Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 198313.00 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Kościoły i wiatraki drewniane

Dystans całkowity:2425.05 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:82:20
Średnia prędkość:29.45 km/h
Maksymalna prędkość:63.10 km/h
Suma podjazdów:9187 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:83.62 km i 2h 50m
Więcej statystyk
  • DST 54.30km
  • Czas 01:46
  • VAVG 30.74km/h
  • VMAX 50.10km/h
  • Temperatura 0.0°C
  • Podjazdy 118m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mała UĆ

Niedziela, 18 stycznia 2015 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 11

Rzadko mi się zdarza, że mam cały weekend wolny, a jeśli już tak jest to albo gdzieś wyjeżdżamy poza Poznań, albo nadrabiamy zaległości towarzyskie. Wczoraj postawiliśmy na tę drugą opcję, co - nie da się ukryć - zdecydowanie wpłynęło na moją motywację do porannego wstawania, tym bardziej, że nie mogąc doczekać się na taksówkę zrobiliśmy sobie nocny wyparowujący procenty spacerek z centrum do domu, czyli pięciokilometrowy trening jakiś tam już został zrobiony.

W każdym razie się wyspałem, a jak już otworzyłem oczy to zdecydowanie nie widziałem żadnych przeszkód do jazdy. W właściwie nie widziałem niczego - taka była mgła :) Zjadłem więc śniadanie, wypiłem kawkę, której barwa zlewała się z tym, co za oknem. Odpuścić nie chciało, ja też nie chciałem za późno ruszać, coby dnia nie tracić, więc zamontowałem moje pseudoświatełka i założyłem na łeb słynny Lidlowy kask, bożyszcze sezonowców spod znaku "od maja do września", z lampką na tyle. No i wyjechałem tak ubrany jak choinka, rozglądając się na boki z obawą, że zaatakuje mnie jakiś zapominalski gospodarz, niepewny czy wyrzucił już świąteczne drzewko na śmietnik.

Trasa - "kondomik" (przez Mosinę, Dymaczewo, Komorniki, Stęszew). Uwielbiam jeździć we mgle - tworzy to niesamowity klimat do rozmyślań, tym bardziej gdy jest on wzmocniony jeszcze nastrojową muzyką (dziś towarzyszył mi Jaromír Nohavica oraz Sting ze swoją nową płytą koncertową). Widoczność - jaka widoczność? Ale nie ma co wybrzydzać, bo już w połowie drogi zacząłem nawet widzieć przednie koło w szosie :) A gdy zacząłem się rozglądać to czekało mnie coś, na co dawno się czaiłem - otwarta brama w murze okalającym kościół w miejscowości Łódź (oczywiście nie tej właściwej, tylko wielkopolskiej małej Łodzi - wiochy przed Stęszewem). Niestety sam kościół był zamknięty, ale wreszcie miałem okazję obejść jego otoczenie.

Z tablicy informacyjnej wyczytałem, że nazwa miejscowości pochodzi od rodu rycerskiego - Łodziów, którzy ufundowali tu w XII wieku drewnianą kaplicę, która w XVII wieku runęła, by niedługo później zostać zastąpiona tym, co widać tam aktualnie - do drewna stopniowo dodając elementy murowane. Jako że nie było mi dane zobaczyć wnętrza nie ma sensu opisywać jego elementów, za to niezwykle klimatycznie prezentuje się drewniana dzwonnica (też zamknięta, a szkoda, bo znajdują się w niej dwa zabytkowe dzwony - z 1612 i 1683 roku) - no i mega! grobowiec,


A co mnie ucieszyło? Stojak na rowery! Co prawda najgorszej klasy, czyli wyrwikółek, ale liczy się sam fakt :)

Pokręciłem się, pofociłem i zmyłem, żeby ktoś przypadkowo mi nie zamknął bramy, bo ja tam osobiście na Wałęsę się nie piszę.

Z powrotem liczyłem na pomóc wiatru (już słabego na szczęście). Gdzie tam. Wiał mi bardziej w pysk niż w pierwszej części wyjazdu - wracamy więc do standardowego wniosku, że podmuchy i logika są ze sobą sprzeczne.

Aha - rozwiązałem "dętkową zagadkę" - ostatnio ją po prostu źle założyłem. Przekonałem się o tym przy okazji wymiany opony, którą w dźwięku fanfar dokonałem wczoraj po południu. Stara opona została pożegnana i na wszelki wypadek powędruje do piwnicy ze wszystkimi honorami, bo przejechała ze mną prawie 15 tysięcy kilometrów. W dalszym ciągu nadawała się do użytku, choć nabrała już wszystkich barw tęczy, które ujawniły się spod farby. Tym samym tył i przód roweru już są kompatybilne, w kolorach czarno-czerwonych marki Schwalbe - czyli tej, co do tej pory.




  • DST 123.00km
  • Czas 03:56
  • VAVG 31.27km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 521m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Co ma stary piernik do wiatraków, czyli urodzinowa seta :)

Piątek, 10 października 2014 · dodano: 10.10.2014 | Komentarze 2

Jakby nie patrzeć urodziny ma się tylko kilkadziesiąt razy w życiu, więc staram się je wykorzystywać zawsze na maksa. No bo w końcu to zawsze jakaś motywacja do zrobienia czegoś ponad. Dziś więc, jako że miałem zaklepane wolne, a na wieczór plany, postanowiłem zrobić coś z sobą i z przedziałem godzinowym 10-14. Oczywiście rowerowo! Wiatr według każdej z prognoz wszędzie inny, ale jednak udało mi się wymyślić jedyny słuszny kierunek: Śmigiel. To małe, ale dość urocze zadupie pamiętam z czasów, gdy udzielałem się w pewnym stowarzyszeniu miłośników kolei i walczyliśmy o niezamykanie wąskotorówki na trasie Stare Bojanowo - Śmigiel - Czacz. Niestety, kilka lat potem, gdy już ze stowarzyszeniem nie miałem kontaktu, kolejka skończyła swój żywot. Wielka szkoda.

Tak więc podróż sentymentalna, choć rowerem w tych rejonach jeszcze nie byłem - zawsze skręcałem wcześniej lub zmieniałem plany. Dziś postanowiłem konsekwentnie dotrzeć do celu, choćby nie wiem co. Trasę chciałem mieć w miarę możliwości zróżnicowaną, więc ruszyłem najpierw na Mosinę i Dymaczewo, w którym skręciłem do Będlewa i korzystając z czasu postanowiłem w końcu skręcić w kierunku tamtejszego pałacu. Widać, że powoli zaczyna coś tam się dziać, bo teren parkowy jest ładnie zagospodarowany, choć sam budynek jeszcze wymaga sporej roboty, żeby można było do niego zapraszać turystów. No i w sumie ja żadnego dziś tam nie widziałem :) Okrążyłem, zrobiłem fotkę i ruszyłem dalej.

Dojechałem do krajowej piątki i zacząłem na otwartym terenie odczuwać upierdliwość wiatru, który nie był co prawda specjalnie mocny, ale wymęczył mnie atakując non stop - głównie w twarz, ale były też chwile gdy był "tylko" boczny, co jak wiemy wcale nie jest przyjemniejsze. Gdzieś za Głuchowem natrafiłem na znajomy, bo już kiedyś go fotografowałem, samotny wiatrak. No nie mogłem się nie zatrzymać :)

Ominąłem zjazd na Kościan i na jakimś rondzie zacząłem się zastanawiać którędy na Śmigiel, bo drogowskazów uświadczyć nie można było. To znaczy były, ale jak już się losowo skręciło tam, gdzie się wydawało. Dla pewności zatrzymałem jakiegoś miejscowego i zapytałem. I co? Trafiłem na niemowę - ma się to szczęście :P Ale pan wykazał się umiejętnościami gestykulacji, naprowadził dobrze, więc w tym miejscu bardzo mu dziękuję.

W końcu się udało - Śmigiel. Miasto wiatraków, bo taki jest oficjalny slogan reklamujący miasteczko I faktycznie były, choć niełatwo je wypatrzyć, a już dojechać szosą to niezła zabawa. Prowadzi bowiem do nich "ulica", czyli kawałek szutru pod górkę, która jednak warto pokonać, bo dwa grubasy na górze prezentują się imponująco. Zresztą - oto zdjęcie 1:1 w porównaniu z rowerem.

Dotarłem do centrum, kupiłem wodę i bułeczki, usiadłem, odebrałem kilka życzeń i delektowałem się wolnym. Pogoda piękna, gdyby nie spadające liście to istne lato, do tego leniwe miasteczka zawsze na mnie dobrze działają, więc relaks miałem pełny. Pokręciłem się jeszcze troszkę, cyknąłem fotkę imponującego kościoła i postanowiłem wracać.


Nie chciałem wracać tą samą drogą, więc w Czaczu poleciałem intuicyjnie na prawo. Zatrzymał mnie jeszcze na chwilę bardzo specyficzny kształt tamtego kościoła - takiego jeszcze nie widziałem, więc postanowiłem "sfocić".

Jazda inną trasą żarła fajnie aż do Kościana. Jechałem przez pola, małe wioseczki, osady i nawet pod wiaduktem kolejowym. Miła odmiana od "piątki". Miałem zamiar tak właśnie kontynuować jazdę, kierując się na Czempiń, ale... Kościan mnie pokonał. Zero drogowskazów, jazda jak w Indiach, każdy stara się wepchać - koszmar. Dwa razy źle skręciłem, więc musiałem zawracać, do tego usłyszałem mój ukochany dźwięk klaksonu od jakiegoś dziadka pierdzącego na skuterku, który chciał mnie zmusić do jazdy "ścieżką", czyli podzielonym na pół chodnikiem z kostki. Dałem mu wykład podczas jazdy co myślę o takim naszym narodowym zachowaniu, czy dotarło nie wiem, bo reakcja była zerowa. Podsumowując: uznaję Kościan za wiochę nad wiochami, i w mojej osobistej klasyfikacji dziś wyprzedził on nawet Luboń.

Okazało się, że dojechałem - sam nie wiem jak - znów do "piątki". Cóż było robić - ruszyłem tą samą drogą, tym razem mając wiatr czasem w plecy, ale głównie z boku. Trochę już robiło się nudno, więc skończyłem słuchać audiobooka i zapodałem sobie nowego Slipknota - i to był strzał w dziesiątkę. Motywacja wzrosła o 666% :)

Zmieniłem końcówkę, czyli nie skręciłem na Będlewo, tylko dojechałem do Stęszewa i do końca już w dużym ruchu. Ze średnią nie jest źle, a nawet jak na stówę to całkiem ok. Generalnie - fajny wyjazd. Choć 100 kilosów pewnie pyknęło ostatnie w tym roku...





  • DST 54.30km
  • Czas 01:48
  • VAVG 30.17km/h
  • VMAX 55.70km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 131m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Plany planami...

Czwartek, 11 września 2014 · dodano: 11.09.2014 | Komentarze 0

Wiatr po kilku dniach zachodniej dobroci wrócił na znienawidzony kurs północno-wschodni, a ja znów zacząłem kombinować z trasą jak koń pod górę. Plan na dziś był taki, że ruszam na Swarzędz przez Maltę, Kobylepole oraz Zalasewo, jadę kawałek dalej i zawracam tą samą drogą. Po tym co przeżyłem ze światłami w Poznaniu i objazdami w Swarzędzu plan zmienił się błyskawicznie: wracam jakąkolwiek drogą, tylko nie tamtędy! Z paniką w oczach dotarłem "92-tką" do Paczkowa i zestresowany powoli uspokajałem się sielskimi widoczkami kurników i obejść skręcając na Siekierki. Uff, wróciłem do równowagi psychicznej :)

Koszt był taki, że powrót był z wiatrem upierdliwym, ale jak mówi klasyka taktyki wojennej: ustąp, aby wygrać. Wygrałem żałosną średnią na poziomie ledwo 30 km/h :)

Udało mi się za to znaleźć w Siekierkach kolejny drewniany kościół, tym razem z drugiej połowy XVIII wieku, do kolekcji, z ciekawą zewnętrzną dzwonnicą, której niestety nie udało mi się dobrze sfotografować, bo słońce było wredne, a nie miałem czasu kombinować.





  • DST 120.15km
  • Czas 03:57
  • VAVG 30.42km/h
  • VMAX 53.20km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 348m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta, obornicki syf oraz wiatr. Czyli pozytywnie :)

Środa, 6 sierpnia 2014 · dodano: 06.08.2014 | Komentarze 4

Od dawna - niczym stary alkoholik - miałem ochotę na jakąś setę. Ale wciąż praca, jak nie praca to wyjazdy i nie było jak. Dziś w końcu po wczorajszej pauzie spowodowanej deszczem udało się zrobić konkretniejszy dystans. Oj, brakowało mi tego.

Wszystkie prognozy mówiły, że wiatr będzie północno-zachodni. No dobra, skoro tak to przemęczę się kawałek i powrót będę miał z przyjemnym podmuchem w plecki - jak zwykle sam sobie stworzyłem w głowie nierealną bajkę. O czym później. Plan był taki, że jadę do Obornik, tam pomyślę gdzie skręcić, a potem się zobaczy. Postanowiłem nie marudzić podczas jazdy przez miasto, zacisnąłem zęby i jakimś cudem do momentu zjazdu z Obornickiej (jak zwykle dzięki koleinom osobiście uznaję to za etap górski) udało mi się dobrnąć ze średnią lekko ponad 28 km/h, czyli jak na Poznań przyzwoicie.

Przede mną rozwinęła się prosta na Oborniki, a na niej obowiązkowo.. no co? Remont. Postałem sobie w ruchu wahadłowym i ruszyłem dalej, by w końcu znaleźć się w tym jednym z najbardziej znienawidzonych przeze mnie pod względem rowerowym miejsc w Wielkopolsce. Oborniki Wielkopolskie to miasteczko, które ma chyba jakieś wielkie europejskie aspiracje, ale jak to w życiu bywa gdy się za bardzo chce to wychodzi odwrotnie. Wystarczy tam spróbować wjechać od strony Bogdanowa, żeby po pierwsze kompletnie zgłupieć, a po drugie puknąć się w głowę i z rezygnacją machnąć łapami. Nie wiem, może ja się za mało znam na przepisach drogowych, ale jeśli jest coś na kształt ścieżki, na której jest niebieski znak drogi pieszej, poniżej napis "nie dotyczy rowerów", a na asfalcie zakaz jazdy rowerem to niech ktoś mi mądry powie czym mam jechać? Na logikę wychodzi, że chyba muszę po obowiązkowej kostce, ale jeśli ona nagle zakręca, kończy się przejazdem na drugą stronę szosy i niknie w jakichś krzakach, a tam gdzie chcę jechać (czyli - o dziwo - prosto przed siebie) zostaje tylko antyrowerowy zakaz to nie wiem, mam przelecieć sobie na skrzydłach na tym kawałku urzędniczego debilizmu czy co? A, bym był zapomniał - zaraz przed przejazdem nad Wartą następuje ścieżkowo-kostkowa rezurekcja, tylko że potem przechodzi na samym moście w coś, czym nawet ciężko się idzie, nie mówiąc o jeździe szosą. Po prostu masakra. Wylądowałem na jakimś chodniku, przede mną wieniec czterech przejazdów po pasach, stwierdziłem, że jak pojadę prosto to z tego co kojarzyłem wykwitnie mi jeszcze więcej kostki, więc pojadę w lewo. Dopytałem przypadkową starszą panią gdzie dojadę, powiedziała, że na Czarnków, dodając z dumą w głosie: "a tam to pan już będzie miał ścieżkę rowerową". No tylko tego mi brakowało - po tych słowach miałem chęć nawrotu i desperackiej ucieczki gdziekolwiek poza tę dziurę :) Ruszyłem jednak dalej i po zupełnym zignorowaniu ścieżki - bo oczywiście była - wyskoczyłem poza Oborniki.

Wjechałem w las i w końcu było mi dobrze. Dość dobry asfalt, mało samochodów - tego właśnie szukałem.

No ale do czasu. Remont. Sterowanie ręczne ruchem. Zaprawdę, ile można? O tyle dobrze, że poczekałem sobie w cieniu, podziwianie wozów remontowych na długości ponad kilometra też było ok, bo widok przedstawiał się imponujący. Gorzej, że gdy już znalazłem się poza zasięgiem remontu to na oponach został mi po raz kolejny osad od smoły i nawet kilka razy się zatrzymałem zastanawiając skąd ten dziwny dźwięk podczas jazdy, bojąc się jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki na trasie. W końcu jednak większość się starła, ja w międzyczasie załączyłem ostrą muzę na empetrójce i raczej bezstresowo jechałem dalej - pod wiatr, który się stopniowo wzmagał.

I tak dojechałem do wsi Ludomy, która to powitała mnie... skarbonką. Bo ja inaczej nazwać sprytne rejestrujące urządzonko podłączone do świateł, które co kilkadziesiąt sekund zmieniają się na czerwone, mimo że droga jest kompletnie pusta, podobnie jak pasy dla pieszych (których nawet nie ma), a sam moment zmiany jest tak szybki, że nawet ja jadąc rowerem ledwo zdążyłem się zatrzymać? Jestem ciekawy ile daje taka maszyneria zysków z mandatów sołtysowi, ale sądzę, że za kilka lat będzie to najbogatsza wiocha w Polsce. Zrobiłem zdjęcie tego czegoś w akcji, już wracając.

A właśnie, co do powrotu. Nastąpił on kawałek dalej, dojechałem do miejscowości Gorzewo i zawróciłem, bo 50 km zostało przekroczone i tęskniłem już za tym wymarzonym wiaterkiem w plecy. Tylko, że... go nie było. Wiało mi z boku. No dobra, pewnie chwilowo - pocieszałem się. Gdzie tam. Non stop upierdliwy, boczny nawiew. Znów odczekałem swoje przy remoncie, znów koła mi się zasmoliły, znów nie widziałem ścieżek, znów po jakimś czasie byłem w Obornikach, gdzie się lekko pogubiłem dzięki specyficznemu oznakowaniu kierunków i musiałem wbrew sobie kawałek jechać po chodniku - alternatywą była droga pod prąd. Zatrzymałem się na tych samych światłach co poprzednio, wziąłem głęboki oddech na myśli o kontynuowaniu dalszej podróży przez Oborniki, gdy nagle zobaczyłem napis kierujący na Murowaną Goślinę. Poczułem się jak w "Seksmisji" na widok bociana - jest ratunek, mam alternatywę!

Cieszyłem się póki nie trafiłem na prostą poza Obornikami. Nie wiem jak to możliwe, ale tym razem wiatr znów miałem centralnie w pysk. I tak do końca. Zatrzymałem się na chwilę w Łukowie, bo jako agnostyk-miłośnik drewnianych kościołów nie mogłem ominąć kolejnego do kolekcji. Fotka wyszła tak sobie, bo było mało miejsca i słońce ostro dawało, ale za to udało mi się zrobić zdjęcie w środku, choć przez szybkę, więc jest mało wyraźne.


Dojechałem do obwodnicy Murowanej, na której nie wiem czemu byłem po raz pierwszy w życiu i muszę przyznać, że tamtejsza hopka jest rewelacyjna: długi jak na warunki WLKP zjazd i od razu wjazd - uwielbiam to. Szkoda tylko, że pod wiatr. Nie będę komentował samego powrotu, bo musiało by się tu znaleźć dużo baaaardzo brzydkich słów. Z mojej bajki o przewidywalnych warunkach wyszło to, co zwykle. Wróciłem strasznie wymęczony, nie przymierzając jak poseł Grodzki - czy tam Grodzka - po nocnych naradach z posłem Biedroniem.

Dystansu wyszło dokładnie 119 kilometrów. Ostatni kilometr zrobiłem więc dokoła osiedla, bo by głupio bez tego wyglądało :) Średnia - średnia. Miało być lepiej, ale reklamacje proszę składać na wredna łapska Pana Wiatra.



  • DST 103.20km
  • Czas 03:24
  • VAVG 30.35km/h
  • VMAX 47.90km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 446m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta. A Buk mnie ostrzegał

Piątek, 13 czerwca 2014 · dodano: 13.06.2014 | Komentarze 5

To nie literówka. Ale o tym później :)

W końcu wolny, nieweekendowy dzień, w którym nie miałem nic do zrobienia "na wczoraj" i po pierwsze mogłem się wyspać, a po drugie ruszyć gdzieś dalej. Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, istotny był czynnik pogodowy, wedle prognoz opisywany po góralsku: "będzie deszcz albo nie będzie".

Na początku nie było, był za to wiatr. Niby zachodni, niby północno-zachodni, a na pewno bardzo silny. Stwierdziłem, że ruszę przez Zakrzewo na Buk, a potem się postanowi co dalej. Zapakowałem sobie w plecaczek batonika i ruszyłem praktycznie na czczo, w żołądku mając pod kategorią "konsumpcja" tylko punkcik "kawka". Jechało się ok, choć wiatr chłostał i masakrował jak Markiz de Sade swoje ofiary. Dość powiedzieć, że jak udało mi się przydepnąć do 29 km/h to się bałem prędkości :) Bałem się też tego naszego debilnego narodu, który reprezentują kierowcy, dla których podwójna ciągła nie istnieje, a to że jadę z naprzeciwka nie jest żadną przeszkodą, żeby wyprzedzić ciężarówkę. Tak sobie z dystansem patrzyłem na zachowanie tego naszego społeczeństwa i analizowałem ilość przydrożnych krzyży, którymi cała trasa jest po prostu upstrzona. No cóż, do cywilizacji nam sporo brakuje.

Dojechałem do Buku, gdzie jak wszędzie ostatnio jakiś remont, objazd, cholera wie. Zjechałem więc tylko ostrożnie pod prąd do rynku, pokręciłem się po nim, a następnie zatrzymałem się przy kolejnym drewnianym (pięknym) kościele do kolekcji.

No i tu właśnie się zaczęło - nad Bukiem zaczęły zbierać się chmury. Co prawda już wcześniej na trasie czułem delikatne krople, ale myślałem sobie, że to właśnie ten zapowiadany - lub nie - deszczyk, więc niespecjalnie się tym martwiłem. A jednak - Buk mnie ostrzegał :)

Jako że cel wstępny osiągnąłem to postanowiłem ruszyć dalej na północ, być może nawet na Pniewy - tak mi się zamarzyło. Jechałem więc całkiem dobrym asfaltem pod wiatr, noga za nogą, z koszmarną prędkością 27-28 km/h. W pewnym momencie spojrzałem przed siebie, a tu taki obrazek:

Hmmm... No dobra, optymizm mi się włączył i pomyślałem: "z dużej chmury mały deszcz". To ten... jakby ktoś znał jeszcze jakieś kompletnie nieżyciowe przysłowia to proszę ich tu nie cytować.Był czterdziesty kilometr, kropel coraz więcej, ja praktycznie już przed Dusznikami i we krwi czułem, że cały misterny plan... ten, tego.

Dojechałem do tych nieszczęsnych Dusznik, minąłem je i stwierdziłem, że jechać dalej nie ma sensu, skręcać w jakieś boczne dróżki też, bo prowadzą do remontowanej "92"-ki, a jeszcze mi tylko tarki tego dnia brakowało. Już w zacinającym deszczu zawróciłem, zatrzymałem się przed spożywczym, kupiłem dwie bułki i postanowiłem przeczekać, może minie. Dwie bułki dalej zmieniły się tylko dwie rzeczy - miałem w końcu pełny żołądek, a asfalt zrobił się też pełny od kałuż. Dobra, drugi raz w tym tygodniu zmoknę, pomyślałem, nie ma wyjścia, wracam swoimi śladami.

Powrót to zamiast radosnego kręcenia z wiaterkiem z tyłu slalomik między dziurami z wodą, podmuchy raz z boku, raz po raz nawet faktycznie sprzyjające, ale najfajniejsze były te pełne ochłody kaskady wody uderzające we mnie spod kół ciężarówek....................................

To może tyle na temat tej części. Ważne, że wróciłem i udało mi się nadrobić ze średniej 27,9 w połówce do tej trzydziestki na końcu. Biorąc pod uwagę, że w sumie prawie sześć dych jechałem w deszczu, a połowa drogi zmasakrowała mnie pod względem wiatru czuję się kontent z tej stówki.

Buty się suszą, strój się szuszy, rower usyfiony - no to piąteczek trzynastego mam za sobą :)



  • DST 115.00km
  • Czas 03:48
  • VAVG 30.26km/h
  • VMAX 51.40km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 599m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gnieźnieńska seta, czyli z ziemi polskiej do Polski

Wtorek, 1 kwietnia 2014 · dodano: 01.04.2014 | Komentarze 6

...lub z "ziemi wolskiej do Wolski", jak śpiewa jedyny słuszny, zupełnie anonimowy partyjny prezes.

Kierunek na Gniezno nęcił mnie już od jakiegoś czasu, ale jakoś się nie układało. Dziś wszystko ułożyło się idealnie - północno-wschodni wiatr, wolny dzień i brak poważniejszych planów na pierwszą połowę dnia. Zaplanowałem sobie, że ze wszystkim zejdzie mi max 4 godziny, ale okazało się, że przeszacowałem, gdyż na trasie zaciekawiła mnie taka ilość rzeczy, że zamiast pędzić to co chwilę się zatrzymywałem. W pewnym momencie nawet odpuściłem średnią, tym bardziej, że wiatr miał być słaby, a okazał się całkiem godny i przede wszystkim zimny.

Wyjechałem około 10, wyspany, jednak prócz porannej kawy z pustym żołądkiem. Pierwsze 12 kilometrów to przejazd przez Poznań, oczywiście zakorkowany, rozkopany, a na domiar złego koło stacji Poznań Wschód wredny dyżurny ruchu zamknął mi szlaban centralnie przed nosem.Nie powiem, żeby mnie to zachęciło, ale zacisnąłem zęby i pojechałem znaną sobie krajową "5", mijając odwiedzane niedawno Biskupice, a potem Pobiedziska. I to były w sumie jedyne momenty, podczas których jechałem płynnie, bez zatrzymywań, potem zaczął się teren mi nieznany. Przystanek pierwszy to Lednogóra i wspaniałe wiatraki, o których później. Ciekawy byłem tej miejscowości, słynnej ze spędów osób religijnie zaangażowanych, o których mam swoje zdanie i może nie będę go dziś rozwijał, w końcu to portal rowerowy, a nie antykatolicki :) Zaraz za Lednogórą zjechałem lekko w lewo, gdyż przykuło mą uwagę o takie coś:

Dzielni woje strzegli jak się okazało dojazdu do skansenu, który to jednak odkryłem dopiero wracając. Teraz tylko zrobiłem zdjęcie zaczątku Jeziora Lednickiego, który, nie ma co ukrywać, specjalnie w tym miejscu z daleka nie imponuje:

Ruszyłem dalej. Po drodze, jako że jechałem po arcypolskim szlaku, zebrałem namiary na idealną miejscówkę na siedzibę Narodowego Odrodzenia Polski :) :

W Łubowie ukazał mi się śliczny drewniany kościół, aktualnie w trakcie renowacji. W ogóle cała trasa jest usiana fajnymi drewnianymi przerywnikami.

Chyba za dobrze mi się jechało, bo jak tylko skończyło się Łubowo pojawił się - naprawdę nigdzie wcześniej niezapowiedziany - zakaz jazdy wszystkim, co nie jest samochodem. Stanąłem, nie wiedząc co robić, bo miałem za sobą już jakieś 50 km, było bardzo blisko do celu, a tu taki zonk... Stwierdziłem, że nie będę się poddawał, tylko skręciłem w prawo na coś w rodzaju wiaduktu na etapie budowy, minąłem pracujących tam drogowców i dojechałem do jakiejś wsi. A tam skrzyżowanie bez żadnych kierunkowskazów. Skręciłem w prawo - droga się skończyła. Cofnąłem się i pojechałem prosto - też wylądowałem w szczerym polu. W końcu udało mi się zatrzymać jakąś miejscową, której nawet nie musiałem o nic pytać, sama mi krzyknęła: "tam pan pojedzie, jest boczna droga i można rowerem". Widocznie rowerzyści ze znakiem zapytania w oczach są stałym elementem tutejszego krajobrazu :)

No i właśnie tą boczną drogą dojechałem do Gniezna. Tam też korki, ale droga prosta, więc nie miałem problemów z dojazdem do centrum. Imponująca bryła katedry nie dała się nie zauważyć. Wszędzie kostka, więc rower głównie znajdował się u mnie pod pachą. Obszedłem sobie najpierw w/w katedrę, która naprawdę robi wrażenie.


Trochę rozczarował mnie Rynek, bo nie znalazłem na nim elementu wg mnie podstawowego, czyli ratusza. Cyknąłem kilka fotek kamienic, zauważyłem przedstawicielstwo mojego zawodowego kołchozu, więc się przywitałem, trochę pogadaliśmy i jak zwykle to bywa usłyszałem fundamentalne: "rowerem? tak daleko?". Ach, błogosławione istoty niezarażone bicyklową psychozą :)

Pożegnałem się, zjadłem Knoppersa i postanowiłem wracać, bo wiatr był coraz zimniejszy, a ja wybrałem się ubrany na krótko. Trasę już znałem, wracałem swoimi śladami, więc nie zdziwiła mnie konieczność zjechania z "5" na jakieś boczne dróżki.

Wiatr czasem pomagał, ale też za często dmuchał z północy, czyli z boku. Ale tak jak pisałem - średnia była mniej ważna, chciałem jeszcze pozatrzymywać się tu i tam. W sumie to bardziej tam, bo zainteresowała mnie ta Lednogóra, a właściwie skansen, czyli Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Jako że jechałem sam i nie miałem ze sobą żadnego zapięcia to dziś tylko ogarnąłem je tylko wzrokiem, ale pewnie moja noga jeszcze tu postanie.


A chwilę potem, coś, na co cieszyłem się najbardziej - wiatraki! Śmiałem się jak głupi do sera gdy mogłem w samotności popodziwiać te imponujące drewniane budowle, lekko niestety podniszczone, ale po prostu przepiękne.




Jak widać w euforii nawet zaryzykowałem jazdę szosą po terenie. A co, czego się nie robi w afekcie :)

Potem nastąpił powrót już bez większych przystanków. Oczywiście jeśli wyłączymy z zakresu nazw w tym zdaniu miasto Poznań.

Czułem się dziś jak na jednodniowych wakacjach. Zwiedzanie, nowe tereny, zabytki...

A śniadanie zjadłem o 14.30 :)




  • DST 57.40km
  • Czas 01:50
  • VAVG 31.31km/h
  • VMAX 46.70km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 186m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ciepło i "sezonowo"

Sobota, 29 marca 2014 · dodano: 29.03.2014 | Komentarze 0

Powtórka trasy z ostatniej środy, tylko że... zupełnie odwrotnie. Czyli najpierw katorga przez miasto, potem ulubiona przez niektórych czytających moje wpisy świszcząca DK 92 (pozdro Daniel), dojazd do Kostrzyna i powrót przez Siekierki, Tulce i Starołękę. Jechało się bardzo dobrze, mimo że wiatr wiał mi (jak zwykle) albo w pysk, albo z boku. Dość powiedzieć, że w Kostrzynie, czyli w okolicach połowy trasy miałem średnią 30 km/h i zupełnie irracjonalną myśl, że skoro musiałem tyle walczyć z podmuchem, to powrót będzie komfortowy. Taaa...

Tak zwany "sezon rowerowy" już się zaczął, bo rowerzystów jak mrówków. Dzieciatych, brzuchatych i zupełnie bez formy spotkałem kilku, ale też mijałem jakąś sympatyczną kilkunastoosobową grupę, której jeden z uczestników centralnie mi zasalutował. Miło :)

A ja po raz pierwszy w tym roku na krótko. O tak:

Wracając cyknąłem jeszcze zdjęcie mało znanego kościółka w Krzesinach, zbudowanego w stylu norweskim. W Polsce są tylko dwa takie, pierwszy to ... Wang, w niemal rodzinnym dla mnie Karpaczu. Ciekawostka.




  • DST 113.10km
  • Czas 03:43
  • VAVG 30.43km/h
  • VMAX 51.80km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 848m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta+. Z delikatnymi kłopotami :)

Piątek, 21 marca 2014 · dodano: 21.03.2014 | Komentarze 5

W końcu! Wreszcie nastał dzień, w którym pogoda dopisała i nie musiałem z wywieszonym jęzorem lecieć do pracy, zaliczając ewentualnie rano jakiś szybki 50-cio kilometrowy trening. Jednak przyzwyczajenie drugą naturą, bo i tak wyruszyłem lekko po 8 rano, mając ogarniętą na mapie trasę, którą jeszcze nie jechałem, a byłem jej niezmiernie ciekawy.

Już na drugim kilometrze, zaraz za zjazdem z wiaduktu między Poznaniem a Luboniem czekał mnie korek i mały objazd spowodowany jakimś wypadkiem. Ładnie się zaczęło, pomyślałem, ale pewnie złe dobrego początki. Niestety. Druga niespodzianka (na własne życzenie) czekała mnie w Mosinie, gdzie zazwyczaj bardzo pogarsza mi się wzrok i nie dostrzegam położonej kilka centymetrów od drogi ścieżki rowerowej, która ma w sobie wszystko: kawałki asfaltu, dużo błota, kostkę, wyjazdy z monopolowego dla zmotoryzowanych, krawężniki, szkiełko i wszystko to, co uszczęśliwia Rycha spod 9-tki jak już wtelepie się na swoje Wigry-3, a niestety utrudnia życie ludziom chcącym cieszyć się z jazdy. No właśnie, radośnie sobie jechałem asfaltem, gdy usłyszałem klakson, potem drugi. Z natury reaguję na to dość brzydko, ale tym razem coś mnie powstrzymało. Na szczęście. Zatrzymało mnie dwóch strażników miejskich ("miejski" w przypadku Mosiny to dość radosne nadużycie, no ale niech mają) z krótką informacją: zjeżdżamy na ścieżkę i dowodzik poprosimy. Wiedziałem co się święci, więc grzecznie się zatrzymałem, ale nie waliłem głupa, tylko powiedziałem czemu nie decyduję się na jazdę ścieżką mimo świadomości tego obowiązku. Oświadczyłem, że dysponuję obszerną dokumentacją zdjęciową ukazującą "cudowność" istnienia czegoś takiego i jego wpływ na moją psychikę. Panów w dresach z mosińskim herbem chyba najbardziej przekonał ciężki do podważenia argument, że jeżdżę rowerem szosowym a nie kostkowym i w końcu skończyło się na pouczeniu. Jednak karny jeżyk zadziałał i dokręciłem już ścieżką do końca jej istnienia, zaledwie raz niemal wybijając sobie przednie koło i wpadając na szkło. No ale w końcu obiecałem panom strażnikom :)

Ścieżka się skończyła, dojechałem do Drużyny Poznańskiej, a tu... Cóż będę pisał, zdjęcie to lepiej ukaże:
Wyjścia miałem dwa: albo jechać jakimś objazdem przez miliardy wiosek, czyli de facto zrobić kółko naokoło, albo na piechotę przedrzeć się przez tę radosną twórczość drogowców. Wybrałem opcję drugą.

Potem już przeszkód większych nie napotkałem. Oprócz niezbędnego towarzysza, czyli dziś znów bardzo silnego wiatru, który momentami nieźle mną porzucał. Minąłem Iłówiec oraz Czempiń, aż dojechałem do wjazdu na DK5 w Kawczynie, gdzie zza rogu przywitał mnie taki oto (o dziwo) znakomicie utrzymany drewniany wiatrak:

Następnie zahaczyłem o Kościan. I co mnie tu przywitało? Piękna, rozłożysta ścieżka. Z kostki. Przemilczę swoją reakcję :)

Kościan minąłem szybko i trafiłem na całkiem dobrą pod względem asfaltu trasę na Grodzisk. Tylko ten wiatr. Raz w pysk, raz z boku, czułem się jak ofiara przemocy domowej :) Niedogodności rekompensowało mi obserwowanie nazw poszczególnych wiosek, poniżej przykład jednego ze smaczków:)

No i tak walcząc, słuchając muzy i kończąc audiobooka (Robin Cook - "Uprowadzenie" - szmira fantasy straszna, ale wciąga) dojechałem do Grodziska Wielkopolskiego, po którym postanowiłem chwilę pokrążyć. Ta decyzja - jak zły dotyk - boli moje dłonie do dziś. Elementu bez kostki brukowej w Rynku nie odnotowałem. Choć samo w sobie miasteczko niebrzydkie, z ładnymi kościołami i w miarę zadbane.

Odwiedziłem jeszcze oddział swojej firmy w Grodzisku i tylko mnie to utwierdziło, że... No zresztą nieważne :)

I w końcu "nadejszła wiekopomna chwila" i miałem z wiatrem... Odcinek od Grodziska przez Stęszew to poezja, choć czasem boczny podmuch nie odpuszczał. Naprawdę zmęczyły mnie te dzisiejsze warunki, ale cieszę, że mogę pochwalić się dość przyzwoitym wynikiem. Po minięciu stówki na liczniku miałem równe 30 km/h (mimo wiatru), a na końcu jeszcze dokręciłem, choć przez korki w Komornikach niestety niewiele.

Trasa zdecydowanie do powtórzenia przy lepszych warunkach. I bez żadnych strażników miejsko-wiejskich! :)



  • DST 51.20km
  • Czas 01:41
  • VAVG 30.42km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Podjazdy 412m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

No i pięknie :)

Czwartek, 13 marca 2014 · dodano: 13.03.2014 | Komentarze 2

Krótko i treściwie: dziś było pięknie! Jak zwykle miałem tylko myśli samobójcze związane z tym, że nie mogę pokręcić dłużej, więcej i dalej... Po raz kolejny okazuje się, że praca zabija w człowieku twórcze podejście do życia, bo kto wie gdzie w tej chwili aktualnie bym był gdyby nie ona? :)

Trasa - klasyczny wężyk przez Mosinę do Sulejewa.

Kilka fotek. Poniżej hopka między Żabnem a Sulejewem:

Drewniany kościółek w Żabnie:

Screenik z autofilmiku. Zauważyć można nową, za dużą koszulkę w rozmiarze M z Lidla :)

Bardziej prosto się nie dało jechać:

No i zew lasu. Zabity przez kierunek "praca":