Info
Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Mam przejechane 209176.10 kilometrów w tym 4.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 27.79 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 700345 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad14 - 82
- 2024, Październik31 - 208
- 2024, Wrzesień30 - 212
- 2024, Sierpień32 - 208
- 2024, Lipiec31 - 179
- 2024, Czerwiec30 - 197
- 2024, Maj31 - 268
- 2024, Kwiecień30 - 251
- 2024, Marzec31 - 232
- 2024, Luty29 - 222
- 2024, Styczeń31 - 254
- 2023, Grudzień31 - 297
- 2023, Listopad30 - 285
- 2023, Październik31 - 214
- 2023, Wrzesień30 - 267
- 2023, Sierpień31 - 251
- 2023, Lipiec32 - 229
- 2023, Czerwiec31 - 156
- 2023, Maj31 - 240
- 2023, Kwiecień30 - 289
- 2023, Marzec31 - 260
- 2023, Luty28 - 240
- 2023, Styczeń31 - 254
- 2022, Grudzień31 - 311
- 2022, Listopad30 - 265
- 2022, Październik31 - 233
- 2022, Wrzesień30 - 159
- 2022, Sierpień31 - 271
- 2022, Lipiec31 - 346
- 2022, Czerwiec30 - 326
- 2022, Maj31 - 321
- 2022, Kwiecień30 - 343
- 2022, Marzec31 - 375
- 2022, Luty28 - 350
- 2022, Styczeń31 - 387
- 2021, Grudzień31 - 391
- 2021, Listopad29 - 266
- 2021, Październik31 - 296
- 2021, Wrzesień30 - 274
- 2021, Sierpień31 - 368
- 2021, Lipiec30 - 349
- 2021, Czerwiec30 - 359
- 2021, Maj31 - 406
- 2021, Kwiecień30 - 457
- 2021, Marzec31 - 440
- 2021, Luty28 - 329
- 2021, Styczeń31 - 413
- 2020, Grudzień31 - 379
- 2020, Listopad30 - 439
- 2020, Październik31 - 442
- 2020, Wrzesień30 - 352
- 2020, Sierpień31 - 355
- 2020, Lipiec31 - 369
- 2020, Czerwiec31 - 473
- 2020, Maj32 - 459
- 2020, Kwiecień31 - 728
- 2020, Marzec32 - 515
- 2020, Luty29 - 303
- 2020, Styczeń31 - 392
- 2019, Grudzień32 - 391
- 2019, Listopad30 - 388
- 2019, Październik32 - 424
- 2019, Wrzesień30 - 324
- 2019, Sierpień31 - 348
- 2019, Lipiec31 - 383
- 2019, Czerwiec30 - 301
- 2019, Maj31 - 375
- 2019, Kwiecień30 - 411
- 2019, Marzec31 - 327
- 2019, Luty28 - 249
- 2019, Styczeń28 - 355
- 2018, Grudzień30 - 541
- 2018, Listopad30 - 452
- 2018, Październik31 - 498
- 2018, Wrzesień30 - 399
- 2018, Sierpień31 - 543
- 2018, Lipiec30 - 402
- 2018, Czerwiec30 - 291
- 2018, Maj31 - 309
- 2018, Kwiecień31 - 284
- 2018, Marzec30 - 277
- 2018, Luty28 - 238
- 2018, Styczeń31 - 257
- 2017, Grudzień27 - 185
- 2017, Listopad29 - 278
- 2017, Październik29 - 247
- 2017, Wrzesień30 - 356
- 2017, Sierpień31 - 299
- 2017, Lipiec31 - 408
- 2017, Czerwiec30 - 390
- 2017, Maj30 - 242
- 2017, Kwiecień30 - 263
- 2017, Marzec31 - 393
- 2017, Luty26 - 363
- 2017, Styczeń27 - 351
- 2016, Grudzień29 - 266
- 2016, Listopad30 - 327
- 2016, Październik27 - 234
- 2016, Wrzesień30 - 297
- 2016, Sierpień30 - 300
- 2016, Lipiec32 - 271
- 2016, Czerwiec29 - 406
- 2016, Maj32 - 236
- 2016, Kwiecień29 - 292
- 2016, Marzec29 - 299
- 2016, Luty25 - 167
- 2016, Styczeń19 - 184
- 2015, Grudzień27 - 170
- 2015, Listopad20 - 136
- 2015, Październik29 - 157
- 2015, Wrzesień30 - 197
- 2015, Sierpień31 - 94
- 2015, Lipiec31 - 196
- 2015, Czerwiec30 - 158
- 2015, Maj31 - 169
- 2015, Kwiecień27 - 222
- 2015, Marzec28 - 210
- 2015, Luty25 - 248
- 2015, Styczeń27 - 187
- 2014, Grudzień25 - 139
- 2014, Listopad26 - 123
- 2014, Październik26 - 75
- 2014, Wrzesień29 - 63
- 2014, Sierpień28 - 64
- 2014, Lipiec27 - 54
- 2014, Czerwiec29 - 82
- 2014, Maj28 - 76
- 2014, Kwiecień22 - 61
- 2014, Marzec21 - 25
- 2014, Luty20 - 40
- 2014, Styczeń15 - 37
- 2013, Grudzień21 - 28
- 2013, Listopad10 - 10
Góry
Dystans całkowity: | 6972.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 272:50 |
Średnia prędkość: | 25.55 km/h |
Maksymalna prędkość: | 67.50 km/h |
Suma podjazdów: | 74000 m |
Liczba aktywności: | 132 |
Średnio na aktywność: | 52.82 km i 2h 04m |
Więcej statystyk |
- DST 55.10km
- Czas 02:06
- VAVG 26.24km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 602m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Karkonosze (w sercu noszę)
Niedziela, 4 października 2015 · dodano: 04.10.2015 | Komentarze 11
Tytułowy wers pozostał mi jeszcze z czasów, gdy w liceum ganiałem na mecze Karkonoszy Jelenia Góra (wtedy pod nazwą spod znaku profana - Kem-Budu JG), najpierw w trzeciej, a potem ówczesnej drugiej lidze. Nie ma co, jest ponadczasowy. Tym bardziej, że wczoraj wieczorem udało się jeszcze zaliczyć na Placu Ratuszowym darmowy koncert Leniwca, grupy, którą również widziałem ostatni raz w szkole średniej na Jeleniogórskiej Lidze Rocka, mającą w dorobku utwór na cześć KSK. Eh, wspomnienia :)
A jako że nostalgia mi się jak widać włączyła to w tym drugim i ostatnim tym razem dniu w górach postanowiłem odświeżyć sobie trasę pomiędzy Podgórzynem a Zachełmiem. Wyzwanie to wymagało sporej motywacji, bo z "moich" czasów pamiętałem jedynie dziury, które kiedyś rozwaliły mi doszczętnie koła - od piast po szprychy. Po przejechaniu dzisiejszego kawałka mogę napisać tylko jedno - pierwszego eurosceptyka chętnie zatrudnię do osobistej zabawy z ówczesnymi nyplami. Trasa jest gładziutka, przyjemna i w ogóle nie do poznania. Szczególnie dla człowieka (aktualnie) z Poznania :)
Co nie oznacza, że nie mogę się do czegoś doczepić :) Bo po wyjechaniu z Jelonki, minięciu Stawów Podgórzyńskich oraz samego Podgórzyna (tu jako pauza piękny pomnik tramwaju, który kursował kiedyś w te rejony, dopóki jakiś bezmózg w latach 60. nie postanowił zamknąć linii, stawiając na autobusy)...
...oraz niedalekich skałek...
...wjechałem do Przesieki. Było fajnie, serpentynki, ciągle pod górę, czyli tak, jak miało być. Tak:
Ale jakiś kilometr za którymś skrzyżowaniem, zupełnie nieoznakowanym i jakby zapomnianym (swoi w końcu wiedzą) naszyły mnie nieokreślone wątpliwości. Widząc schodzącego w dół Pana Miejscowego z sympatycznym pieskiem u nogi odbyłem taki oto dialog:
- Dzień dobry (sapiąc)! Na Zachełmie to dobrze jadę (głęboki oddech)?
- Dzień dobry. Oj, niedobrze (merdanie ogonem. Psa, nie miejscowego).
Okazało się, że zakręt zaniepokoił mnie nie bez powodu. Kręcąc dalej dotarłbym do Czech, a na to czasu dziś nie miałem. Zgodnie z poradą zawróciłem (kto by się spodziewał, że żeby jechać znów pod górę trzeba było skierować się na skrzyżowaniu w dół? No kto?), co jak się okazało było jedyną możliwością dotarcia tam, gdzie chciałem. Dla pewności zagadałem jeszcze turystów (ale wstyd!), którzy oczywiście nie wiedzieli co i jak, ale nazwa ulicy (Droga Zachełmska) pozwoliła mi patrzeć z jakimś tam optymizmem w przyszłość :) Bingo!
Przez lasy, przez góry, dotarłem do celu. Oj, była satysfakcja. Na pewno widokowa.
O zjeździe nie będę wspominał, bo banał. Było mega. Tylko hamujące samochody spowalniały :)
Jak już byłem na dole to zabrakło kilometrów. No to co - Karpacz! Sosnóweczka - myk.
Miłków - myk. Karpacz - hmmm. Podjazd. Nie myk :) Wjechałem od strony Ścięgien, dotarłem do dolnej części, spojrzałem na zegarek i stwierdziłem. że na podjazd wyżej czasu brak. Ojojoj :) Po zjeździe, już na płaskim, starałem się jakoś wycisnąć przyzwoitą średnią, ale się nie dało. Starałem się nawet oszukać wiatr i zamiast jechać prostą drogą skręciłem do Łomnicy, mając nadzieję, że się zmieni i zacznie mi pomagać. Jakie zaskoczenie - nie zaczął.
Do rodzinnego domu dotarłem zadowolony i dumny. To ostatnie wzruszenie kieruję szczególnie do roweru, któremu pyknęło jakieś xxx-ście lat. I się chłopak trzyma. Lepsze dobre rowerowe zombie niż współczesny szmelc!
- DST 54.00km
- Czas 02:00
- VAVG 27.00km/h
- VMAX 50.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- Podjazdy 536m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Pięć dych na sześć dych
Sobota, 3 października 2015 · dodano: 03.10.2015 | Komentarze 7
Motywacją, a w sumie przyjemnym wewnętrznym obowiązkiem, do odwiedzenia na krótko rodzinnych Sudetów były okrągłe, bo sześćdziesiąte urodziny mojego Ojca. Najważniejsze było właśnie piątkowe świętowanie, a to czy uda mi się przy okazji pokręcić nie było zbyt istotne. Choć oczywiście nie broniłem się rękami i nogami przed dzisiejszym porannym wyjazdem, który udało mi się zorganizować :)
Najpierw jednak musiałem odkopać z piwnicy stare, dobre zombie, czyli mojego pseudo-górskiego towarzysza tutejszych podróży. Przyznać trzeba, że od ostatniego wyjazdu nic od niego samoistnie nie odpadło, co jest cudem techniki :) Po mini serwisie, lekko po 9 ruszyłem. Pogoda genialna - na granicy nocnego zimna i późniejszej wysokiej jak na październik temperatury. Skierowałem się najpierw przez Zabobrze drogą na Wrocław do Radomierza, gdzie niemal skasowali mnie na prostej drodze kretyn w BMW, a chwilę potem imbecyl na łódzkich blachach. Poczułem się niemal jak na co dzień w Poznaniu... Potem jednak, zaraz po skręcie na Janowice, zrobiło się spokojnie i sielsko. Dalej już Trzcińsko, przełęczą do Karpnik, stamtąd do Bukowca, z którego skierowałem się do Kowar. Myślałem jeszcze o zaliczeniu Karpacza, ale czas miałem ograniczony, więc w Miłkowie zafundowałem sobie zjazd. Chciałbym napisać, że szybki, ale niestety - miałem pecha trafić na fajtłapę z Poznania, który człapał swoim Peugeotem jak ostatnia fleja. I nie poszalałem. Za to trochę przykręciłem w samej Jelonce.
Kolejny ślimaczy trip zaliczony. Tego mi było potrzeba :) Aha, i mega cieszy stopniowa poprawa nawierzchni w regionie - są jeszcze niestety duże kawałki "powulkaniczne", ale coraz częściej bywa wybornie.
- DST 54.20km
- Czas 02:04
- VAVG 26.23km/h
- VMAX 52.50km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 555m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Kapella z miasta JG
Piątek, 24 lipca 2015 · dodano: 24.07.2015 | Komentarze 7
Ostatni dzień w górach. No bo ile można? Wiem, wiem, można :) Ale trzeba kiedyś wrócić.
Postanowiłem na pożegnanie zaliczyć kierunek dawno nieodwiedzany. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie ciężko dostępny, ale z powodu bardziej błahego - po prostu mi się nie chciało. Dziś jednak nie mogłem sobie odmówić i za jeleniogórskim Zabobrzem rozpocząłem orkę, czyli 7,5-kilometrowy podjazd pod Kapellę. O dziwo podróż w tę stronę minęła, głównie dzięki serpentynkom, dość szybko, oczywiście jeśli tak można nazwać mój wyścig z rodzinką średnio przytomnych ślimaków oraz grupką dżdżownic na kacu. Przegrany oczywiście. A że na ostatnim kawałku pojawił się mój ulubiony znaczek to byłem w siódmym niebie. Czy piekle? Coś tam było :)
Po którejś z kolei serpentynce mój kąt widzenia świata udało się uchwycić na tym oto obrazku z rąsi.
Zatrzymałem się tylko raz, na focię z krzaków. Żałowałem, że nie wziąłem tym razem kamerki, bo byłby przyzwoity filmik. Głupi ja, oj głupi.
Gdy już dotarłem na górę, do nomen omen Podgórek, to zawróciłem i moje oczy ucieszył widok znaku z pierwszego zdjęcia, tylko że odwrotny. No i o dziwo w tę stronę poszło zdecydowanie szybciej :) Na samym końcu, między Jeżowem a Jelenią ponownie pożałowałem braku sprzętu do nagrywania, gdy minął mnie autobus z wrocławskimi blachami dosłownie na gazetę.
Wróciłem do zabobrzańskiego punktu wyjścia i stanąłem przed dylematem gdzie jechać. Postawiłem banalnie na miejsce uwielbione, czyli Rudawy. Bez kombinowania objechałem je trasą przez Radomierz, Janowice, san fran Trzcińsko, Bobrów, Wojanów i Łomnicę. Spokojnie, noga za nogą. Po po co szybciej, skoro się nie da, a zawsze istnieje ryzyko, że jakiś element roweru odpadnie? :)
Akumulatory naładowane, higiena umysłu wykonana. Można wracać.
- DST 53.00km
- Czas 02:01
- VAVG 26.28km/h
- VMAX 52.50km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 538m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Sam i swój
Czwartek, 23 lipca 2015 · dodano: 23.07.2015 | Komentarze 2
W końcu pogoda stała się znośna. Co oznaczało w praktyce, że nie można było już spalić się od słońca i temperatury po minucie przebywania na dworze, za to chwilę po wyruszeniu zaczęło kropić, potem padać, a potem lać. Ale wszystko lepsze niż klimat subsaharyjski, więc nie miałem zamiaru narzekać, tylko bez marudzenia odgarniałem fale i płynąłem dalej. Aż przestało.
Celem wycieczki było dziś miejsce jednakowoż kultowe, jak i zapyziałe. Wszystkim, którzy bez czytania tego zdania zgadli, że chodzi o Lubomierz, czyli miasteczko znane z tego, że jest znane z "Samych swoich" - gratuluję :) Położone toto jest z boku od wszystkiego, a odżywa tylko raz do roku, podczas Ogólnopolskiego Festiwalu Filmów Komediowych. Trafić niełatwo, ale mimo wszystko warto, bo okolica to prawdziwy polski trzeci świat i śmiało mogłaby służyć za żywy skansen.
Kręciłem przez Pasiecznik, następnie Wojciechów i zadupiami dotarłem do stolicy Kargula i Pawlaka. Trasa jest o tyle zadziwiająca, że ma się wrażenie, że w 90% prowadzi pod górę i pod wiatr. A może to nie tylko wrażenie? W każdym razie hopek z gatunku XXXXXL jest tam sporo, czemu tylko wszystkie prowadzą pod górę? Ostatni etap to istna ścieżka tropem niebieskich kapliczek, takich jak na zdjęciu poniżej.
W samym Lubomierzu spotkałem dobrych znajomych, wciąż żywych...
...oraz panteon gwiazd, niekoniecznie wszystkich żywych. Dla tych ze słabym wzrokiem napiszę, że w miasteczku pojawili się m.in. Cybulski, Lorenc, Dębski, Dymna, Śleszyńska, Chęciński, Lubaszenko, Kuc, Siudym, Mikulski, Celińska, Kilar, Tym, i wielu, wielu innych. W tym i ja na swoim trupie :)
Oto panorama Lubomierza. Nie ma co, do najbardziej imponujących nie należy:
Zaliczyłem jeszcze dla kontrastu naprawdę imponujący - Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Maternusa w Lubomierzu. Imponująca jest też długość nazwy :)
Tyle było zwiedzania. Pokręciłem się jeszcze kawałek po okolicy, spotkałem i pozdrowiłem kolarza z gatunku "sympatyczny pan na rowerze w wieku lekko ponad średnim" i zawróciłem. Tą samą drogą, po tych samych górkach, pod ten sam wiatr i znów pod górę. I - na końcu - znów z tym samym deszczykiem. Kocham tę trasę :)
- DST 53.10km
- Czas 02:02
- VAVG 26.11km/h
- VMAX 60.50km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 547m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Jajecznica górska
Środa, 22 lipca 2015 · dodano: 22.07.2015 | Komentarze 8
Po dwóch dniach wstawania w godzinach przynależnych skowronkom i innym chorym umysłowo w tym względzie istotom żywym, dziś poszalałem i spałem do godziny 7:30. A co, ma się w końcu urlop :) I tak było już późno, bo gdy ruszałem po ósmej to piec do gotowania rowerzystów już był na pełnych obrotach. Postanowiłem pojechać na wschód, bo niby stamtąd miało wiać, a poza tym miałem nadzieję zaznać tam choć trochę cienia.
Najpierw jednak, gdy już wyjechałem z jeleniogórskiej Maciejowej, postanowiłem zaliczyć dawno nie odwiedzany podjazd do Kaczorowa. Godna to górka, szczególnie w upale. Jakoś się wdrapałem, choć lekko nie było, za to w nagrodę dostałem zjazd z fajnym widoczkiem i przede wszystkim możliwością rozpędzenia się, nawet tym moim klekotem, do ponad sześciu dych.
Po skręcie do Radomierza trasa zrobiła się już bardziej "codzienna", czyli objeżdżana raz na cztery miesiące - Janowice Wielkie, Trzcińsko, podjazd przełęczą do Karpnik. Na górze się na chwilę zatrzymałem i na raz poszła połowa Powerade. Druga poleciała kilka kilometrów dalej, a reszta o suchym pysku. Planowanie taktyczne nigdy nie było moją mocną stroną :) Potem Krogulec i przed zjazdem do Bukowca jeszcze chwila na podziwianie moich ukochanych Rudaw oraz kawałka Karkonoszy.
Wróciłem trasą przez Mysłakowice, gdzie słoneczko zrobiło ze mnie jajecznicę. I to na dobrze wysmażonym boczku.
Na końcu zaliczyłem objazd obwodnicy Jeleniej Góry w kierunku z Wrocławia na Karpacz. I powiem tak: takie ścieżki jak tu możecie mi budować i budować i budować. I budować. A ja naprawdę wtedy nie będę miał na co marudzić. Chyba to warte wylanego asfaltu :)
Średnia - jak to na góralu - klasycznie masakryczna :)
- DST 52.00km
- Czas 01:58
- VAVG 26.44km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 544m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Bezplan wykonany
Wtorek, 21 lipca 2015 · dodano: 21.07.2015 | Komentarze 5
Dziś będzie o tym, że plany planami, zapowiedzi zapowiedziami, a i tak wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Wczoraj, kładąc się późno spać, miałem w perspektywie wczesny rodzinny wyjazd na czterech kołach w Góry Stołowe oraz myśl, że przecież nie jestem kretynem, wstanę co prawda wcześniej, zrobię może te trzy dyszki przed trasą, ale nie będę zwlekał się przecież z wyra o szóstej rano!
Gdy już wstałem o szóstej rano to... :) stwierdziłem, że dam sobie szansę. Kurs, nawet bez sprawdzania prognoz, na południe. Bo po prostu tam mi się chciało. Pierwsze takty mojego pokracznego tańca z "góralem" poszły ciężko - jechało mi się mega dziwnie, w ogóle nie mogłem się rozpędzić i zastanawiałem się w czym rzecz, nawet zatrzymując się w celu sprawdzenia stanu ilości powietrza w kołach. Przebrnąłem jakoś przez Mysłakowice, dotarłem do Ścięgien, z których powlokłem się do dolnych rejonów Karpacza. Dopiero przed nim zauważyłem fagi niemal urywające się ze słupów - co zgodnie z zasadami dedukcji wskazało, że cały czas wiało mi w pysk. Zagadka się wyjaśniła. Słoneczko zajaśniało nad mym umysłem! Tym bardziej, że jeszcze wtedy świeciło tak:
Ok, czyli fajnie, wyszukam ten jedyny kierunek i będę miał średnią w okolicach trzystu, pomyślałem. Pierwotnie miała to być trasa na zachód, w kierunku Sosnówki, ale... po zjeździe z Karpacza zaczęły gonić mnie ciemne chmury. Kolejna dedukcja - to może oznaczać deszcz. Zweryfikowałem plany i "pędem" z powrotem, praktycznie tą samą trasą. Ale co tam ja przy siłach przyrody - opady dopadły mnie zaraz za Mysłakowicami. I tak to właśnie płynąc w coraz mocniejszej wodzie pod, nad i przede mną dotarłem do Jeleniej. I byłem już praktycznie pod domem, już wchodziłem na klatkę, gdy... padać przestało.
Dylemat polegał na tym, że i tak wszyscy wiedzieli, że będę później. Z drugiej strony kręcenie po kałużach uśmiechało mi się średnio. Ale lepszy uśmiech średni niż nijaki i w try miga podjąłem decyzję - kurs na Staniszów. Niby tam górki, niby podjazdy, ale z serii lżejszych, idealnych na niepogodę. Która z trasy wyglądała już tak:
Podjechałem, zjechałem, cały usyfiony spojrzałem na tak samo zabłocony licznik, który znów zachował się jak waga jakiejś panny przy kości, i - mimo wszystko zadowolony z siebie - zaparkowałem w domu.
A potem już zaplanowana wycieczka po Górach Stołowych. Kilka zdjęć z genialnych tamtejszych skałek, niestety zrobionych w koszmarnym świetle:
Muminki:
Grzybek:
Oraz to, co zostawiają w lesie te co bardziej dorodne trolle po konsumpcji:
- DST 54.20km
- Czas 02:04
- VAVG 26.23km/h
- VMAX 53.50km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 701m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
W(leń)
Poniedziałek, 20 lipca 2015 · dodano: 20.07.2015 | Komentarze 2
Urlop oficjalnie uważam za otwarty. Mam to szczęście, że mogę połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli wypocząć w górach i jednocześnie nawiedzić rodzinę. Co jest w tym duecie przyjemnością - nie będę wyjaśniał :)
Dziś inauguracja - wiatr od rana dość silny wskazywał kierunek północno-wschodni. Szybkie spojrzenie na mapę i kierunek zgodny z moim nastawieniem do jazdy - leń. Z "w" na początku. Wyszedł Wleń. Wyniosłem z piwnicy trupa, czyli starego górala, oceniłem jego zdolność do jazdy w skali od 1 do 10 na 0,9, dopompowałem i ruszyłem. Jak żółw ociężale i tak dalej.
Najpierw podjazd pod Strzyżowiec - minus. Potem zjazd ze Strzyżowca - plus. Co prawda podczas powrotu minus miał stać się plusem i odwrotnie, ale starałem się o tym nie myśleć. Przejechałem Pilchowice i zgrabnymi zakrętasami dotarłem do Wlenia. Przejechałem przez rynek, minąłem immanentnych w takich miejscach koneserów win z półek najniższych, minąłem ratusz i... wyjechałem z Wlenia :) Pokręciłem kawałek dalej za i postanowiłem zawrócić, mając w głowie już pewien cel - odgałęzienie z trasy, prowadzące do ruin zamku. Byłem tam już kilka razy, ale nigdy rowerem. Kilometr dalej przypomniałem sobie czemu - bo nie jestem sadomasochistą :) Wjazd zacny, widoczki zacne, tylko czemu człowiek musi się tak męczyć?
Zamku jako takiego obejrzeć nie miałem zamiaru, bo z rowerem to rzecz niewykonalna, zadowoliłem się tylko kawałkiem murów i mogłem - dosłownie - zjeżdżać.
W drodze powrotnej nie mogłem sobie pozwolić na odpuszczenie tamy w Pilchowicach - zawsze pięknej, dziś jednak niestety z bardzo niskim poziomem wody. Co kontrastowało lekko z zalanymi przez wczorajszą powódź drogami. Wjechałem, cyknąłem fotki i zjechałem, a bardziej spłynąłem wśród błota.
Potem już powrót swoimi śladami. I spojrzenie na średnią - masakra. Choć przyznać trzeba, że trochę musiałem się dziś napocić podczas walki z wiatrem, podjazdami i... rowerem.
PS. Z góry przepraszam za opóźnienia w komentarzach i wpisach. Jest późno i w końcu warto się położyć. W miarę czasu nadrobię. Jutro jeśli już to zapowiada się jakaś krótka rundka, bo w planach wycieczka na czterech kołach, dość wcześnie.
- DST 52.20km
- Czas 01:58
- VAVG 26.54km/h
- VMAX 52.50km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 426m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Rzeź
Niedziela, 5 lipca 2015 · dodano: 05.07.2015 | Komentarze 10
Taktyka czyni mistrza. Według tej teorii postępowałem wczoraj na weselu - piłem na potęgę do określonego czasu, potem jedynie nawilżając się wodą i sokami. Sam Pan Bóg (który - do wyboru) wie, ile mnie to kosztowało. Prawdziwy ze mnie profesjonalista, prawda? :) Dzięki temu zabiegowi udało mi się zmobilizować i po 7:30 rano, czyli w ostatnim możliwym momencie przed spaleniem na żywca przez słońce, wyruszyć w górki. W końcu najlepszym sposobem, żeby pozbyć się procentów jest ich wypocenie.
Ale, do cholery, czemu w sekundę po wyjściu na dwór???
Chwilę po tym, jak temperatura wyssała ze mnie wszystko, co płynne, zdecydowałem się wsiąść na mojego górala. No dobra, "górala".
Nie miałem zamiaru walczyć o wynik, nie miałem zamiaru się spieszyć. Nie wiedziałem nawet czy nie skrócę sobie dystansu do trzech dych. Skierowałem się podobnie jak wczoraj - na wschód, na Rudawy, jednak tym razem z jeleniogórskiej Maciejowej wjeżdżając w okolice Jasiowej Doliny, a potem zjeżdżając do Wojanowa. Na trasie zatrzymałem się na chwilę, żeby cyknąć fotkę. Błąd. Sam sobie dzięki temu załatwiłem saunę z maksymalnym grzaniem.
W Łomnicy skręciłem do Karpnik, z których zacząłem się wspinać na tamtejszą przełęcz - czyli to samo, co wczoraj, ale zupełnie odwrotnie :) Wjazd od tej strony ma jedną genialną zaletę - prowadzi przez las. A zjazd jedną masakrującą wadę - prowadzi w słońcu. Zrobiłem sobie drugą z trzech przerwę - z Krzyżną Górą w tle. I z rowerowym trupem na pierwszym planie.
Zgrabną pętelką nawróciłem przez Trzcińsko do Wojanowa i zadałem sobie pytanie: co dalej? Postanowiłem kręcić dalej. Początkowo wydawało się to dobrą decyzją, ale w Mysłakowicach dostał mnie w końcu temperaturowy kryzys. Pod kaskiem we łbie waliło mi jak młotem, a każde tąpniecie na pedały masakrowało. Nie dla mnie taki klimat. Odległość przecież minimalna, bo co to jest zrobić pięć dych, ale po raz kolejny przekonuję się, że wolę dwie stówy zimą niż dystans mini w ukropie.
Z powrotu pamiętam, że minąłem miejsce wczorajszego wesela, a po wjeździe do Jeleniej wydawało mi się, że złapałem gumę. A poza tym - czarna plama przed oczami. Z całej jazdy najprzyjemniejsze było zniesienie roweru do piwnicy.
Wszystkich miłośników temperatur 35+ raz jeszcze informuję, że życzenie sobie takiej pogody to jak proponować niektórym wyrok śmierci. Jak jest za zimno - zawsze można się cieplej ubrać. W przypadku takiej rzezi jak dziś bardziej skóry z ciała zdjąć się nie da.
- DST 52.30km
- Czas 01:54
- VAVG 27.53km/h
- VMAX 51.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 417m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Rudawy Piekar.... Janowickie :)
Sobota, 4 lipca 2015 · dodano: 04.07.2015 | Komentarze 4
Wpis na szybko, przed wyjazdem na ślub. Dziś więc nie będę nudził. Udało się jednak skorzystać z tego 0,000001% szansy na pokręcenie. Musiałem jedynie: nie dospać; wstać o 6:40 rano; zrobić lekki przegląd trupa mtb w piwnicy; zebrać się w sobie; otworzyć piekarnik, czyli drzwi od mieszkania; wyruszyć. Co to dla mnie :)
Trasa kombinowana: trasą na Wrocław do Radomierza, zjazd do Janowic, potem Trzcińsko i Przełęcz Karpnicka, dotarcie do Łomnicy i skręt na Mysłakowice, skąd powrót trasą z Karpacza do Jeleniej. Piekarnik cały czas ktoś dokręcał, więc gdy wróciłem około 9:30 przypominałem jezioro.
Jutro powrót do Poznania, ale rano siebie nie widzę :) więc naprawdę nie wiem czy się zmobilizuję choć na kilometr.
- DST 54.00km
- Czas 02:00
- VAVG 27.00km/h
- VMAX 51.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- Podjazdy 434m
- Sprzęt Zimówka - góral (na emeryturze)
- Aktywność Jazda na rowerze
Góropożegnanie
Niedziela, 3 maja 2015 · dodano: 03.05.2015 | Komentarze 5
Górek dzień ostatni. Cztery dni w innym świecie zdeka masakruje zwoje mózgowe, ciężko się będzie pozbierać i jutro ruszyć do pracy. Z drugiej strony pamiętam czasy, gdy mieszkając na co dzień w Jeleniej Górze dosłownie rzyg..., no dobra, nie dosłownie - wymiotowałem podjazdami, więc co za dużo to nie zdrowo. Fajnie mieć zawsze gdzie wyjechać, spełnić miło rodzinny obowiązek, a potem wrócić do domu, na płaszczyzny. Układ idealny :)
Aha, muszę poczynić dwa spostrzeżenia, jedno na plus, drugie na minus. Pierwsze - przez cały długi weekend ANI RAZU nie usłyszałem dźwięku klaksonu. Mimo że szerokim łukiem omijałem większość kostkowych wynalazków, a co chwilę mijały mnie rejestracje spod znaku PO czy DW to nikt nie zdecydował się na typowo puszkarską reakcję. Czyżby "na obcym boisku" naszych dzielnych władców czterech kółek opuszcza pewność siebie? Czy może to tylko efekt mniejszego ruchu na drogach? A w samej Jelonce byłem - lekko post factum - świadkiem kolizji skuterka z samochodem. Zgadnijcie czy była agresja, wyrzygiwanie sobie racji i bluzg za bluzgiem? Nie. Pan ze skuterka grzecznie spisał na karteczce z kierowcą oświadczenie i każdy w swoją stronę. Dziw nad dziwami.
Druga sprawa. Już mniej przyjemna, od której się odzwyczaiłem. Co druga wiocha w Kotlinie Jeleniogórskiej mogłaby służyć jako samoistne schronisko dla wolno latających zwierząt, Konkretnie psów. W Wielkopolsce taki widok to dla mnie szok, który przeżywam raz na jakieś sto wyjazdów, tu średnią zawyżyłem na najbliższą dekadę. Burki, Azory i inne kundle rządzą, jak im się zachce to oleją kolarza, jak się nie zachce to masz takiego delikwenta na kole aż mu się nie znudzi. I zero reakcji miejscowych. Kurde, uwielbiam zwierzęta, ale kiedyś jeden taki mnie ugryzł i od tego czasu mam uraz (on, jeśli jeszcze żyje, pewnie też, z powodu mimowolnej reakcji mojego buta) i dziw bierze, że nie ma jakiejś kontroli nad opiekunami czworonogów. W tym sensie znalazłem się znów w latach dziewięćdziesiątych.
Dobra, rozpisałem się - pewnie to efekt uboczny uwolnienia od pisania na tablecie :) Więc krótko - dziś trasa pożegnalna głównie znów przez Rudawy. Wiatr dziś już wrócił do etapu standardowej upierdliwości, więc górki bolały ciut bardziej. Najpierw drogą na Wrocław dotarłem do Radomierza, tam zjazd do Janowic, gdzie na chwilę skręciłem sobie w las, korzystając z tego, że ten mój emerytowany sprzęt ma jedną zaletę - bycie czymś na kształt MTB. Fotka ze strumyka:
Potem do Trzcińska, gdzie prawie przed pyskiem wyskoczyła mi z lasu sarna. Oj, były emocje, ale na tyle ogarnięte, że zdążyłem ją jeszcze "cyknąć", niewyraźnie, bo na dużym komórkowym zoomie. Jak ktoś ma dobry wzrok to znajdzie delikwentkę poniżej.
W Wojanowie zatrzymanie przy tamtejszym cudzie renowacji, czyli pałacu - niegdyś ruinie, dziś... cacku? Są lepsze określenia?
Następnie skręt w Łomnicy na Karpniki - no i obowiązkowe zatrzymanie przy tamtejszych stawach.
...i przez Krogulec oraz Bukowiec do Mysłakowic, a potem do Jeleniej.
Na koniec widoczek z trasy, z dedykacją dla pierwszego użytkownika klaksonowości stosowanej, którego usłyszę po powrocie (ma podobno padać, więc nie piszę, że będzie to jutro) :)