Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197540.60 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Kościoły i wiatraki drewniane

Dystans całkowity:2425.05 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:82:20
Średnia prędkość:29.45 km/h
Maksymalna prędkość:63.10 km/h
Suma podjazdów:9187 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:83.62 km i 2h 50m
Więcej statystyk
  • DST 221.10km
  • Czas 07:57
  • VAVG 27.81km/h
  • VMAX 53.80km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 638m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kaliskie dokołakółki

Wtorek, 19 lipca 2016 · dodano: 19.07.2016 | Komentarze 15

Od czego tu zacząć? Cholera, tych zaczynań będzie więcej niż samego opisu :)

Generalnie plan był taki, żeby wspomóc Dariusza w zamalowywaniu mapki na zielono, czyli zdobywaniu gmin. Nie pytajcie, każdy ma swoje zboczenie :) W okolicach weekendu wstępnie odpowiedziałem na pytanie czy jadę gdzieś dalej (+/-200 km) w sposób, którego najważniejszym elementem był znak zapytania. A dotyczył on dnia wolnego.

W międzyczasie odezwał się Remik z kolejnym zapytaniem: czy coś będzie w końcu z zaplanowanego na poniedziałek wypadu. Oczywiście nie było nic. Ale presja przełożyła się na konkretny plan działania i logistyczne możliwości skupienia się na wtorku jako "dniu ziroł".

O dziwo... się udało załatwić to i owo, dzięki czemu po osiemnastej wczoraj zrobił się konkret i decyzja - jedziemy. Zrzedła mi tylko mina na myśl o godzinie pobudki, czyli piątej z kawałkiem. Rano! Ale jakoś się udało wstać. Aha, jeszcze jedna istotna rzecz - wiedząc, że Remik nie ma szosy, a ja mam ten przywilej, że posiadam rowerowy duet, z założenia wybrałem na dzisiejszy trip crossa. Mój tyłek mi za to do teraz dziękuje, choć finalnie okazało się, że to ja jadę na najgrubszych oponach :)

Uff. Zaczynanie się skończyło, czas na konkrety. Z Dębca ruszyłem lekko przed szóstą, kilkanaście minut później witałem się z Dariuszem, a po chwili oczekiwana na punktualne przybycie do Łęczycy - z Remikiem. To było akurat premierowe spotkanie w takim zestawie, więc tym bardziej historyczne :)

Pokrótce omówiliśmy pierwsze detale trasy, którą ogarniałem jedynie na początku, czyli gdzieś do Trzykolnych Młynów. Potem zdałem się na kolegów. W sumie komfortowa sytuacja. Puszczykowo, Mosina, Rogalin, Radzewice - tu czułem się jak ryba w wodzie. Potem moje liderowanie przejął Remik, który z doświadczenia wiedział, na które DDR-ki trzeba zwracać uwagę, na które mniej, dzięki czemu udało nam się uniknąć mand... pouczenia czy tam czegokolwiek na mega absurdanych ścieżkach w Śremie, na których końcu mogliśmy pozdrowić nieoznaczony radiowóz :)

W międzyczasie trwała żywa dyskusja na temat mordowania ryb, królików, meduz, kalmarów oraz kur. Nie da się ukryć, chłopaki znalazły wspólną pasję. I oczywiście - eh, znają to wszyscy niejedzący trupiarni - "ciosy" w plecy wegetarianina :) Dlatego na chwilę się wycofałem, żeby raz jeszcze pokazać, gdzie to mam :) Powyżej Waszych kół. Ale w sumie - kilka razy się uśmiałem :)

Tak kręcąc na zmianę dotarliśmy do miejscowości Góra, która faktycznie zawierała w sobie górę, a na jej końcu pałac z końcówki XIX wieku. Przedtem jednak urzekła mnie nazwa tamtejszej knajpy - "Bar stylowy pod kogutem". Była na tyle apetyczna, tak samo jak wygląd, że nie dziwi napis "na sprzedaż". Ale rok wybudowania budynku - 1888 - robi wrażenie, Chyba że to ściema :)

Pod samym pałacem Remik zorientował się, że nie wziął z domu aparatu. Po telefonie do żony zorientował się, że nie ma go też w domu. Po chwili zorientował się, że ma go jednak w plecaku :) Chcąc zapełnić lukę w niemożliwości robienia zdjęć cyknąłem fotę z samowyzwalacza, która na pewno nie ma szans na wystawę na Grand Press Photo, ale za to powstała :) Niewyraźni jesteśmy, bo spisek czy coś tam :)

Tamtejsze "pawie" zdecydowanie były spokojniejsze przed naszym przybyciem. Chłopaki, jakiś pomysł czemu? :)

Potem nazwy miejscowości przewijały mi się jak w kalejdoskopie, nic mi nie mówiąc. Wyjątkowo byłem zupełnie nieprzygotowany i miałem gdzieś przez co jedziemy, choć znaczną część miejscowości eksplorowałem dogłębnie koleją, co pozwalało mi zachować pewną psychiczną kontrolę. Na pewno pamiętam Golinę, gdzie przed marketem nastąpił na popas, na pewno Prusy (bo znów znaleźliśmy się pod zaborem), na pewno Panienkę (sms do Żony: "jesteśmy w..."), pałac w Dobrzycy...

...oraz Gołuchów, gdzie zatrzymaliśmy się w całkiem ładnym parku, którego centrum stanowił zamek zbudowany w latach 1550-1560. Tyłka nie urwał, ale jak na swój wiek prezentuje się godnie.


Przedtem jednak zaskoczył nas deszcz, całkiem solidny, przez który najpierw straciliśmy dobre kilkanaście minut stojąc pod wiatą przystankową, a następnie podobną ilość czasu pod drzewami, poszerzając swoje kontakty społeczne o parkującego już tam wcześniej autochtona. Swojskiego w całej swej swojskości :) W końcu ruszyliśmy, jak widać na zdjęciu wyglądając jak zmoknięte kury. A może bardziej kurczaki.

Różnymi dziwnymi drogami dotarliśmy do miejsca, od którego było kilkanaście kilometrów od Kalisza. Ale okazało się to iluzją, gdyż gminy zdobywa się abstrakcyjnie - tu skręcając w lewo, tu w prawo, tam nawracając... Tym samym nagle znaleźliśmy się dalej niż bliżej celu, w jakiejś zupełnie nie do zapamiętania miejscowości, w której wypatrzyliśmy sklep z niezbędnym zaopatrzeniem - izotoniki, woda, pączek, pączek, drożdżówka, drożdżówka, lód od Grycanek (tu nastąpiła dyskusja sięgająca daleko bardziej...). Pani sklepikarka jak dowiedziała się ile przejeżdżamy najpierw zbladła, a potem wyszła przed sklepik wypytać co i jak. Wieś będzie żyła plotami pewnie jakiś rok :) Specyfiką miejsca było też to, że po zatrzymaniu pachniało ewidentnie marychą, a kilka kilosów dalej z tego co kojarzę skierowaliśmy się ku miejscowości Kokalin. Przypadek? :)

Gdzieś wtedy zorientowałem się, że trochę przesadziliśmy z przerwami, a do odjazdu pociągu, którym wstępnie chciałem wracać (żeby po osiemnastej być przy wizycie fachowca zakładającego liczniki wody i załatwić z nim dość istotną sprawę) została nieco ponad godzina i grubo ponad trzydzieści kilosów do zrobienia. Niby realne, ale biorąc pod uwagę, że wtedy właśnie zaczęliśmy robić zakręt, po którym przestało wiać nam w plecy, a zaczęło mocno w pysk i do tego znów padać - raczej bez szans. Jednak spróbowaliśmy, za co dzięki. Remik, gdy tylko z obowiązku znalazł się na wojewódzkiej pocisnął tak, że ciężko było go dogonić, co jak potem się okazało było spowodowane jego "miłością" do tego typu dróg. Dariusz też nie zamulał, chyba najbardziej robiłem to ja, no ale koła i mój rower robiły swoje.

Przy okazji udało się jeszcze upolować drewniany kościółek w miejscowości Krzyżówki.

Poddaliśmy się w miejscowości Koźminek, z całkiem ładnym pałacem i skromnym ryneczkiem. Nie było szans zdążyć, po wykonaniu telefonu do Żony przekazałem czego trzeba dopilnować i o co wypytać, a my już na spokojnie napiliśmy się jakiejś podobno mega zdrowej wody z tamtejszej "fontanny". Gdy robiłem zdjęcia pałacu i kościoła...

...usłyszałem gdzieś z boku głos: a nam pan nie zrobi? Okazało się, że należał on do waćpana z pobliskiej ławeczki, jak się okazało też "kolarza", z którym chwilę pogadaliśmy o dętkach i walorach miejscowości, w której byliśmy. Obiecałem, że zdjęcie będzie, nawet całej trójki tubylców, i to na blogu :) Pożegnaliśmy się miło, a ja niniejszym spełniam prośbę:

Teraz czekał nas najgorszy etap trasy. Choć z przyjemnym elementem, bo nagle - zupełnie przypadkowo :) - zgubiliśmy się gdzieś w środku sadu (?) wiśniowego i bojąc się, że umrzemy z głodu zajęliśmy się ich konsumpcją. Oczywiście miało to tylko na celu przeżycie, a nie obżarstwo. Były pyszne :)

Przez jakichś wsie i objazdy dojechaliśmy do Opatówka, wciąż z zacinającym deszczem oraz wmordewindem. I od razu mówię - wiatr nam dziś baaaaaardzo pomagał, praktycznie przez większość trasy mieliśmy go jako ziomala. Dopiero ostatnie 30-40 kilosów było bardzo upierdliwe. Do granic samego Kalisza pamiętam jedynie zaparcie się na rogach kierownicy oraz walkę mającą na celu poruszanie się do przodu. Udało się!

Sam Kalisz to najpierw - znów - kretyńskie DDR-ki, do tego pokonywane w mocno zacinającym deszczu, potem pozamykane drogi, konieczność jazdy chodnikiem, bruk, bruk, bruk... Oj, nie będę miłośnikiem tej miejscowości :) Na chwilę zatrzymaliśmy się na rynku, gdzie zrobiono nam pamiątkową fotę, już wyraźną.


W planach mieliśmy obowiązkową pizzę, ale jak się okazuje w Kaliszu to nie jest łatwe. Znalezienie pizzerii graniczyło z cudem, przez co znów kręciliśmy jakimiś bocznymi paskudnymi uliczkami, żeby w końcu wylądować przy samej galerii koło dworca, gdzie wedle informacji od Żony miał znajdować się godny polecenia przybytek, z rewelacyjnymi opiniami. Czasu było niewiele, ja poleciałem więc kupić bilety (dialog z tamtejszym cieciem: "- Proszę przypiąć rower na zewnątrz dworca. - Ale ja nie mam zapięcia. - Trudno, ale tu są kamery. - No fajnie, znam co najmniej kilka miejsc, gdzie są kamery i rowery nikogo nie kolą w oczy. - No ale nie ma wyjścia, bo zaraz ktoś przyjdzie z ochrony". Finalnie - bojąc się klapsa :) - wyprowadziłem rower na zewnątrz, a cieć sam z siebie jak widziałem zaczął go pilnować. Choć tyle.

Chłopaki zamówiły pizzę - jak na moje pyszną! Ratuje to trochę opinię o Kaliszu, mieście, w którym byłem ostatni raz jakieś osiem lat temu, a prócz nowej galerii mało się zmieniło. Ale nie oceniam, bo byliśmy za krótko. W każdym razie za cztery sery i wegetariańską duży plusik :)

Kupiliśmy jeszcze, hmmmmm, zapasy na drogę :), które dość szybko zostały skonsumowane podczas jazdy "tygryskiem", czyli zmodernizowanym EN57 (Dariusz, wierz czy nie wierz, to naprawdę te same "kible", które widziałeś w Ostrowie, tylko odświeżone).

Nieniepokojeni przez nikogo w miłej atmosferze dojechaliśmy do Poznania - ja z Dariuszem wysiedliśmy na Dębinie, Remik pojechał na Główny, skąd jeszcze miał spory kawałek jazdy przez miasto. Akurat byłem w komfortowej sytuacji, bo do domu miałem w linii prostej kilometr piechotą, natomiast Dariusz już większy dystans do Plewisk.

Podsumowując - dzięki Panowie za świetny wyjazd! Była to moja pierwsza dwuseta crossem, zupełnie inna niż ta szosowa. Pod koniec było ciężko, ale cała trasa wyszła rewelacyjnie. Tak jak mówiłem - napiszę szczerze, że wiatr nam pomagał przez większość drogi, więc proszę mi nie imputować, że pomijam tego typu ewenementy przyrody :) Remik, miło było w końcu poznać na żywo! Pewnie to nie ostatni wyjazd. Aha, a jak widać wegetarianie jakoś żyją i nawet jadąc czołgiem potrafią zrobić swoje ;) A gminy wkleję jak mi powiecie jakie zaliczyliśmy, bo nie mam pojęcia :)

PS. Wybór crossa jako środka transportu okazał się najlepszym, jaki mógł być. Tyłek mniej bolał, na masie dziurawych dróg nie wpadłem do żadnego krateru, a nade wszystko - jako jedyny wróciłem bez mokrego pampersa, bo byłem dumnym posiadaczem błotnika. Jednego, ale jakże istotnego :) Pozostaje mi tylko przeprosić towarzyszy za ponad 200 kilosów z dźwiękiem trzeszczącego siodła w tle :)



  • DST 53.00km
  • Czas 01:46
  • VAVG 30.00km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 209m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dziewicze wiatry

Czwartek, 9 czerwca 2016 · dodano: 09.06.2016 | Komentarze 19

Pięknie i jesiennie się dziś zrobiło. 16 stopni, pochmurne niebo, a nawet dopadła mnie lekka mżawka. Cudo. Ino jeździć :)

Jedynym minusem był północny wiatr, który zmusił mnie do pokonania całego miasta, żeby znaleźć się na wolności. Zazwyczaj na tym etapie gehenny irytują mnie korki i samochody, ale dziś było trochę inaczej. Korki mnie irytowały jak zwykle, ale tym razem prym wiedli rowerzyści. Najpierw na Dębcu jakiś mistrz pedalarstwa jadąc z naprzeciwka, a potem przez chwilę przede mną, nie raczył jakąkolwiek kończyną informować o zamiarach skrętów, a później, na dzielonej drodze pieszo-rowerowej kolejny następca Szurkowskiego najwyraźniej nie był w stanie ogarnąć piktogramów i uporczywie kręcił po części dla drepcących. Było to o tyle dziwne, ze jest na niej kostka, a obok asfalt. Ale co kto lubi, masochistów nie brakuje.

W końcu znalazłem się na Koszalińskiej. TEJ Koszalińskiej. Gdzie od jakiegoś czasu powstaje z hukiem kolejna DDR-ka. Na razie jest niedokończona, raz widnieją zakazy, raz nie, ale postanowiłem zrobić wielki test. Ogólnie o dziwo jestem na tak. Szeroko, asfaltowo, póki nie ma ludzi, więc jest bezpiecznie :) Co prawda wciąż nie znam rozwiązania zagadki - czy będę musiał nią jechać jeśli będę kręcił z drugiej strony, co wiązałoby się z ryzykownym manewrem przekraczania ulicy, czy nie, ale w sumie... jakie to ma znaczenie? Nawet gdybym nie musiał to i tak dam sobie odciąć to i owo za to, że dość często będzie tam słyszalny ulubiony dźwięk puszkogrubasów, czyli klakson. Za to narosły kontrowersje wokół barierkozy, jak dla mnie zupełnie nieuzasadnione - słupki nie są na środku, a wyraźnie oddzielają drogę od ścieżki, co daje mi spokój psychiczny, że potencjalny samochodowy morderca zatrzyma się na jednym z takich pachołków, a nie na moich szanownych czterech literach. Podsumowując ogół: nawet wygląda to cywilizowanie.

Co ciekawe otrzymałem dziś dowód na to, że nowe inwestycje wpływają na aktywność zawodową, bo ze zdziwieniem zauważyłem na wysokości Strzeszynka po raz pierwszy w tej okolicy grzybiarkę. Do tej pory ta działalność nie była tu widywana, a tu proszę, od razu boom :)

Dokręciłem do Kiekrza, potem przez Starzyny dotarłem do Rokietnicy, gdzie skręciłem krótszą trasą na Napachanie, a w Kobylnikach postanowiłem dokonać Wielkiego Eksperymentu, czyli załatać lukę w znajomości terenu i zaliczyć w końcu ulicę Podjazdową w Rogierówku. Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz. Taka ładna nazwa - to po pierwsze. A po drugie - wiatrak holender mający już ponad 110 lat (i co dalej?), którego brakowało mi do kolekcji, ale jakoś nie miałem śmiałości :) Dziś oficjalnie nadrobiłem, a dziewiczy rejs bardzo mi się podobał, bo hopki tam są zgrabne i powabne. A wiatrak? No cóż... po prostu jest. Jeszcze... Nie miałem czasu włazić za daleko, więc zdjęcie jest tylko pro forma.

Poznałem za to nowego zioma. Trochę sztywny i małomówny, ale nie robił problemu z propozycji wspólnej foty z rowerem, więc skorzystałem :)

Końcówka to powrót przez Rokietnicę oraz ulicę Słupską do DK-92 i znów miastem (Bułgarska + Górczyn) na Dębiec. Mimo ponad dwudziestu kilosów po Poznaniu starałem się wywalczyć te trzy dychy średniej, co o dziwo wyszło, choć na styk.


  • DST 54.50km
  • Czas 02:00
  • VAVG 27.25km/h
  • VMAX 50.20km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 334m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

PodPuszczony

Wtorek, 15 marca 2016 · dodano: 15.03.2016 | Komentarze 10

Pogoda od rana była niepewna. To znaczy pewne było, że pewnie jakaś istnieje, ale rozgryźć ją łatwo nie było. Niby drogi wydawały się suche, a jednocześnie po wyściubieniu kawałka nosa za okno przywitała mnie mżawka. Po chwili zastanowienia, czyli po wysiorbaniu kawy (z mlekiem) do końca, jako swój dzisiejszy środek transportu wybrałem crossa. I po fakcie stwierdzam, że była to decyzja i w dychę i w dechę.

Raz, że mżawka w końcu przerodziła się w deszcz. Niewielki, ale zawsze. Dwa, że jazda przez miasto (bo pojechałem na północ) ciężkim sprzętem jest mniej stresująca. Choć nie do końca. Kręciłem sobie bowiem radośnie DDR-ką przy Moście Rocha (tak, tak, tym od Ewy Tylman), która jasno i wyraźnie dla ludzi cywilizowanych jest przedzielona na pół. I tak pędząc sobie częścią rowerową jechałem na czołówkę z jakimiś pełznącymi pieszo Azjatami. I ani myślałem ustępować, bo zaczęli mi coś machać i pokazywać, z czego to domyślałem się, że pismo obrazkowe ich przerosło. Ustąpili w ostatnim momencie, gdy już miałem wykonać drugą Hiroszimę, krzyknąłem im tylko po polsku (no bo po jakiemu innemu, bo z doświadczenia wiem, że komunikacja z takimi choćby po angielsku to jak zdobycie K-2 w klapkach), że tu jest ścieżka. I popłynąłem dalej.

Po minięciu Malty i uniknięciu mandatu za przejazd na czerwonym (w ostatniej chwili zauważyłem chowających się między drzewami naszych dzielnych policjantów), czyli ze stówką do przodu, wydostałem się poza Poznań, a gdy dotarłem do Kobylnicy postanowiłem wykorzystać fakt, iż siedzę na crossie i skręciłem w lewo, czyli w kierunku Puszczy Zielonki. Jak się okazało po powrocie, gdy przeanalizowałem mapkę z wyjazdu, do samej wspomnianej nie dotarłem, ale i tak na tereny trafiłem wyborne. W tych okolicach byłem kilka razy, ale bardzo dawno temu, więc zachwycił mnie cudowny, gładziutki asfalt, ciągnący się aż do samej Wierzonki. A i tereny, leśne i zielone nawet zimą, mnie urzekły, nie mówiąc już o hopkach.


Finalnie dotarłem do Karłowic, gdzie zawróciłem, mając w jeszcze w zanadrzu jedno miejsce do zaliczenia. Była nim położona 1,5 kilometra od głównej trasy Wierzonka, w której z tego co pamiętałem znajduje się drewniany kościół, którego nie mam jeszcze w kolekcji. Dotarcie do niego łatwe nie jest, bo zalicza się m.in. całkiem sympatyczny podjazd z pochyłem 8%, niestety po paskudnym tym razem asfalcie. Udało się, ale czas mnie naglił, więc fotka wyszła tak se.


Podróż powrotna przebiegła już w regularnym deszczu, aż do granic miasta, gdy w końcu odpuściło. A ja doświadczony po przejściach z jazdy w przeciwnym kierunku postanowiłem ominąć korki na Rondzie Śródka spowodowane awarią sygnalizacji i skróciłem sobie trasę przez Garbary, a wcześniej Ostrów Tumski/Śródkę. Gdzie w końcu udało mi się zobaczyć live dość słynny już mural. 

Wyjazd fajny, bo inny. Innym rowerem, inną trasą, innym (wolniejszym) tempem. Do Zielonki nie dojechałem, ale i tak było git.



  • DST 54.60km
  • Czas 01:57
  • VAVG 28.00km/h
  • VMAX 50.70km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 119m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Interwały

Piątek, 11 marca 2016 · dodano: 11.03.2016 | Komentarze 13

...czyli jazda po mieście. W sumie po terenach mocno zurbanizowanych, a co za tym idzie zakorkowanych (Poznań i Suchy Las, potem do Chludowa i z powrotem już kawałek spokoju, ale było to jak zaczerpnięcie powietrza przed utonięciem) wykręciłem dziś około 40 kilosów z 54 ogółem. I co chwila: siad-waruj-siad-waruj-siad-siad-siad-waruj (i tak do nieskończoności) na światłach. Jak pies. Nie urażając żadnego z przedstawicieli tego gatunku istot, bo uważam je za lepsze i bardziej szlachetne od większości choroby zwanej homo sapiens.

Gdy tak stałem sobie w korkach lub przeciskałem między samochodami zacząłem sobie z nudów analizować zawartość puszek. Nie żebym wstąpił do jakiegoś rybnego po drodze, a po prostu zerkałem sobie dyskretnie ile osób siedzi sobie w kolejnych mijanych autach. Jedna osoba, potem jedna, następnie jedna... Gdzieś tam zauważyłem dwie sztuki ludzia. Potem znów kilka sztuk pojedynczych i tak praktycznie cały czas. Polacy - mistrzowie ekologii :)

W Chludowie udało mi się upolować drewniany kościół, którego nie miałem jeszcze w kolekcji. Czasu na zwiedzanie nie było, cyknąłem więc tylko szybko fotę pro forma. Jak zwykle w PL urzekł mnie Papa Smerf z przodu :)
 
Wracałem już w deszczu. Moja pralka czeka w końcu na wyjazd, po którym nie będę musiał jej angażować.

  • DST 103.30km
  • Czas 03:21
  • VAVG 30.84km/h
  • VMAX 57.80km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 333m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

U-stówka

Środa, 9 września 2015 · dodano: 09.09.2015 | Komentarze 12

O tym, że zrobię dziś stówę dowiedziałem się wczoraj wieczorem. Było to bardziej zapytanie na BS niż stuprocentowy pewnik ze strony Dariusza, i to wybitnie w klimacie oferty last minute, bo około godziny 22, ale... Ja tam chętnie, musiałem tylko ustalić czy oby jutro nie pracuję, co łatwe nie było, bo ciągnący się remont w zakładzie pracy i jego koniec należy do komedii w klimacie "nikt nic nie wie". W końcu odpisałem, że jedziemy i na tym stanęło. W razie "W" niech po mnie wysyłają samolot :)

Założenie było takie, że jedziemy do Rogoźna, mi wyjdzie równiutka stówka, Dariuszowi trochę mniej, bo około ośmiu dych. Plan piękny, mi tylko rzedła mina na samą myśl o przepchaniu się przez cały Poznań, żeby dostać się do Koziegłów, gdzie się umówiliśmy. No ale jak mus to mus. Wystartowałem około 7:30. Na dworze było... no upału nie było :) Okazało się, że niepotrzebnie trzymałem bidon w lodówce, bo wystarczyło wystawić go na noc za okno. Po raz pierwszy w tej części roku ubrałem jednak cały zestaw "na długo", więc dałem radę. Przejazd dwunastu kilometrów przez miasto w godzinach szczytu przemilczę. Po co zapychać internety kolejnymi wulgaryzmami? :)

Na ustalonej górce, obok sklepu spożywczego, pojawiłem się lekko po ósmej. Po przywitaniu i ustaleniu co i jak ruszyliśmy, co nie było takie łatwe z powodu konieczności wykonania slalomu pomiędzy miejscowymi żulikami, inaugurującymi (?) kolejny dzień browarkiem. Bo przecież już było po ósmej :) Po wyjechaniu na właściwą trasę ustaliliśmy tempo i ugadaliśmy zmiany. Co prawda ja zaproponowałem, że żeby było sprawiedliwie to pod wiatr oddam palmę pierwszeństwa w prowadzeniu dwuosobowego peletonu, a z poświęceniem przejmę ją z wiaterkiem w plecy, ale jakoś nie spotkało się to z entuzjazmem. Dziwne, przecież chciałem się podzielić fifty-fifty :)

Tak robiąc zmiany co 1-2 kilometry lecieliśmy na Murowaną Goślinę, którą ominęliśmy szerokim łukiem. Po drodze pojawił się dylemat: co robimy z zakazem jazdy rowerem przed i za Owińskami i teoretyczną koniecznością zjechania na "ścieżkę" po drugiej stronie ulicy. Zrobiliśmy to, co było słuszne. Czyli nic. Olaliśmy zakazy, w międzyczasie minęło nas łącznie może z pięć samochodów, a co najważniejsze - żaden nie miał koguta na dachu.

Po skręceniu z głównej trasy w kierunku Długiej Gośliny zrobiło się pusto, a droga pozwalała na jazdę obok siebie bez stresu przed skasowaniem przez jakiegoś nadgorliwca w puszce. Tempo trochę spadło, ale za to można było spokojnie pogadać o fenomenologii Hegla, transcendencji i sensie istnienia. No dobra, tematy były bardziej życiowe :) Gadało się fajnie, ale wyhaczyłem drewniany kościół, którego jeszcze nie mam w kolekcji, więc skręciliśmy i zrobiliśmy sobie chwilę przerwy.

Obok kościoła rozpościerał się też smutny widok na dorżnięte dożynki, czyli niestety już resztki tegorocznych obchodów :(

Czas podczas sympatycznych rozmów mijał szybko i zaskoczeniem okazało się, że jesteśmy u celu, czyli w Rogoźnie. Być w Rogoźnie to... być w Rogoźnie, bo za wiele tam do zobaczenia nie ma. Ale okazało się, że na jego końcu, za jeziorem, ostała się jeszcze kolejna "dożynka", a bardziej "dożyna", bo baba z niej fest, do tego dwugłowa. A imię jej było Helga. Wiem, wiem, zaraz będzie protest, że Helcia, ale tylko przypomnę, że Helcia to była ta po drugiej stronie :) Otrzymałem zapewne ostatnią szansę na wspólną fotkę (poniżej dożynka zrobiona przy wyjeździe z miasteczka) i ruszyliśmy z powrotem (Dariusz fundując jeszcze jakiemuś kretynowi w dostawczaku, który uważał, że kierunkowskaz włącza się po, a nie przed wykonaniem manewru skrętu, dawkę całkiem zgrabnej łaciny).


Miało być teraz z wiatrem, ale OCZYWIŚCIE nie było. W ramach swej dobroci CZASEM wiatrzysko powiewało z boku. A tak to w twarz. Wiem, wiem, dziwne jest to, że mnie to wciąż dziwi... Wracając swoimi śladami tym razem w ramach bycia praworządnymi obywatelami RP zaliczyliśmy obydwie (!!!) kostkowane DDR-ki ("no bo przecież ścieżki rowerowe są od tego, żeby jeździć po nich rowerami, prawda?". Taki nam się żarcik udało wymyślić). W "obszarze międzyścieżkowym", czyli w Owińskach jeszcze na chwilę skręciliśmy luknąć na zespół pocysterski.

W końcu dotarliśmy do Koziegłów, gdzie skonsumowałem jagodziankę, pogadaliśmy jeszcze chwilę i każdy w swoją stronę - Dariusz do pracy, a ja znów przez caaaaalutkie miasto. O dziwo remontowaną Gnieźnieńską i Bałtycką pokonałem w miarę sprawnie, głównie dzięki omijaniu DDR-ki, która aktualnie służy jako parking dla sprzętu ciężkiego.

Bardzo fajna ustawka, wykonana w zacnym towarzystwie i bez żadnych problemów z tempem czy dawaniem zmian. Super. Dzięki! I do powtórzenia :)




  • DST 82.20km
  • Czas 02:40
  • VAVG 30.83km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 152m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Buking

Piątek, 29 maja 2015 · dodano: 29.05.2015 | Komentarze 8

Znalazło się dziś ciut więcej czasu, żeby: a) trochę się wyspać, b) pokręcić nieco więcej ponad dystans codzienny, czyli wyjść poza rowerowy standard 50+. Pierwotnie miało być około 70 kilometrów, ale wyszło więcej - czemu, o tym za chwilę.

Podpunkt "a" wykonałem z niezwykłym zapałem, starannością i zaangażowaniem, którego mogliby się ode mnie uczyć młodzi sztabowcy, którzy podczas ostatnich wyborów chcieli, niczym pieski rywalizujące o pogłaskanie, pokazać dowolnemu kandydatowi, że są i potrafią. Z częścią "b" już tak łatwo nie było, ale po wypiciu kawy i spojrzeniu za okno decyzja została podjęta - kierunek Buk. Dawno mnie tam nie było - primo, wiatr ne dawał innego wyboru - secundo.

Najpierw klasycznie, przez Plewiska i Zakrzewo do trasy numer 307, która - tak baj de łej - jest chyba najbardziej ze znanych mi upstrzona przydrożnymi krzyżami. Co jadąc i obserwując manewry niektórych bezmózgów przestało mnie dziwić. Do samego Buku dojechałem jednak w jednym kawałku, głównie dzięki temu, że istnieje taki genialny wynalazek jak pobocze, na którym można się schować przed naszymi mistrzami kierownicy.

Buk zaczyna się zawsze tak samo - dziwne :) Górka, stadion, cmentarz. Komplikacja zaczyna się na pierwszym skrzyżowaniu, który najczęściej kierował mnie w prawo, a tym razem stwierdziłem, że będzie inaczej. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić przyjemności zatrzymania się przy ślicznym drewnianym kościele św. Krzyża z 1760 roku, otoczonym nagrobkami i... automatem do zniczy. Monitorowanym zresztą - ciekawe mamy czasy :)

Chwilę później ruszyłem i zgodnie ze znakami nakazu znalazłem się... poza centrum. No dobra, trzeba było wrócić, bo chciałem na chwilę usiąść sobie przy placyku, który jak kojarzyłem gdzieś tu był. Tym samym... wróciłem do drogi, którą przyjechałem, czyli na Poznań. Dobra, raz jeszcze - tym razem już trafiłem, wybierając losowo jedną z uliczek. Zatrzymałem się, cyknąłem fotkę z daleka specyficznemu budynkowi Ratusza (z tyłu) oraz.... miejscowym żulikom (z przodu).

Kręcąc się dokoła spodobały mi się wąskie uliczki - zresztą w całej Wielkopolsce co miasteczko to są one bardzo urokliwe. A zahamować musiałem - bo jak odpuścić? - przy sklepie "Biała Damka", która z tego co udało mi się wywnioskować jest miejscem zaopatrzenia w ciekawe prezenty i pamiątki.

Czas było powoli kierować się do domu, ale jako że postanowiłem zrobić to naokoło, przez Stęszew, to dzięki jednokierunkowym ulicom musiałem... znów okrążyć centrum. Tym samym zupełnie bez sensu zostałem zmuszony do zrobienia trzech Wielkich Pętli Bukowskich :)

Buk sam w sobie jest sympatycznym miasteczkiem, ale piesi i kierowcy... jak w Indiach. Wchodzenie na ulicę bez patrzenia to chyba jakiś miejscowy rodzaj sportu. A nieinformowanie o skrętach, nawrotach i przecinanie drogi przed rowerzystami ulubioną zabawą ludzików za kierownicami. Brr.

Odnalazłem kierunkowskaz na Stęszew, w ramach spokoju psychicznego przejechałem się nawet kawałkiem kostkowanego czegoś ze znakiem roweru, dotarłem do ronda, skręciłem gdzie trzeba i.... nie wiem jak to się stało, ale nie zauważyłem rozjazdu dróg za (a może przed?) torowiskiem. A że jechało się fajnie to już tym razem olewając znak drogi pieszo-rowerowej (no co, nie zauważyłem :)) a że był tylko na początku i końcu to przecież nie moja wina) to kręciłem dalej bezmyślnie przed siebie. "Fajnie" skończyło się nagle w połowie Dobieżyna, gdzie sympatyczna droga zamieniła się, no właśnie, w co? Kartoflisko? Za łagodnie. Ser szwajcarski? Zbyt lajtowo. Krajobraz po wybuchu Wezuwiusza? O, to już bliższe prawdy :) Momentami udawało mi się nawet zauważyć kawałki asfaltu spomiędzy dziur, ale co z tego, skoro centymetr dalej pojawiała się skała magmowa? Masakra. Wytrzęsło mnie za wszystkie czasy, a to że nie poszły mi kolejne szprychy w szosie traktuję jako cud. Zresztą akurat na uszach miałem audiobooka duetu Czubaj/Krajewski o idealnie pasującym tytule "Aleja samobójców". Tak było przez jakieś 6-7 kilometrów, aż w końcu wybawienie - skrzyżowanie! Z asfaltem! Bocian, bocian!!!!

Wtedy też zorientowałem się, że nadłożyłem drogi, i to w jakich warunkach! Jednak w miarę szybko się ogarnąłem i przez Jeziorki dotarłem do wymarzonej trasy na Stęszew, której jakość też pozostawia dużo do życzenia, ale po tym co przeżyłem traktowałem ją jak spacer boso po askamicie :) Od Stęszewa do Poznania przejazd "piątką" to już moje rejony. Bez przygód, z o dziwo czasami pomocnym powiewem.

Podsumowując - wycieczka udana, bez spinki, bez szaleństw, bez aparatu, a jedynie z komórką, Dycha więcej wpadła dzięki mojemu gapiostwu, za co powinienem być ukarany rytualnie przez własny rower. Z ciekawostek - podczas powrotu włączył mi się losowo sam na empetrójce najnowszy album Kata i Romana Kostrzewskiego o nazwie... "Buk akustycznie". Bóg tak chciał? :)



  • DST 114.20km
  • Czas 03:46
  • VAVG 30.32km/h
  • VMAX 53.20km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 422m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pamiętaj, by...

Wtorek, 19 maja 2015 · dodano: 19.05.2015 | Komentarze 6

...dzień święty święcić. Czy coś tam gdzieś "pisało". No, jak trzeba to trzeba. A że dla mnie każdy dzionek bez upojnie spędzonego czasu w pracy to właśnie święto, to trzeba było coś z nim zrobić - rowerowo oczywiście. Na jakieś super długie eskapady nie było szans, bo po południu miało padać, trzeba było jednak coś wymyślić, żeby autor przykazania, kimkolwiek jest, się nie wkurzył.

Oczywiście padło na stówkę. Rano po analizie prognozy pogody i przy pomocy Pana Gógla z grubsza wybrałem sobie kształt trasy, czego zazwyczaj nie robię. I już wiem dlaczego, bo dziś okazało się, że jest to zupełnie bezsensowne – planować sobie można, ale z drogowcami się nie wygra. O czym później.

Na początek jednak według ustaleń – dobrze znaną krajową „piątką” na południe. Pod wiatr. Pod bardzo męczący i upierdliwy wiatr. Jak zwykle obiecałem sobie: pojadę bez zatrzymywania i bez zwiedzania, będzie szybciej, może trafi się jakaś przyzwoita średnia. No i... pierwsza pauza z aparatem w łapie zdarzyła się już w Głuchowie :) W końcu postanowiłem przyjrzeć się bliżej ruinom tamtejszego pałacu, położonego przy samej głównej drodze. Niestety za wiele nie zobaczyłem, bo przywitał mnie uroczy napis „teren prywatny, wstęp wzbroniony”, połączony z „szanuj zieleń”-em, więc cyknąłem tylko szybko fotkę i się wycofałem. Za to całkiem zachęcająco prezentuje się żarłodajnia położona na tym terenie, ale walorów kulinarnych nie ocenię, bo pora na wieczerzanie odpowiednia nie była.

Drugi raz przegrałem ze swoim postanowieniem "niezwiedzanie przez niezatrzymywanie" już kilka kilometrów dalej, w Kawczynie, gdzie obowiązkowo musiałem ogrzać się przy monumentalnym blasku drewnianego wiatraka, a tym razem nawet na niego wlazłem. Co znalazłem na górze? No co? Oczywiście piersióweczkę :)

Cel, czyli Kościan osiągnąłem warcząc non stop pod nosem, próbując odpędzić wiatrzysko. Oczywiście bez skutku. Specjalnie nadłożyłem lekko drogi, nie skręcając przed pierwszym zwodniczym kierunkowskazem, bo moje wcześniejsze przejazdy przez tę miejscowość nauczyły mnie, że prowadzi on na kostkowaną DDR-kę. Naiwny, zadowolony, że pokonałem system dokręciłem do Kiełczewa i tam dopiero skręciłem. Co prawda na rozsypujących się chodnikach ustawione były jakieś niebieskie znaki z rowerami, ale drzewa zasłoniły i nie widziałem. Ani jednego. Z ręką na sercu :)

Skoro już byłem tam, gdzie byłem to skierowałem się na starówkę, o dziwo nie tak koszmarną, jak się spodziewałem. Najpierw zatrzymałem się przy kościele pod wezwaniem Pana Jezusa, z przepiękną datą powstania – 1666 :) Na ładnym placyku przed nim prawdziwy miszmasz – tablice ku czci Żołnierzy Wyklętych mieszały się z tymi ku czci poległych w obozach koncentracyjnych, a pośrodku zakwitł sobie jeszcze obowiązkowo pomnik Jot Pe Dwa, w konwencji „black or white?”, z dwoma gołąbkami. Mój rower nie czuł się skrępowany, a być może i pasował do wystroju.


Położony niedaleko Ratusz prezentuje się całkiem okazale, ale znów stwierdziłem, że w tym miasteczku ktoś ma chyba hopla w temacie męczeństwa, bo na jego ścianie kwitnie kolejny napis „Cześć Męczennikom”. Ok, nic mi do tego, szacunek tragicznie zmarłym się należy, ale dla mnie było już lekko za dużo w tym temacie.

Postanowiłem jeszcze odwiedzić kościół Świętego Ducha, akurat otwarty. Zaparkowałem rower, wleciałem szybko, coby mi żaden katolik go nie świsnął w imię chrześcijańskiej chęci dzielenia się mieniem, dopadłem do nawy głównej, wyciągam aparat, wciskam co trzeba i... Nic. Zero reakcji, a do tego aparat jakiś lekki się zrobił. Okazało się, że zjeżdżając z rynkowych krawężników pogubiłem akumulatorki... Sierota – oto moje drugie imię. Szybki nawrót do drzwi (rower stał!) i na poszukiwania. O dziwo skuteczne – jeden leżał na środku drogi, drugi pod kołem samochodu. Ale już zawracać mi się nie chciało, więc poszukałem azymutu na dalszy kierunek, którym miał być... no właśnie, o tym za chwilę.

Najpierw o tym, że po przejeździe przez Kościan sam zostałem męczennikiem. Rowerowym. To, co dzieje się na obszarze tej miejscowości przekracza moje nerwy. Centrum jeszcze da się przejechać po asfalcie, ale już każda chęć skrętu w bok kończy się widokiem rozłożystego znaku w patriotycznej bieli i czerwieni, w środku którego znajduje się znaczek roweru. Po ludzku – zakaz jazdy tym środkiem transportu. A ty człowieku kombinuj, miej oczy na lewo, prawo, z przodu i z tyłu – gdzie jest ten „pro-rowerowy” wynalazek urzędasów z prowincji? Zaliczyłem kostkę, zaliczyłem chodnik, zaliczyłem też asfalt. Sorry, „asfalt” przy wyjeździe na Stary Lubosz. Bo tam się kierowałem. Oczywiście położony po drugiej stronie niż mój kierunek jazdy (i dobrze, że karnie nim jechałem, bo minął mnie radiowóz). Ale przepraszam, zwracam honor - w samym Luboszu sytuacja się zmieniła, bo po tej stronie DDR-ka się skończyła, a zaczęła po „mojej” stronie, ponownie z kostki, ale teraz urozmaiconej Falami Dunaju. Odpuściłem. Stwierdziłem, że mandat jest mniej szkodliwy dla mojego zdrowia psychicznego niż to coś. Na szczęście obyło się bez.

Śmieszka w końcu umarła (ufff), można było kręcić w spokoju. Ostre hamowanie nastąpiło w Starym Gołębinie, gdzie ukazał mi się drewniany kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP. Nic specjalnego, ale będzie do kolekcji. Ciekawostka – podczas II Wojny Światowej znajdował się w nim magazyn broni.

Kolejny tego typu obiekt, zupełnie niezamierzenie, odkryłem w Błociszewie, wsi z ciekawą przeszłością, a także pałacem Kęszyckich, którego jednak obfotografować nie miałem jak, bo znów ukazał się zakaz wstępu, do tego monitoring i pewnie ukryte w podziemiach Gestapo :/ Przy wjeździe do tej miejscowości przywitał mnie... kondukt żałobny. Kogoś tam wieźli na cmentarz z całą obstawą, na czele z księdzem o aparycji księżyca w pełni, który – jak wywnioskowałem po uśmiechu na twarzy – bardziej był zajęty liczeniem w głowie zysków z pogrzebu niż celebracją :) Ale był jeden plus – dzięki tej funeralnej imprezie udało mi się załapać na zdjęcie wnętrza kościoła Świętego Michała Archanioła, za pozwoleniem kościelnego, który ogarniał teren.


I tu dochodzimy do początku mojego przydługawego wywodu – po fakcie okazało się, że to tu właśnie miałem skręcić, żeby zrobić okolice równej stówy. Ale że drogowcy pewnie pochodzili stąd, czyli wiedzieli gdzie, co i jak to nie uznali za stosowne umieścić odpowiednich znaków dla obcokrajowców. Więc... pokręciłem zupełnie nie tam, gdzie zamierzałem. Co prawda znalazłem kierunkowskaz na Śrem, licząc na to, że z trasy nań skręcę tam, gdzie planowałem, czyli na Brodnicę, ale gdzie tam! Co najlepsze – gdybym nie spostrzegł, że „Śrem – prosto” oznacza „Za 100 metrów patrz w lewo na mały znak, że trzeba skręcić, a prosto dojedziesz tam, gdzie nie wiemy co napisać” to teraz bym czekał na pociąg z Terespola, zapewne z kilkoma uchodźcami z Donbasu.

Jak się skończyło? W Śremie, bo tam dojechałem. Strava pokazała mi, że jechałem odcinkiem „petarda do Śremu”, cokolwiek to oznacza. Ja wiedziałem co – czeka mnie co najmniej osiem kilosów kręcenia pod wiatr, żeby wrócić, tam gdzie pierwotnie chciałem jechać... Boże, jak się namęczyłem z tym powiewem centralnie w pysk przez Psarskie i Manieczki! Ale jakoś się udało dotrzeć, potem skręt na Brodnicę, tam zakup Pepsi w puszcze, chwila na oddech i do domu, już znajomymi szlakami, przez Żabno i Mosinę.

Podsumowanie – kilkanaście kilometrów gratis od drogowców. Piana na twarzy nie dodawała uroku. Za to deszcz mnie nie dopadł, a i udało się nadrobić zaległości muzyczne. No i raz jeszcze napiszę – wietrze, ty mendo!!! :)

Wklejam dziś - wyjątkowo - mapkę z Endo, skoro inaczej nie można.

Aha - jutro podobno deszcz.

Aha 2 - dziś, ratując sytuację, na dwie godziny wylądowałem w pracy. Oj, kosztować będą kogoś te moje nadgodziny...




  • DST 121.20km
  • Czas 04:04
  • VAVG 29.80km/h
  • VMAX 56.70km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 477m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tomasz zDolska :)

Poniedziałek, 27 kwietnia 2015 · dodano: 27.04.2015 | Komentarze 8

Drugi i ostatni dzień spod znaku "szaleństwo", zwanego dalej "wolnym". Wczoraj czas rodzinny, poniedziałek za to postanowiłem spędzić lekko turystycznie. Żona rano do pracy, ja dospałem to, co mi należne (a w tym temacie uważam się za króla, jak nie za cesarza), potem kawka i chwila dla mediów. Nie, nie, nie zostałem gwiazdą TV, a jedynie sięgnąłem po dwa niezbędne narzędzia: prognozę pogody oraz Google Maps. Chwila analizy - gdzie to mnie jeszcze nie było oraz skąd w teorii wieje wiatr (o czym później) i kierunek został wybrany przez jednoosobową aklamację: Dolsk. Zdecydowała odległość (pięć dych w jedną stronę) oraz widok fajnego jeziorka na mapie. Wystarczyło.

Początek jazdy jednak trochę mnie zaniepokoił - w Luboniu przy Armii Poznań widziałem konwersację jakiegoś kolarza z policjantami stojącymi radiowozem na "ścieżce". Nie wiem o co chodziło, ale po ostatnich własnych przebojach raczej się domyślam :/ Miałem ochotę dołączyć się do dyskusji, ale biorąc pod uwagę, że sam jechałem szosą po drugiej stronie, ale z MO nic nie wiadomo, stwierdziłem, że w miesiącu kwietniu jeden mandat wystarczy i odpuściłem :) Mam nadzieję, że rowerzysta się wybronił.

Potem już trasa standardowa - Puszczykowo, Mosina (tam mtb po remontowanym torowisku), Żabno, Brodnica. I w końcu jedna z obowiązkowych atrakcji - słynne Manieczki (umc umc umc!!!)! Niestety (sorry, "niestety") skończyła się epoka klubu Ekwador, jest jego następca, pod którym jak zwykle odbyłem egzorcyzm, czyli zgodnie z tradycją puściłem sobie Behemotha na empetrójce :)

Opuściłem owo magiczne miejsce i skierowałem się na Śrem. Tam oczywiście oznakowanie dróg klasyczne. Czyli swoi wiedzą co i jak. Chwilka skupienia i na smartfonie udało się wytyczyć dalszą trasę. W miasteczku straszyły jakieś chodniki z niebieskimi znakami rowerów, ale na szczęście po drugiej stronie, więc w miarę zgrabnie przepchnąłem się poza jego granicę.

Tu zaczął się zarówno najfajniejszy, jak i najcięższy kawałek trasy. Najcięższy, bo trafiłem na odkryty teren, gdzie silny wiatr pomiatał mną jak Pan Edzio z klatki obok swoją konkubiną. Najfajniejszy, bo pojawiły się całkiem zacne, długaśne hopki. Generalnie to ja je bardzo lubię, ale dziś przy tym podmuchu w pysk dały mi ostro w kość. Jednak udało się w końcu dojechać do Dolska, który najpierw postanowiłem "dojeździć" do końca, a zwiedzić po nawrocie. Pierwsze, co mnie zainteresowało to oczywiście kupa drewna, czyli kościół św Ducha z 1618 r. Zrobiłem zdjęcie - niestety pod światło - które może byłoby i ładne, gdyby nie pełne metafizyki Eko-Groszki za 700 i Orzechy-Grube za 680. Biznes jest biznes :)

Gdy już zawróciłem z objazdówki (po górkach, hurra) skręciłem w ryneczek, zupełnie nie wiedząc czego się spodziewać, prócz napisu z nazwą miasteczka. Pomysł nieskomplikowany, a wykonanie całkiem fajne.

Z tyłu zainteresowała mnie bryła kolejnego kościoła, więc azymut wybrałem właśnie tam. Okazało się, że to późnogotycki budynek pod wezwaniem św. Michała Archanioła, z interesującą dzwonnicą. A leżąca naprzeciw późnobarokowa plebania to cacuszko nad cacuszkami.


W dół od kościoła zamigotała mi woda i w ten sposób odkryłem Jezioro Dolskie Wielkie, gdzie w te pędy zjechałem. Och, jak tam mi było dobrze. Wjechałem na molo, ukoiłem się dźwiękiem fal, zamoczyłem łapy w wodzie - tak, tego mi było potrzeba.


Trzeba było niestety wracać, bo czas z gumy nie jest. Objechałem raz jeszcze starówkę, wersja mini-mini, ale z bardzo pasującym mi klimatem. To lekkie nadużycie, ale całość, z tymi pagórkami, z ciekawą zabudową, a przede wszystkim z jeziorem, skojarzyło mi się ze Skandynawią z tych najbardziej jej zapomnianych rejonów.

Powrót zacząłem swoimi śladami i to był ten jeden jedyny moment, gdy odczułem, że wiatr może wiać w plecy. Jadąc trasą na Śrem lekko udało mi się przekroczyć 56 km/h i miałem chrapkę na sześć dych, ale w tym momencie kierunek powiewu się zmienił i się nie udało. Zresztą od tej pory pomoc się skończyła - w najlepszych chwilach wiało mi z boku. Postanowiłem pojechać naokoło, tym razem Śrem omijając i kierując się na Kórnik, który też objechałem bokiem i wyjechałem na trasie do Mosiny. W Mieczewie na stacji musiałem się zatrzymać, bo ciepło zrobiło swoje, picie mi się skończyło, a poza tym miałem już dość tego upierdliwego wiatrzyska, który na całej trasie sprzyjał mi może przez 40 kilometrów. Pozostałe 80 było standardowe :)

Mimo wszystko dobrze mi się dziś kręciło. Poznałem fajne tereny, zrobiłem miły dla oka kilometraż (choć średnia "taka se"), a do tego spaliłem się (24 stopnie!!!) jak studenciak na imprezie reggae. Jestem na tak :) Niestety teraz za oknem już deszcz, słychać burzę... Chyba jutro (co najmniej) przerwa :/

P.S. Rowerowy Poznań postanowił wkleić mój ostatni filmik o DDR-ce wzdłuż Dębca na fejsową tablicę. Miło mi.



  • DST 52.50km
  • Czas 01:47
  • VAVG 29.44km/h
  • VMAX 56.20km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Podjazdy 343m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podjazdowy kurak

Poniedziałek, 23 marca 2015 · dodano: 23.03.2015 | Komentarze 3

Im ładniej na dworze tym bardziej brakuje mi górek. Swój limit wyjazdów w rodzinne strony na tę połowę roku już wykorzystałem i nagiąć tego nie ma za bardzo czasu, więc trzeba sobie radzić na miejscu. I dziś postanowiłem zrobić sobie "górski" (ekhm ekhm) trip po wielkopolskich Mount Everestach (ekhm ekhm ekhm ekhm).

Na początek rozgrzeweczka - w Puszczykowie odbicie w ulicę Studzienną i całkiem fajny podjazd ze zjazdem przez Czarnieckiego, gdzie mijałem się z uśmiechniętym kolarzem w twarzowym stroju o barwie dojrzałej cytrynki. Potem podjazd pod Osową Górę od strony Puszczykowa, zdecydowanie najfajniejszy z trzech (a podobno nawet czterech) możliwych - kręty, z ośmioprocentowymi nachyleniami. Szkoda tylko, że kończy się w lesie, a asfalt nagle zanika niczym internet mobilny w łapach gimbazjalisty. O dziwo gorzej się stamtąd zjeżdża niż wjeżdża - i nie, nie wypadłem z zakrętu uderzając się w łeb, że to piszę :)

Osową zaliczyłem jeszcze raz, tym razem już w wersji klasycznej, przez Pożegowską. Szkoda tylko, że zjazd miałem z wiatrem w pysk, więc nawet nie mogłem się specjalnie rozpędzić. O tym wietrze jak zwykle mógłbym dziś wiele napisać, bo oczywiście jego kierunek widoczny w teorii na łopoczących flagach a rzeczywistość to dwa zupełnie nienakładające się na siebie zakresy nazw, więc cała droga powrotna (Rogalin - nawrót - Wiórek - Czapury - Starołęcka) zamiast romansu z podmuchem była brutalnym gwałtem :) Urodziłem dziś na mapie kuraka - jest nawet skrzydełko w Puszczykowie, są nóżki, choć ta lewa wyszła mi jak u kurczaka przeżartego GMO.

W Rogalinku nadrobiłem poważne niedociągnięcie - przejeżdżając tysiące razy tą trasą nie byłem świadomy, że kawałek dalej, nad samą Wartą, położony jest drewniany kościół z przełomu XVII i XVIII wieku. Dowiedziałem się o tym dzięki wpisowi Kamila, za co w tym momencie składam podziękowania. A czemu sam bym w życiu nie wpadł żeby go odkryć? Bo prowadzi doń trasa z kostki - a gdzie kostka tam mnie nie ma :) Budynek - jak praktycznie wszystkie drewniane - z klimacikiem. Niestety miałem mało czasu, więc tylko na szybko cyknąłem zdjęcie telefonem, a do środka postaram się dostać którejś niedzieli, bo dziś oczywiście drzwi zaryglowane.


 


  • DST 103.10km
  • Czas 03:24
  • VAVG 30.32km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 201m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

W końcu seta, czyli Środa w piątek

Piątek, 27 lutego 2015 · dodano: 27.02.2015 | Komentarze 13

No dobra, przyznam się. Miałem gula, i to niezłego, że tyle osób już zrobiło w tym roku sto kilosów, nawet ze sporym nakładem, a ja wciąż nie. Przecież jest już końcówka lutego, heloł!! OK, dobra, napisanie czegoś takiego dawno, dawno temu, gdy zimy były jeszcze zimami skończyłoby się bezpośrednim skierowaniem na badania w Tworkach, ale w tym roku... No trzeba było nadrobić.

Ale po pierwsze się wyspałem, bo dzionek w końcu miałem wolny. Potem kawka, śniadanko i spojrzenie za okno (fajnie, pochmurno, ale bez opadów, temperatura zdecydowanie na plusie) - tak, to idealny dzień na przełamanie impasu. Co prawda trochę mnie zmartwił kierunek wiatru - znienawidzony południowy-wschód, czyli żadnej możliwości na po prostu w tę pod wiatr i po prostu z powrotem z wiatrem. Założyłem sobie więc jako kierunek Środę Wielkopolską, bo tam jeszcze mnie rowerem nie widziano, a co dalej się zobaczy. Tak, prawdziwy ze mnie mistrz planowania :)

Gógelmap przy symulacji wycieczki w żaden sposób nie chciał pokazać stówy, więc stwierdziłem, że będę jechał naokoło. Ruszyłem więc najpierw na Luboń, potem Puszczykowo, Mosina, przekroczenie Warty i lasem, lasem, lasem. W Rogalinie "z rąsi" cyknąłem fotkę kościoła p.w. św Marcelina z pierwszej połowy XIX wieku, wzorowanego na francuskiej świątyni w Nimes. Są tacy, którym się on podoba, jak dla mnie to kicz i tyle :)

Dojechałem do Kórnika, po drodze jak zwykle dziwiąc się, że tam, gdzie stacjonują stałe punkty programu, czyli "grzybiarki", bez skrępowania zatrzymywały się samochody, ale cóż, moralistą nie jestem, a jedynie estetą. Co oznacza, że mogę zostać moralistą :) W samym Kórniku postałem sobie w okołorynkowych koreczkach i postanowiłem na chwilę zatrzymać się przy słynnym zamku. Białej Damy nie widziałem (na szczęście też żadnej Grzybowej Damy), więc zrobiłem sobie mały bezstresowy poligon fotograficzny.


Tu na fotce: Tytus (Działyński), Rower i... aaaa... Tomek (z tyłu, robię zdjęcie) :) :

No i dzik - czyżby i tu byli rolnicy domagający się odstrzału tych w sumie sympatycznych świniaków?

Objechałem sobie dokoła arboretum, oczywiście z zewnątrz, i oczywiście przegapiłem jeden ze skrętów, więc dojechałem do Bnina i musiałem się cofać. Potem zostałem ofiarą "oznakowania" przed S-11, bo po co pisać o miejscowości położonej 10 km dalej, do której się zmierza, jeśli można napisać kierunek: Bytów? Powiem szczerze - gdyby nie smartfonowy GPS to teraz pewnie błąkałbym się po nadmorskiej plaży i głaskał mewy. Ale w końcu się udało, uff... Choć miałem moment zwątpienia, gdy zobaczyłem tablicę z napisem "Dębiec 1 km". Nie, na szczęście nie ten mój Dębiec :) Na "jedenastce" udało mi się upolować ruiny dwóch wiatraków. W stanie wegetatywnym niestety :(

Na horyzoncie pojawiła się Środa... To ten... może wszystko na ten temat. Do centrum trafiłem na czuja, bo tablic żadnych nie było. Jak spojrzałem jak ono wygląda to zrozumiałem tę powściągliwość :) Pogruchotałem się bo paskudnym bruku, objechałem wszystko dokoła i zachciało mi się stamtąd uciekać. Zapytałem miłego pana co i jak (lewo, lewo, lewo) i wyszło mi, że czas kierować się na północ, na Kostrzyn. Z zadumy nad tym smętnym miasteczkiem zapomniałem o klu programu, czyli cukrowni, którą miałem nawiedzić. Ale za późno było wracać... Może w przyszłości.

Kręciłem sobie "asfaltem" (moje zęby), dokładnie 21 kilometrów (szacun dla pana nawigatora ze Środy - dystans podał idealnie), mijając takie metropolie jak np. Węgierskie (tylko nie wiadomo co) czy Ługowiny, które skojarzyły mi się z Rzygowinami i dokładnie tak wyglądały :) Ciut wcześniej, chyba w Płowcach, zainteresował mnie wiatrak, ale tym razem ultranowoczesny, wielkie bydle. Aż musiałem się zatrzymać i go nawiedzić. Poniżej fotka w całej okazałości i rower jako miarka... Oj, robi to wrażenie z bliska. Co ciekawe - niedaleko stał kościół, a nad okolicą górował właśnie ów wiatrak zamiast jakiegoś potworka wzorowanego na Świebodzinie. Przejaw normalności czy wyjątek od reguły?



W końcu Kostrzyn... Też jakoś bez zachwytu. Dwa punkty mnie zainteresowały - gołębia schadzka nad jedną z kamienic (współczuję jej administratorowi) oraz Brama Cechowa, dość słynna i nieźle się prezentująca na tle całego smutnego miasteczka.


Końcówka to już powrót dobrze znanymi szlakami, czyli DK 92. Jedna rzecz mnie zmartwiła - na prawo ode mnie powstawało coś z kostki. Mam pewne obawy... No jakie? DDR? Oby, proszę, proszę, proszę, proszę!!! nie...! W Swarzędzu skręt na Zalasewo, telepanie się asfaltami godnymi rajdów enduro, Malta, Dębiec.

Jestem zadowolony. Zaliczyłem miejsca, w których jeszcze nie były moje pedały (jakkolwiek to brzmi), dorównałem co poniektórym, jechało mi się sympatycznie i bez przygód spod znaku Zła. Tak, zdecydowanie wolny dzień uznaję za udany. A wieczorna pizza z Żoną z pobliskiej żarłodajni była znakomita :)