiu

Środa, 3 sierpnia 2016 · dodano: 03.08.2016 | Komentarze 2

Ewolucja godzinowa moich nadmorskich startów jest zadziwiająca. Kolejno: 8:30, 7:30, 6:30. Jeszcze tydzień i w ogóle bym się nie kładł :) Nie miałem dziś jednak innego wyjścia, o czym na koniec.

Po wczorajszym ludzko-ścieżkowo-kostkowym koszmarze podczas drogi na Hel miałem ochotę lekko odżyć, więc postanowiłem uciec od morza. Kierunek mógł być tylko jeden - zachodni, bo na południe od Władka też było morze, a na północ bardziej się już nie dało :) Pierwsze rowerowe kroki skierowałem na Swarzewo, gdzie dotarłem jeszcze przez korkami. Następnie skręciłem na Gnieżdżewo i tym samym po minięciu tych metropolii znalazłem się w krainie wiatraków, które doprowadziły mnie do Łebcza.

Tam przypomniałem sobie o kawałku znakomitej drogi rowerowej, którą odkryłem w poniedziałek, odnalazłem więc znów szlak i z radością stwierdziłem po przeanalizowaniu przydrożnej mapy, że dojadę nią aż do wstępnego celu wybranego jeszcze w pensjonacie na mapie, czyli do miejscowości Krokowa. Zdjęcia tablicy nie zrobiłem, więc dokonam samokradzieży praw autorskich i wkleję to z przedwczoraj :)

Minąłem miejsce widoczne powyżej, czyli Starzyński Dwór i ruszyłem dalej w nieznane. Od tego momentu nie wierzyłem własnym oczom. Jechałem bowiem GENIALNĄ ddr-ką wytyczoną w miejscu zlikwidowanej trasy kolejowej, która po pierwsze była w 100% z masy bitumicznej, po drugie położona w odległości od zabudowań, po trzecie niezwykle malownicza, a po czwarte - pusta... Minąłem się tylko z kilkoma rowerzystami, w tym z dwoma szoszonami. Zresztą, co tu dużo gadać - spójrzcie. Prócz może czasem zbyt gorliwie ustawionych słupków na skrzyżowaniach z drogami publicznymi (i to naprawdę małej ich ilości) jeśli ktoś chce się do czegoś przyczepić to... śmiało. Nawet ja nie byłem w stanie :)




Z rozdziawioną papą dotarłem do jej końca. Czas mnie gonił, więc w Krokowej cyknąłem tylko z daleka wieże kościoła p.w. św. Katarzyny Aleksandryjskiej, a po fakcie okazało się, że wart zobaczenia był jeszcze zespół pałacowy. No cóż, być może następnym razem.

Zawróciłem, mając przed sobą już lekko oślepiające słońce i końcówkę "Czasu pogardy" Sapkowskiego. Nie mogłem znaleźć lepszych okoliczności, bo jedno z drugim uzupełniało się doskonale.


Wracałem swoimi śladami, z prawdziwym smutkiem żegnając tę przepiękną wyspę komfortu dla rowerzysty na polskiej pustyni miażdżenia nas i stresu na każdym stąpnięciu pedała. Ścieżka jak wyczytałem powstała w 2011 roku, czyli ma już pięć lat, a jak się przekonałem jest niemal nieznana. Mnie to akurat cieszy, bo znalezienie momentu ciszy w mekce komerchy i tandety, jakim jest polskie morze w sezonie to jak odkrycie nowej, lepszej Ameryki. I to dosłownie, bo obok Sulicic znajduje się miejscowość o tej nazwie :) Ponad trzydzieści kilometrów cywilizacji - to wciąż szokuje w naszym kraju. Brawo, brawo, brawo!

A tymczasem we Władku:

To moje ostatnie zdjęcie znad morza w tym roku, przynajmniej wakacyjne, zrobione o dziesiątej rano. Zgodnie z planem wróciliśmy bowiem dziś do Poznania. Osobiście nie dałbym rady wytrzymać już tam ani połowy dnia dłużej. Czuję się mentalnie zgwałcony i dousznie spenetrowany samochodami puszczającymi w ramach zachęty do jakiegoś spędu disco-polo. Oczy i trzewia mnie bolą od widoku wielkich bebechów bezwstydnie wałęsających się nie tylko po plaży, ale i po mieście. I narąbanych penerów w hicie sezonu, czyli koszulkach z dnia na dzień coraz bardziej wyklętych.

A Pomorskie rowerowo? Pełne paradoksów. Piękne widoki mieszają się tu z paskudztwem tego, co oferuje sobą część nadmorskich miejscowości. Morze jak zwykle kusi, nęci i zachwyca, ale w przypadku perspektywy ponownego odwiedzenia choćby drogi na Hel musiałbym wziąć na starcie relanium. No i ten dzisiejszy luksus ścieżkowy jako kontrast dla wczorajszej rzeźni... Chyba po prostu jeżdżenia tutaj trzeba się nauczyć :)

PS. Dzisiejszy wpis zawiera wyjątkowo jeszcze 5 kilometrów dojazdu z Poznania Shity Centre do domu. Umieszczam, bo zapomniałem wymontować licznika i niech już tak zostanie :)
Kategoria Morze


  • DST 75.10km
  • Czas 02:53
  • VAVG 26.05km/h
  • VMAX 37.40km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 491m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Road to Hel

Wtorek, 2 sierpnia 2016 · dodano: 02.08.2016 | Komentarze 4

Człowiek uczy się na błędach, ja wyjątkiem nie jestem, więc dziś wstałem wcześniej i w okolicach 7:30 byłem gotowy do drogi, z wyjątkowo jasno sprecyzowanym celem. Półwysep Helski, który zamierzałem pokonać w całej jego rozciągłości, jest przepiękny, ale byłem przygotowany na hardkor. I się nie zawiodłem.

Mimo wyjazdu o wspomnianej porze przepchanie się przez centrum Władka było drogą przez mękę. Gdy już udało mi się dopchać do testowanej wczoraj na krótkim odcinku drogi do Helu wziąłem głęboki oddech, zacisnąłem zęby i postanowiłem, że dam radę. Przeciwko sobie miałem dwa moje "ukochane" elementy - silny wiatr, wiejący tym razem z południowego zachodu, od morza, czyli jak się okazało przeszkadzający w jedną i w drugą stronę, oraz polską, standardową gównianą DDR-kę. Łącznie przez ponad siedemdziesiąt kilometrów... Wiem, chce się żyć :)

Kostka falowała mi pod kołami, ja byłem w szoku, że ktoś kiedykolwiek zezwolił na powstanie czegoś takiego, ale widoki rekompensowały wszystko. Najpierw Chałupy-łelkom-tu, potem Kuźnica i ryjek mi się cieszył widząc wciąż morze na wyciągnięcie ręki. A nawet drewna od pomostu.


Gdzieś przed Jastarnią lekko odleciałem :)

Natomiast sama miejscowość podobała mi się o tyle, że na jej wysokości ścieżka zrobiła się całkiem cywilizowana, kostka prostsza, a jeszcze lepiej było w Juracie, gdzie na chwilę zanikła całkowicie ;) Tu było zdecydowanie najfajniej.

Nagle zakwitła przede mną docelowa tablica, choć podejrzanie zbyt wcześnie. Darowanemu koniowi jednak nie zagląda się w zadek, więc zrobiłem standardową fotkę i wypatrywałem czegoś podejrzanego :)

Nie trzeba było długo czekać. Zjechałem na kolejną ścieżkę, która po chwili przestała udawać, że jest przejezdna. I to w jaki sposób!

Po minięciu tego znaku w panice pokonałem widoczny pas zieleni i wróciłem na drogę, olewając takie sympatyczne "ułatwienia". Od teraz kręcenie stało się całkiem znośne, a jak zauważyłem nie byłem jedynym rowerzystą wybierającym to, co praktyczne, a nie abstrakcyjne. Tak minęło mi jakieś sześć z tych ośmiu kilosów, gdy nagle zobaczyłem zwalniający przy mnie samochód i otwartą szybę. Już wiedziałem co usłyszę :)
- Dzień dobry, jedzie pan drogą, a powinien pan ścieżką dla rowerów - odezwał się, a jakże, policjant na fotelu pasażera.
- Zdaję sobie sprawę, że jest tam jakaś DDR-ka, ale nieutwardzona, poza tym nie po mojej stronie - odparłem.
- Ale zgodnie z przepisami musi pan nią jechać.
Już otwierałem usta, żeby zacząć tłumaczyć niuanse, wyjątki, brak zakazu i złe oznaczenie, ale.... machnąłem w głowie ręką, uświadamiając sobie, że mam urlop i po co się denerwować, więc po prostu (sam się sobie dziwiąc) powiedziałem:
- No dobra, to zjadę.
- Ok.

Na moją decyzję wpłynął oczywiście też fakt, że kawałek przed sobą widziałem zamknięty szlaban, a za nim już bardziej cywilizowany trakt. Tym samym okazało się, że dotarłem do celu. Welcome to Hel :)



Odwiedziłem to miejsce nierowerowo, a nawet spędziłem kilka dni, w listopadzie ubiegłego roku i jakoś było ciut bardziej pusto :) Choć i tak jak się okazało dostanie choć gofra około godziny dziewiątej rano było jeszcze nierealne, więc skończyło się na Grześku i energetyku z warzywniaka. Usiadłem sobie chwilę na deptaku, zjadłem, posmarowałem napęd, który zaczął ćwierkać po wczorajszej jeździe i zawróciłem.

Teraz już znałem drogę, więc szło łatwiej, choć wiatr wciąż gnoił. Znów generalnie olałem wspomnianą ścieżkę, choć z ciekawości nawet kawałek się nią przejechałem, zaliczając jakieś tam hopki na szutrze, ale gdy znów pojawił się miks piachu z rozwalonym asfaltem odpuściłem. Im byłem bliżej cywilizacji tym rosła ilość kręcących, a obniżała średnia umiejętności jazdy. Tu parki jadące koło siebie, tu bachory tarasujące drogę, tu ktoś zakręcający bez ostrzeżenia, emeryci, renciści, ZBOWID-owcy... Plus piesi. Tu tematu jak sądzę rozwijać nie muszę, dość napisać, że kupiony specjalnie na tę okazję mikro dzwonek rowerowy był najbardziej niezbędnym elementem mojego wyposażenia. W sumie nie wiem na jaki limit dryndnięć jest on przewidziany, ale boję się, że dziś zbliżyłem się do granicy :)

Na dziesięć kilosów przed końcem pojawił się deszcz, który towarzyszył mi już do końca. Mogę więc powiedzieć, że wszystko co "najlepsze" dla rowerzysty miałem w pigułce. Jednak nie żałuję, bawiłem się mimo wszystko przednio, mając dzięki jeździe crossem dystans do średniej, przeszkód i polskiej rzeczywistości. Raz jeszcze gratuluję sam sobie, że nie zabrałem nad morze szosy, bo bym chyba tu zawisł na jakiejś suchej gałęzi z frustracji. A tak - jedno z najbardziej fascynujących miejsc w Polsce zostało zaliczone na dwóch kółkach, tempem zgwałconego ślimaka, ale jednak. Co moje to moje :)

Kategoria Morze


  • DST 52.30km
  • Czas 02:02
  • VAVG 25.72km/h
  • VMAX 51.40km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 427m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zbrukany

Poniedziałek, 1 sierpnia 2016 · dodano: 01.08.2016 | Komentarze 2

Nocą nad Władysławowem przeszła ulewa, która mnie co chwilę wybudzała ze snu. I tak sam w sobie za długi to on nie był, bo moja lepsza połowa postanowiła rozkręcić skrzydła w tematyce karoke - męczarni dla uszu, której ja nie trawię, za wyjątkiem wykonań stałego repertuaru Wspomnianej, bo akurat tu jest naprawdę godnie, oraz pojedynczych jednostek również potrafiących śpiewać. Ja się do nich nie zaliczam, podobnie jak 99% tych, którzy sądzą, że się zaliczają, więc cierpiałem niezmiernie, ale lato to czas poświęceń. Piwo rekompensuje wszystko :) Przeżyłem.

Miałem ruszyć wcześniej, ale zawarte w powyższym akapicie dwa elementy zdecydowały, że jednak stało się to później :) Tyłek wystawiłem więc z naszego lokum (przy okazji dziękuję właścicielce pensjonatu za przychylność, tolerancję i sympatię dla rowerzysty) dopiero po 8:30, świadom, że podczas powrotu czeka mnie rzeź. Nie pogodowa, a ludzka. I tak było, o czym później.

Pełen optymizmu, bo na dworze rześko, a i mapa pokazywała, że zamierzony na dziś kierunek zachodni jest przejezdny znalazłem się na głównej drodze do Jastrzębiej Góry. Zaraz, czy ja napisałem "głównej"? Zaraz, czy ja napisałem "drodze"? O nie, dwie pomyłki w jednym zdaniu... Jeszcze bowiem przed granicą oznaczającą koniec Władka asfalt zamienił się w takie coś:

Ok, pewnie na chwilę, przecież mamy XXI wiek, a trasa jest uczęszczana, więc nikt by sobie nie pozwolił na pozostawienie jej w takim stanie, prawda?

Nieprawda.

Jak się okazało czekało mnie jakieś sześć kilometrów śliskiego bruku. Oczywiście, było też "pobocze", widoczne na zdjęciu. Po nocnych opadach przypominające podłużne bajoro. Zacisnąłem zęby, obiecując sobie, że jadę tędy pierwszy i ostatni raz (chyba żadna obietnica nie przyjdzie mi w realizacji ta łatwo jak ta), mając nadzieję na poprawę. Co najciekawsze - były ze dwa czy trzy momenty w Chłapowie lub Rozewiu, gdy bruk zanikał, zastępowany jakimiś resztkami asfaltu, ale w tym momencie pobocze też się polepszało. Gdy znów pojawiał się bruk - pobocze nikło. A kwintesencją abstrakcji jest ten obrazek - z daleka cieszyłem się bowiem na estetyczną cywilizowaną ścieżkę, ale jak się okazało był to jedynie ładnie opakowany szuterek. Który zresztą i tak po chwili zniknął...

W Rozewiu skręciłem jeszcze w las, ciesząc się w końcu obecnością piasku po same felgi, a nie bruku :), by zobaczyć latarnię morską...

...i w końcu znalazłem się w Jastrzębiej, która podobała mi się tylko z jednego powodu - pojawił się asfalt. Choć pewnie tamtejsze pingwiny mają inne zdanie :)

Teraz mogło być już tylko lepiej. Zamiast telepać się poboczem pięć na godzinę można było w końcu ciut dokręcić, choć ilość dziur na metr kwadratowy miażdżyła. Ale i tak było już bosko. Pozwoliłem sobie nawet na skok w bok, bo zapach morza zza położonego przy drodze lasu kusił, oj kusił...

Dotarłem do Karwi. To, co tam zastałem skomentowałem smsem do Żony o treści "O, Karwia...". Takiego bowiem syfu nie widziałem już dawno... To chyba tu ostatnio dzik zaatakował ludzi na plaży. Ja tam mu się nie dziwę :)

Po przekroczeniu granicy miejscowości przestało być gówniano, a zaczęło być fajnie. Naprawdę fajnie. Drogi zrobiły się przejezdne, pojawiły się hopki, i to zacne, a ja odżyłem.

Minąłem masę miejscowości, których nie zamierzam pamiętać (jakby co odsyłam do mapki), aż znalazłem się w Starzyńskim Dworze. Przywitał mnie on widokiem imponującego pomnika, ale też fajnym zjazdem, którego nie chciało mi się przerywać :) Jednak zadziałały siły wyższe, bo zobaczyłem po lewej genialną, asfaltową (!!!!) drogę rowerową, która zaciekawiła mnie sporą tablicą informacyjną. Zahamowałem, zjechałem i nie żałuję, bo jak się okazuje prowadzi ona wzdłuż nieczynnej linii kolejowej Krokowa - Swarzewo. Po tym, co było za mną czułem się jak w niebie. Brawo za pomysł i wykonanie.


Nie dawał mi jednak spokoju ten pomnik... Tym bardziej, że wyczytałem na powyższej tablicy z grubsza to, co w Wikipedii, iż przedstawia on "siedzącego żołnierza bez broni, ze spuszczoną głową i zaciśniętą pięścią za plecami. Został postawiony na pamiątkę zmarłych tu jeńców – żołnierzy Armii Czerwonej". No cóż, musiałem się cofnąć. Ciekawość zwyciężyła.

Wymowa mnie urzekła. Ok, teraz niech mnie kamieniują dumni przedstawiciele "wyklętych" z orłem na grubym bebechu, kupujący swe koszulki do chodzenia po galeriach lub po Władku, nastawieni na patriotyzm tak samo tandetny, jak komercyjny. Czemu mieliby mnie kamieniować - chyba sami nie wiedzą, bo do t-shirtów nie instaluje się od razu porcji historii i samodzielnego myślenia. A szkoda.

Wróćmy do roweru. Sorry :) Już skracam relację. Przez Łebcz dotarłem do Gnieżdżewa, gdzie czekała mnie przesiadka na główną trasę do Władysławowa... I tu zaczął się dopiero gnój. Myślę, że użytkownicy Zakopianki mogli czuć się jak wygrani. Dość powiedzieć, że ja - jadąc to poboczem, to chodnikiem (bo inaczej się nie dało) - dotarłem do celu szybciej niż puszkarze. I to też stojąc w korkach. Już we Władku, jako że zabrakło mi kilku kilosów do pięciu dych pokręciłem kawałek Półwyspem Helskim i wróciłem. Oj, to też była rzeź, ale pewnie na kolejną historię, do opisywania której nie mam już siły.

Na razie znów dziś byliśmy na karaoke. Piwo tam powinni dawać jako odszkodowanie za straty moralne wobec organów słuchu :)

Kategoria Morze


  • DST 42.30km
  • Czas 01:39
  • VAVG 25.64km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 274m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gdynia - Władek. Lost-zagubieni

Niedziela, 31 lipca 2016 · dodano: 31.07.2016 | Komentarze 7

Mój cichy i nieśmiały plan jednak wszedł w życie. W tym roku uparłem się, żeby choć na jeden wyjazd spod znaku "odmóżdżacz", czyli popularne polskie ośrodki wypoczynkowe kontra dwuosobowa delegacja kultywatorów rodu na literę "zet" zabrać rower. Do dzisiejszego rana wszystko jednak zależało od pogody, która na szczęście dopisała. Zgodnie z umową dzieląc role w tematyce dostarczenia bagaży na poznański dworzec (kolejne niewpisane pięć kilosów jakby co) wsiedliśmy do pociągu IC do Gdyni Głównej. Jak dla mnie nie ma bowiem lepszego sposobu przemieszczania się niż pociąg. Oczywiście poza dwoma kółkami :)

Do Gdyni dotarliśmy cali i bezpieczni, o dziwo nawet mając pod kontrolą mojego crossa w wydzielonym przedziale. Dalsza wersja wydarzeń miała zależeć od tego czy uda się zorganizować transport inny niż czekanie ponad godzinę na szynobus w kierunku Władysławowa, gdzie docelowo mieliśmy się znaleźć. Udało się, choć wywalczyć miejsce dla Żony w busiku w klimacie typowego letniego folkloru w PL, łatwe nie było. Kolejne moje zwycięstwo w życiu, hurra :)

Zgodnie z ustalonym planem ruszyłem rowerem wstępnie wyhaczoną w necie trasą, która jak zwykle w realu okazała się mitem. Wyjazd z Gdyni może jest bowiem łatwy, ale dla wszystkiego, co posiada co najmniej cztery koła oraz znajomość terenu, czego w tym przypadku nie mogłem sobie pozazdrościć. Finalnie zgłupiałem pod jakąś zakręconą estakadą i musiałem się ratować wiedzą tamtejszego bikera, który chwilę mnie podprowadził ścieżkami i zasugerował ominięcie elektrociepłowni. Podziękowałem, wszystko fajnie, bo proponowana trasa prezentowała się smacznie:

...było jednak małe "ale". Nagle urywała się w środku pola. Dosłownie. Poczekałem na kolejnego rowerzystę - tu po raz pierwszy błogosławiłem taki dzień jak niedziela :) - który z kolei zaproponował mi pomoc i poprowadzenie szlakiem spod znaku "tu, zaraz w prawo". Ku mojemu przerażeniu, bo nagle zostałem skierowany w jakieś piachy, dziury, ścieżynkę gruntową i cholera wie co jeszcze było na tym zadupiu prowadzącym wzdłuż torowiska przez jakieś dwa kilometry, zauważyłem, że kolega kręci na solidnym mtb. Dziękowałem tylko swojemu rozsądkowi, że nakazał mi on (rozsądek, nie pomocny kolega) kowewnętrznym impulsem nie brać szosy :)

Gdy już znalazłem się na w miarę normalnej trasie musiałem znów pytać co i jak. Tym razem była to grupka mieszana pod względem plci, którzy jako kolejni ostrzegli mnie przed tutejszymi górkami. Cholera, mnie każde wzniesienie cieszy, a jak widać w tych okolicach zakrawa to o jakieś zagrożenie mentalne :) Oczywiście po instrukcjach źle skręciłem, więc musiałem zawracać, ale i tak zdublowałem miłych instruktorów, stając się chyba kolejnym miłośnikiem ulicy Puckiej, bo serpentynki są na niej godne i malownicze. Szkoda, że nie miałem czasu się zatrzymywać, bo czas naglił, zrobiłem więc tylko dwa kiszkowate zdjęcia w pośpiechu.


Po dotarciu do Kosakowa świat stał się prostszy. Oczywiście musiałem jeszcze się pozatrzymywać i popytać jakichś kilkunastu osób, ale znałem już z grubsza dalszy zarys. Kolejnym celem było Mrzezino (i znów "oj, ale czeka tam pana ładny podjazd"), do którego dotarłem kręcąc jakimiś cholernymi betonowymi płytami.

A górka, nie powiem (na fotce nie widać) wymęczyła mnie solidnie. Lubię ją :)

Zresztą tych podjazdów naprawdę było sporo, co najlepsze - prawie w ogóle nie rekompensowanych zjazdami. Może o to chodziło tubylcom? :)

Dojazd do Pucka jakoś minął, ja minąłem Puck, by skręcić w kolejną ddr-kę rodem z Pomorskiego. A ten ród ma swoją specyfikę - jest genialnie, ale strzeż się rowerzysto, bo do czasu. Nie znasz dnia ani godziny. Najpierw jednak zobaczyłem w końcu morze i dopiero uwierzyłem, że jestem na właściwym szlaku :)

A potem? Rozwijałem się na asfaltowej trasie dla cyklistów, tu wyprzedzając, tam mijając, żyjąc złudną nadzieją, że jak coś jest przez X kilometrów prowadzone dobrą jakościowo drogą to nie może nagle zamienić się w... to?

Lub to?

Odpowiedź brzmi - TU MOŻE. Bo co? Bo morze :)

We Władku znalazłem się nie wiem kiedy. A nie. Wiem. Ten obrazek z gatunku marketingu bezpośredniego mi to uświadomił :)

Podsumowując:
- zrobiłem dziś łącznie osiem dych z małym plusem;
- Żona czekała na mnie tylko około pół godziny;
- już nienawidzę Władysławowa w sezonie;
- pomorskie ma genialne podjazdy i zero zjazdów :);
- ludzie w pomorskim są bardzo pomocni, ale boją się genialnych podjazdów;
- wiało mi dziś centralnie w pysk, bo wiatr był z kierunku NW;
- jeszcze bardziej nienawidzę Władysławowa w sezonie :).

Czy jutro gdzieś pokręcę zależy od pogody. Kierunków nie ma za dużo, więc czuję się jak w ruskiej ruletce :)

Kategoria Morze