Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Mam przejechane 213108.15 kilometrów w tym 4.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 27.74 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 712075 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Trollking.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:7237.38 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:283:50
Średnia prędkość:25.50 km/h
Maksymalna prędkość:67.50 km/h
Suma podjazdów:76261 m
Liczba aktywności:137
Średnio na aktywność:52.83 km i 2h 04m
Więcej statystyk
  • DST 51.30km
  • Czas 02:03
  • VAVG 25.02km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 601m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

O upiornym hotelu, czarcie i duszeniu

Sobota, 2 czerwca 2018 · dodano: 02.06.2018 | Komentarze 5

Kolejna spektakularna porażka pogodynek i pogodynków (hmm, nie ma takiego słowa? Toż to seksizm i dyskryminacja!) stała się faktem. I bardzo dobrze, oby jeszcze więcej i więcej takich!

Budząc się kilka razy w nocy obawiałem się najgorszego podczas urlopu, czyli burzy i ulewy. Tymczasem nic takiego, a nawet nad ranem ciemne chmury mieszały się z delikatnymi przebłyskami błękitu. Pomny jednak, że to góry i sytuacja lubi bywać dynamiczna, ruszając o ósmej zabrałem ze sobą do plecaka kurtkę przeciwdeszczową i postanowiłem, że najpierw zaplanuję jakiegoś gluta, coby w razie W się szybko ewakuować.

Za półmetek glutowości służyły dziś Pilchowice, czyli miejsce graniczne pomiędzy Izerami a Górami Kaczwskimi, położone około 15 kilometrów od Jeleniej Góry. Żeby się do nich dostać, trzeba się najpierw ostro wspiąć do Strzyżowca, następnie z niego zjechać i udawać, że się nie pamięta, iż całość trzeba będzie powtórzyć podczas powrotu. Za to gdy już się znajdziemy na miejscu i ukaże nam się rzeka Bóbr…



...i wespniemy się na wielokrotnie już przeze mnie tu opisywaną tamę (dobra niemiecka robota z początku XX wieku, do dziś najwyższa łukowa i kamienna w Polsce) – poczujemy, że życie ma sens (jeśli oczywiście jeszcze o tym nie widzieliśmy).



Zapory nie będę szerzej opisywał, skupię się na pewnym elemencie koło niej, o którym mało kto chyba wie. Gdy znajdziemy się po drugiej stronie, kierując wzdłuż chaszczy, jakiś kilometr szutrową drogą w górę, ukaże się naszym oczom obraz upiornego, opuszczonego hotelu o nazwie (a jak) „Nad Zaporą” - kiedyś zapewne obleganego, dziś mogącego służyć za idealne miejsce do nakręcenia horroru. Trafiłem tu kiedyś przypadkiem podczas zupełnie nierowerowej wycieczki i chciałem dziś w końcu wejść do środka – udało się to częściowo – obszedłem parter, czyli prawdopodobnie recepcję i świetlicę…



...jednak już tymi schodami nie odważyłem się wejść na górę. Albo to moja wyobraźnia, albo słyszałem jakieś trzaski, w każdym razie wolałem dmuchać na zimne, bo duchów i umarłych się nie boję, ale żywych – już bywa, że owszem. Weźmy jednak to na karb troski o pozostawiony rower :)

W każdym razie miejsce jest klimatyczne i niemal całkowicie zapomniane. Uwielbiam takie.

Po powrocie do Pilchowic z radością stwierdziłem, że niebo staje się coraz ładniejsze, skierowałem się więc w kierunku Wlenia, miejsca tak brzydkiego, że aż ładnego :) Jednak po minięciu granicy tego zapyziałego miasteczka postanowiłem zobaczyć dokąd prowadzi kierunkowskaz w prawo. Napisane było, że do Modrzewi, co mówiło mi w sumie niewiele. Jak się okazało warto było, bo czekała nagroda, bo widząc taki napis zawyłem z zachwytu :)

Już wiedziałem, gdzie dziś zawrócę (nie mylić z „nawrócę”). Wspiąłem się jeszcze kilometr i ujrzałem dziwne miejsce, jeszcze jakby w budowie – ów Czart jak się okazało jeszcze nie do końca wyszedł z piekieł, robi podkopy, coś tam kombinuje w ziemi, więc z rzeczy piekielnych ku mojemu smutkowi przyuważyłem jedynie poldka :) No i info o off roadach.

Za to warto było doczłapać kawałek dalej - tam czekał na mnie prawdziwy czarny diabeł :)

Jak się okazało - szatana da się ugłaskać :) Po tym czynie zjechałem w dół i jeszcze zatrzymałem się przy ładnie wyremontowanym pałacu we Wleniu, choć nie on sam przykul mą uwagę, a...

Cóż, chyba wyszedł mi tematycznie ten wyjazd :)

Powrót swoimi śladami, co widać na Relive.

Jutro ma znów padać... Wiem, wiem, już to pisałem. Ale wolę zrobić to ponownie, może dzięki temu będzie jednak sucho? :)


Kategoria Góry


Rudaw-iank-y

Piątek, 1 czerwca 2018 · dodano: 01.06.2018 | Komentarze 11

No i w końcu wylądowaliśmy w stolicy Sudetów. W końcu, bo ostatni raz w górach byłem ho ho, a może nawet dłużej, czyli w październiku ubiegłego roku. Wstyd. Jednak teraz zaległości urlopowe udało się połączyć z długim weekendem, więc czas na reset - tak nieobecności, jak i umysłu.

Wolny dzień rozpocząłem dziś pobudką o... 5.45. Rano, żeby nie było :) Jednak był to mus, bo się okazało, że młoda psia gówniara nie za bardzo dogaduje się ze stateczną dziesięcioletnią jamniczką (ach te różnice pokoleń, mam to samo), a dziś akurat mieliśmy opiekować się nimi sami, trzeba było więc wdrożyć plan B, czyli ewakuować tymczasowo jednego z czworonogów do znajomych. Oczywiście Kropy byśmy nie oddali, stanęło więc na mądrzejszej prawie-że-emerytce. A ja przy tej okazji gdzieś o siódmej zaliczyłem prawie siedmiokilometrowy spacer.

Potem już, jak to mawiają w Wielkoposce, ze spokojem, można było działać rowerowo. Zanim jednak ogarnąłem po takim czasie rozsypującego się coraz bardziej górala, było już po dziewiątej, co oznaczało najgorsze dla mnie - jazdę w ukropie. Niestety trafiłem na jego ostry rzut, do tego stopnia, że w pewnym momencie musiałem się zatrzymać i ochłonąć, bo łeb mi pękał niczym studentowi o poranku po zaliczonej sesji. Niestety, upały działają na mnie tragicznie. Jednak o dziwo nie padało - wbrew prognozom. Zawsze to jakiś plus.

Wiało ze wschodu, ruszyłem więc w moje najukochańsze z najukochańszych Rudawy, których mi już cholernie brakowało. Górki niewysokie, położone na niewielkim obszarze, ale mające w sobie to coś. Z Jeleniej Góry popędziłem (no dobra, to słowo na wyrost, powinno być: popełzłem) do Łomnicy i Wojanowa, skąd wzdłuż Jaśkowej Doliny dotarłem do... Jeleniej. Następnie przy sporym ruchu doczołgałem się do Radomierza i Janowic, gdzie w końcu w pełni ukazały się mi rudawskie cycuchy :)



Postanowiłem lekko poszerzyć standardową trasę o kursik do Trzcińska wzdłuż Bobru, a następnie lekką nawrotkę do podnóża Przełęczy Karpnickiej, której pokonanie w tej temperaturze trochę czasu mi zajęło.




Natomiast po zjeździe z niej i minięciu Karpnik oraz Krogulca ukazały mi się już wyraźniej szczyty Karkonoszy. W sercu noszy. To znaczy nosiłem. To znaczy w sumie noszę, bo wciąż jestem cichym kibicem jeleniogórskiego klubu o tej nazwie :)



Powrót nastąpił przez Mysłakowice i trasą na Karpacz. Pod sam koniec ponownie z wielką przyjemnością doceniłem różnicę pomiędzy sympatyczną DDR-ką na ulicy Sudeckiej...

...a tym czymś z jeleniogórskiem Maciejowej, czyli zwałem lat 90., gdy zbudować gówno potrafiono wszędzie, ale już później je zburzyć i zastąpić czymś, po czym da się jeździć, mało gdzie. I tak to trzeba patrzeć za siebie, czy jakiś radiowozik nie nadjeżdża. Bo na tym czymś na przykład dziś już za wiele miejsca dla siebie nie widziałem :)

Tutaj zapraszam na Relive.

A jutro... jednak ma padać, i chyba niestety pogodynki wiedzą co kraczą :/


Kategoria Góry


Górkokręceniowe finito

Piątek, 20 października 2017 · dodano: 20.10.2017 | Komentarze 8

Nadszedł w końcu ten dzień, gdy należało się pożegnać nie tylko z górkami (smutna buźka), ale i powoli z urlopem (smutny wielki, obleśny i paskudny ryj). Nic nie trwa wiecznie, raz się żyje, a gdzie kucharek sześć tam dwanaście cycków (takie nawiązanie do Rudaw), więc jedyne co pozostało to zastosować się do jeszcze jednego przysłowia: kto rano wstaje, ten nie tylko leje jak z cebra, ale i ma szansę na pokręcenie przed wyjazdem :)

Zastosowałem tę ludową mądrość i ruszyłem skoro świt. Co na jeszcze-póki-co-urlopie oznacza koło dziewiątej :) Niestety wyczuwalna już powoli była zapowiadana wszem i wobec zmiana pogody – założyłem dodatkową porcję ciuchów oraz rękawiczki długopalczaste (oczywiście musiałem je potem na trasie pościągać), no i wiatr wrócił – może jeszcze nie mocny, ale do komfortu milutkiego, lekkiego zefirka z ostatnich dni sporo brakowało.

Na ten finałowy wypad zaplanowałem trasę „czysto” karkonoską. Przez jeleniogórskie Cieplice wydostałem się na Trasę Czeską...


...i mijając m.in. Piechowice dotarłem do klu dzisiejszego wyjazdu, czyli ośmiokilometrowej serpentynki w górę, która doprowadziła mnie do Szklarskiej Poręby Górnej. Tyle razy już tam byłem i to opisywałem (a nawet filmowałem), że nawet nie zatrzymywałem się na zdjęcia, robiąc tylko wyjątek dla samego centrum oraz wypierdka, na którym znajduje się dworzec PKP.



Wjazd jak wjazd, cieszyło mnie jedno – to, co następuje po nim :) Udało mi się rozpędzić podczas zjazdu do 67,5 km/h, a mogło być pewnie i z osiemdziesiąt, ale po prostu nie chciałem ryzykować tym moim trupem. On już swoje w rowerowym życiu się nastresował, niech ma spokojną emeryturę.

Końcówka to powrót przez Piechowice, jeleniogórski Sobieszów, Zachełmie…

...oraz koło podgórzyńskich stawów, które mają u mnie sporego minusa. Przedwczoraj byliśmy tam chłonąć widoki i nie tylko (choć ja tam mogę sobie co najwyżej popić browara browarem lub zagryźć frytki frytkami), a tu „niespodzianka” - wciąż stoi stary, klasyczny grzybek z pomostami, ale zaczęto budować jakieś wielkie paskudztwo, drewniany barak, o póki co nieznanych mi funkcjach. Nie tylko psuje (przynajmniej teraz, gdy jest w trakcie stawiania) panoramę miejsca, ale góruje nad całym, do tej pory swojskim, przytulnym i zgrabnym kawałkiem ziemi. Paskudztwo. W związku z tym zdjęcie zrobiłem kawałek dalej, niestety przy gorszej widoczności oraz perspektywie, ale niech mają za swoje! :)

Końcówka to jeszcze chwila kręcenia między Cieplicami a centrum Jeleniej oraz… koniec. Czas wracać. Dobrze, że to miejsce mogę mieć na wyciągnięcie ręki, mimo niemałej odległości. To pozwala na spokojny powrót do też fajnej, choć kompletnie innej, Pyrlandii.

Na koniec kilka zdjęć z wczorajszego spaceru po Parku Norweskim w Cieplicach. Uwielbiam to miejsce. A że limit mi się ostał, to… :)




TU Relive z dziś.


Kategoria Góry


Niewidoki

Czwartek, 19 października 2017 · dodano: 19.10.2017 | Komentarze 5

Gdy dziś rano wyruszałem, wiedziałem jedno - przynajmniej przez jakiś czas nie będę musiał martwić się pewnym codziennym dylematem, który zawsze towarzyszy mi podczas wypadów w góry, a mianowicie: gdzie się zatrzymać, żeby cyknąć fotkę. Człowiek wielkopolsko spłaszczony doznaje tu zawsze oczopląsu, nawet mimo sporego życiowego doświadczenia.

Dzisiaj poszło jakoś łatwiej. W samej Jeleniej było co prawda standardowo, ale już zaraz za jej granicami nie widziałem żadnych przeszkód do jazdy. Najogólniej mówiąc :)

Tu przykładowe ujęcie z Łomnicy. Za mostem prosto pałac, na prawo kierunek na Karpacz, na lewo Wojanów. Powtórzyć? :)

W Bobrowie zaczęło być jakoś takoś jaśniej, widziałem nawet drogę, którą jadę, w perspektywie dalszej niż solidne splunięcie...


...a w Trzcińsku zaczęły się już pojawiać Rudawy, z Sokolikiem w tle.

Ucieszyło mnie to na tyle, że w końcu wymyśliłem plan dalszej wycieczki i postanowiłem najpierw (podobnie jak wczoraj) zaliczyć Przełęcz Karpnicką, skupiając się na jej mniej docenianych walorach...

...a w samym Karpnikach skręcić na Przełęcz pod Średnicą, którą dotarłem do Kowar, przy okazji jeszcze w Strużnicy uwieczniając idealnie zachowaną drewnianą chałupę, zapewne poniemiecką (no bo jaką inną na tych ziemiach?).




Z Kowar znanym śladem poleciaaaaaaaaaaaaaałem w dół, zatrzymując się dopiero przed Karpaczem, na widok Śnieżki z koniną :)

Natomiast potem, od Miłkowa przez Sosnówkę oraz Staniszów do samej Jeleniej, jeśli już coś klikałem, to tylko na potrzeby Relive (trasofilmik tu).

Było fajnie, zacnie i pogodowo idealnie. Wiatr nie męczył, upał nie dręczył. Nie ma na co narzekać, więc prędko kończę ten irracjonalny wpis :) A jutro nadrobię bajsktatsowe zaległości.


Kategoria Góry


Miedzi(ozachci)anka

Środa, 18 października 2017 · dodano: 18.10.2017 | Komentarze 10

Póki co wciąż mamy październik, a nie piździernik, do tego bardzo zacny. Wbrew wstępnym prognozom, wiatr ku mojemu zadowoleniu zamiast z zachodu zaczął wiać z południowego wschodu (i to słabo!), co oznaczało jedno – kierunek Rudawy. Mało co mnie tak cieszy :)

Rano było jeszcze zimno – czyli fajnie – oraz mało widokowo – czyli niefajnie. Jednak na samym początku trasy nie za wiele było do oglądania, więc skupiałem się na wartkiej akcji audiobooka. Przyjemniej zaczęło się robić kawałek za Jelenią, pomiędzy Wojanowem a… Jelenią, czyli na górce koło Jasiowej Doliny, a następnie na wyjazdówce do Radomierza. Tam zatrzymałem się na pierwsze dziś zdjęcie. Jak widać szalu nie było, choć rudawskie cycuchy jak zwykle wyraźnie się odznaczały :)

Po zjeździe do Janowic zerknąłem sobie (załóżmy, że przypadkiem) za torami w lewo, a gdy zobaczyłem rozjazd kolejowy z jednej, a pewną drogę w górę z drugiej…

...już wiedziałem, gdzie za chwilę się udam. Miedzianka kusiła jak zwykle :) Zacząłem się wspinać, wspinać, wspinać…

...aż się zatrzymałem na chwilę, żeby zrobić fotkę współczesnego browaru, po drugiej stronie panoramci Rudaw.


Wtedy nagle zobaczyłem, że biegnie do mnie pies staruszek, a za nim drepcze podobnie prezentujący się pan. Czworonóg przywitał się ze mną sam z niczego serdecznie (no co, lubię zwierzęta, a one chyba mnie), a to samo również zrobił dwunóg, gdy tylko zapytałem, czy mogę psiakowi cyknąć zdjęcie.

I tak - w połowie drogi na Miedzianą Górę - spędziłem kilka minut na rozmowie o tej okolicy, o upadających zakładach pracy w Jeleniej Górze, a także o samej Miedziance. Tu z ciekawości zapytałem o zdanie prawie miejscowego (bo mieszkańca Janowic) o sytuację miejscowości i otrzymałem parę newsów, między innymi o tym, że będą budować się tu ludzie z… Warszawy. Łapy opadają. Boję się tego, że za jakiś czas Miedzianka odżyje w ten sposób, że będą po nim codziennie spacerować sobie „rdzenni tubylcy XXI wieku”, czyli hipsterzy z Wawy, Poznania, Wrocka czy Krakowa… Oby nie!

Ładnie się pożegnaliśmy, po spotkaniu, które zostanie mi w głowie, i ruszyłem dalej w górę.

Tam postanowiłem zachować na zdjęciu po raz kolejny jeden z najważniejszych swego czasu budynków tego miasteczka-trupa (opisywanego przeze mnie już wielokrotnie oraz raz filmowanego), czyli pozostałość knajpy Schwarzer Adler. Teraz jest to przykład polskiego syfu, a niegdyś - u schyłku świetności - miejsce, w którym nie tylko toczyło się bogate życie, ale wręcz przeciwnie - powiesiła się pierwsza Niemka (było ich później dużo więcej) na wieść o nadchodzących wojskach radzieckich, z obawy przed sporym ryzykiem masowego gwałtu, z którego słynęły.

Podczas zjazdu uchwyciłem jeszcze kościół (na szczęście on mnie nie).

A potem już chwytałem jedynie kierownicę, bo rozpędziłem się do godnej prędkości :)

Powrót od Janowic do domu już był klasyczny – Trzcińsko, Przełęcz Karpnicka, Karpniki, Krogulec, Bukowiec, Mysłakowice, Łomnica, Jelenia. Bez historii, prócz tej, że musiałem nadrabiać lenistwo podczas wspinania się pod górki, więc na koniec będzie tylko kilka jesiennych fotek. Same one są słabe, ale jesień jest przepiękna, więc remis :) A ja jak zwykle na urlopie nie mam czasu na dłuższe dywagacje, więc kończę.




Miedziankowe Relive tu.


Kategoria Góry


O.K.Raj :)

Wtorek, 17 października 2017 · dodano: 17.10.2017 | Komentarze 15

Druga część zaległego urlopu skierowała nas w góry (Sudety, czyli moje!) - destynacja (jak to mawiają korpohipsteroczubki, których normalny język kole) mniej zaskakująca niż morze sprzed tygodnia :)

Rano (czyli w wynegocjowanym czasie na rower) zacząłem się zastanawiać, gdzie by tu się wybrać. Nagle mnie olśniło - przecież rekomenduję każdemu wjazd na Okraj, a sam byłem tam ostatnio... eee... sto lat temu? Nie, może ciut wcześniej, w każdym razie już po ataku Niemiec na Czechy, który odbył się przez tę przełęcz :) Jak pomyślałem, tak zrobiłem i w okolicach dziewiątej ruszyłem na podbój najwyższego w Polsce przejścia granicznego, który już na szczęście funkcjonuje jedynie pro forma. Muszę tu niestety dodać swą nieśmiałą obawę - póki co...

Sądzę, że spora część bajsktatowiczów wie, z czym się je ta smakowita potrawa, więc nie będę się rozpisywał. Od Jeleniej Góry przez Mysłakowice i Kostrzycę prawie płaską drogą dotarłem do Kowar, które ominąłem obwodnicą, ukazującą wszelkie "walory" tej miejscowości. Największy jest jeszcze przed nią - kiedyś się w końcu zawali i przestanie psuć widok na góry :)

Tu zaczyna się kilkunastokilometrowa orka pod górę, najpierw dość łagodna, za to bardzo otwarta na podmuchy wiatru (którego dziś prawie nie było), potem już w terenie zalesionym, ale bardziej wymagająca od kręcącego.



Natomiast ostatni odcinek to poezja. Dla miłośników lekkiego (bardzo lekkiego) dance macabre :)


No i w końcu szczyt. Dwie granice - północna i południowa, ogarnięte w przeciągu tygodnia. Mały Blitzkrieg, do tego na dwóch różnych czołgach :)




Jak widać atrakcji za wiele na szczycie nie było (moglem jedynie posłuchać jak po czesku brzmi trauma zwana w Polsce wuefem), szybko więc zawróciłem i o o dziwo zjazd poszedł mi nieco szybciej :) Choć jedno zauważyłem - dobra zmiana nie ogarnęła jeszcze remontu nawierzchni na finałowym odcinku i chyba nigdy nie ogarnie. Może i lepiej? :)

Powrót swoimi śladami, z małym wyjątkiem - zaliczyłem jeszcze objazd przez Łomnicę, bo tamtejszy pałac zawsze podobał mi się w barwach jesieni. Nie zawiodłem się.

Byłem ciekaw jak Relive przedstawia górskie wycieczki - przyzwoicie. A na samym końcu mapka z wjazdu, która pokazuje łagodność trasy :)

Przepięknie się zrobiło w górach, a ja wyjątkowo trafiłem z terminem przyjazdu. Podejrzane to jakieś :) Po popołudniu zrobiliśmy jeszcze jedenastokilometrowy spacer, wpis dodaję na styku dni, więc wybaczcie, ale zaległości na BS nadrobię jutro (wersja optymistyczna).


Kategoria Góry


Trzy Światy

Poniedziałek, 14 sierpnia 2017 · dodano: 14.08.2017 | Komentarze 14



Świat Pierwszy


Z niego wyruszyłem. Rano, we mgle, z widokiem wzmacniającym pamięć, bo żeby uświadomić sobie co przedstawia, trzeba było sięgnąć daleko do zasobów własnego mózgu. Wcale nie był to zły świat – za to idealny do kontemplacji. Gdzieś po drodze uciekł przede mną czarny bocian, a praktycznie przez większość czasu jechałem wzdłuż Bobru, więc dźwięk płynącej rzeki jakoby wymusił na mnie odłączenie wszelkich dousznych muzycznych „dopalaczy”. Ten świat znajdował się wzdłuż linii: Jelenia Góra – Łomnica – Wojanów – Bobrów – Trzcińsko – Przełęcz Karpnicka.


Świat Drugi


Zaczął się, jakby magicznie, dokładnie na samej górze Przełęczy. Ktoś zdjął z niej zasłonę i nagle rzeczywistość zyskała barwy, a krajobraz pozwolił na urealnienie się gór. W tym momencie dostałem mentalnego kopa i postanowiłem (gdyż wcześniej planu na dalszą drogę nie miałem) po zjeździe do Karpnik zaatakować Przełęcz pod Średnicą, która do AŻ takich łagodnych nie należy. Należy bardziej do OCH takich :) Wspinaczka została nagrodzona nie tylko jak zwykle rewelacyjnym zjazdem do Kowar, ale również widokami z tego Świata.

Był on dłuższy od pierwszego, Nie narzekałem. Może jedynie wiatr w nim był zdecydowanie zbyt wielkopolski, bo na odcinku od Kowar do Karpacza zostałem kilka razy dosadnie potargany, a na innych tylko trochę mniej. Cóż, na cztery dni kręcenia po górach ten jeden z wmordewindem można uznać za błąd statystyczny.

Z Karpacza zawinąłem się szybciej, niż tam się pojawiłem. W sumie to logiczne, bo miałem w dół, ale bardziej było to wynikiem widoku typowego, długoweekendowego korka. Drugi Świat trwał do granic Miłkowa i Sosnówki.







Świat Pierwszy


Wrócił z zaskoczenia na chwilę. Zabrał mi widok zbiornika wodnego w Sosnówce – i mam wrażenie, że nie był to przypadek, gdyż kilka dni temu w tych okolicach dopadła mnie ulewa, przez którą też mało co zobaczyłem. Temat do zbadania. Ja jednak okazałem się sprytniejszy i skręciłem w kierunku Staniszowa.

Świat Drugi

W nim już pozostałem, przynajmniej do końca wyjazdu. Po wdrapaniu się do wspomnianej miejscowości znów zobaczyłem słońce, góry, a nawet pałac na wodzie – jakkolwiek ta nazwa jest zdecydowanym nadużyciem. I zjechałem do Jeleniej.



Świat Trzeci


Obejmuje całą niegórską rzeczywistość. Jest zdecydowanie najbrzydszy i połączony z codziennym poświęcaniem cennego czasu na rzeczy kompletnie nieistotne, takie jak praca. Niestety, to właśnie do niego przyszło zaraz wracać. Mam jednak teorię, iż nie jest on prawdziwy. I tego się trzymajmy :)

PS. Ten, starutki już filmik, zawiera spory kawałek opisywanej dziś trasy.


Kategoria Góry


Szklarska, czyli klasyczny klasyk

Niedziela, 13 sierpnia 2017 · dodano: 13.08.2017 | Komentarze 7

Dziś trasa, którą przejechałem już w życiu bez mala kilkaset razy. Uzbierało się od bachora bowiem tych wjazdów do Szklarskiej Poręby, choć nie ma co ukrywać, że jakoś bardziej wolałem zjazdy. Dziwne, prawda? :)

Trasa owa jednak ewoluowała, niczym od pantofelka po ministra Błaszczaka. Choć to może nie do końca trafiony przykład, z pewnych względów :) Generalnie jednak to, co załączam na mapce jest jak na moje optymalnym sposobem, żeby się zmęczyć, a i cieszyć w miarę sympatycznym zjazdem. Latem inna wersja nie ma sensu, bo watahy turystów w puszkach i bez nich korkują całkowicie miasteczko i żeby ich uniknąć należy się wspiąć do samej góry, czyli na wysokość stacji PKP i kawałek dalej doznać rozkoszy rozpędzenia się do milusich prędkości, mimo terenu ściśle zabudowanego.

Trasa w szczegółach: Jelenia Góra - Cieplice - Trasa Czeska - Piechowice - Szklarska Poręba Górna do samej góry, z zaliczeniem skoku w bok do Kruczych Skał - zjazd od "Oka" (stara nomenklatura, ciekawe czy owa przychodnia jeszcze istnieje?) do Szklarskiej Dolnej - Piechowice - Sobieszów - Podgórzyn - Jelenia Góra. Jedyne co mnie zdziwiło to znikoma ilość kolarzy. Szoszonów widziałem ze dwóch, a podczas podjazdów w Szklarskiej wyprzedziłem kilkuosobową grupę ambitnych sakwiarzy. Poza tym - dwukołowa pustynia. Ale może to ja już jestem spaczony wielkopolskimi weekendowymi tłumami?

Zdjęcia jak zwykle podczas tego wyjazdu czterech liter nie urwą. Widoczność raczej słaba, a słońce wychodziło rzadko.






Tak wygląda kłamstwo s... Nie, nie, nie to skojarzenie :) Szklarskie. podczas wspinaczki. Było co najmniej 17 km/h! :)

A tak 60 km/h "z rąsi" :)

Zamek Chojnik twardo stoi na straży Jeleniej Góry.

No i w końcu zaczynają się dożynki! W tym roku inauguruję kolekcję od wersji górskiej :)


Kategoria Dożynki!!! :), Góry


Trollowanie miedziańsko-rudawskie

Sobota, 12 sierpnia 2017 · dodano: 12.08.2017 | Komentarze 12

Dziś już było sympatyczniej niż wczoraj, co oznacza, że przejechałem całość o suchej stopie, co prawda kosztem silniejszego wiatru, ale rachunek wyszedł w sumie na plus. Generalnie zachciało mi się jednego kierunku, który dość szeroko opisałem TU ponad rok temu, jak wiem - i co jest bardzo miłe - inspirując kilka osób do odwiedzenia prawie umarłego miasteczka o nazwie Miedzianka. Wtedy zabrakło mi tylko jednego - czasu na dokończenie pożyczonej książki Filipa Springera "Miedzianka. Historia znikania". Teraz mam już ją na własność i jestem w trakcie pochłaniania, co zachęciło mnie do powrotu w te okolice i przyuważenie miejsc, które nieświadomie ominąłem.

Ruszyłem po dziewiątej, trasą, którą również uwieczniłem, na TYM filmiku. Szczegółów odcinka Jelenia Góra - Bobrów - Trzcińsko - Janowice Wielkie - Miedzianka opisywał więc nie będę, a już na pewno nie zamierzam opisywać sapania, które wydawałem z siebie na samym jego końcu :) W zamian kilka fotek z moich (bo uwielbiam je od dziecka) Rudaw:




O właśnie, browar. Jak pewnie wiadomo powstał całkiem nowy budynek, jak na moje średnio pasujący do otoczenia, jednak smak piwa to rekompensuje :) Mnie interesował ten pierwotny, który jeszcze cudem stoi, a może bardziej - broni przed całkowitym rozsypaniem.

Oczywiście nie omieszkałem podjechać pod nową wersję i cyknąć widok, choć niestety dziś z warunkami wciąż nie było najlepiej. Jednak rudawskie cycuchy stoją tam, gdzie stać mają :)

Na szczycie Miedzianki znajduje się niezbyt ładny budynek, który kiedyś był knajpą o nazwie Schwarzer Adler, stanowiący kulturalne centrum miasteczka, oczywiście za czasów niemieckich. Jako że Miedzianka (wtedy Kupferberg) była przykładem niemieckiego porządku, a jednocześnie kurortem, II Wojna Światowa łagodnie się z nią obeszła. Mieszkańcy nie interesowali się polityką, polityka nimi. Do czasu - gdy wojska niemieckie uciekały w panice z tych terenów, przynieśli informacje o tym, co wyczyniają radzieccy żołnierze z kobietami. I właśnie w tej knajpie powiesiła się pierwsza z kobiet, która wolała to od nadchodzącej rzeczywistości. Po niej przyszedł czas na następne.

Pozwiedzałem jeszcze kilka miejsc i kontent zawróciłem. Ze smutną refleksją na temat tego miejsca. Te mury, które pozostały, widziały zdecydowanie zbyt wiele smutku, zafundowanego sobie wzajemnie przez trzy narody.

Zjazd był zacny, sześć dych weszło bez pedałowania, a można było więcej, jednak moje zmasakrowane klocki hamulcowe wołały o rozsądek. Wróciłem do Janowic i skierowałem się ku Przełęczy Karpnickiej, a następnie wykonałem kółko: Karpniki - Krogulec - Mysłakowice - Jelenia Góra, zahaczając lekko o Karkonosze, niestety bardziej mgliste niż widokowe.


A na koniec smaczek wyjazdu. Troll!!!!! Odnaleziony w Janowicach. Już myślę o zmianie awatara :)

Wpis znów na szybko, bo na wolnym mam mniej czasu niż pracując. Ot, paradoks :) Obiecuję niedługo nadrobić bikestatsowe zaległości.


Kategoria Góry


Burzość, górskość i bezinteresowność

Piątek, 11 sierpnia 2017 · dodano: 11.08.2017 | Komentarze 11

Mimo że wylądowałem w górach, to dziś nie będzie pięknych widoków ani godnych przewyższeń. Generalnie za cud można uznać fakt, iż w ogóle w temacie dystansu pojawiła się piątka z przodu. Oraz to, że ten wpis powstał, mimo późnej pory :)

Na piątek zapowiadano deszcze, ale na godziny popołudniowe, więc miałem szatański plan wstania wcześnie i powrotu grubo przed południem. Pewnie by się udało, lecz niestety w Jeleniej Górze lokum mam w samym rynku, a tu jakieś młode bydło urządziło sobie darcie ryja do drugiej w nocy, w wyniku czego się nie wyspałem i udało się ruszyć dopiero około dziewiątej. Założenie było takie, że ruszam na kółko do max 30 km, oceniam sytuację i albo wracam, albo kręcę dalej.

Już na starcie wiedziałem, że zmoknę, ale oszukiwałem sam siebie, że nie. Czasem to potrafię, gdy szkoda dnia :) Najpierw trasą na Karpacz dotarłem do Łomnicy, tam przywitały mnie pierwsze krople, więc taktycznie zawróciłem do Wojanowa, by z niego odbić w kierunku Jasiowej Doliny i znaleźć się w jeleniogórskiej Maciejowej.



Zdjęcia robiłem jadąc, z rąsi, więc efekt jest taki, jaki jest. Gdy dość ostrożnie z uwagi na kałuże kręciłem wzdłuż wspomnianej Maciejowej, kawałek kostkową DDR-ką, a potem, gdy się skończyła lub była nieoznaczona, już drogą, podczepił mi się na ogonie autobus, który nagle wyprzedził mnie na gazetę, przy okazji jeszcze używając klaksonu. Wymsknęło mi się kilka słów, ale pewnie i tak poszły w próżnię, gdyż autobus miał ukraińskie blachy. Cóż, moja poznawcza niechęć do tego narodu powoli zaczyna przeradzać się w skromną nienawiść.

Na wysokości Zabobrza zaczęło się przejaśniać...

...na tyle, żebym po przejechaniu całego koszmarnego pod względem rowerowym odcinka - od jego początku do centrum - podjął decyzję o kontynuowaniu wyprawy.

Za azymut wybrałem sobie podjazd do Staniszowa, a następnie zjazd do Sosnówki. Coś mi mówiło, że wiem, jak to się skończy :)



Chwilę potem usłyszałem grzmot, a nagle jak lunęło.... to lunęło :) W kilka sekund byłem cały mokry, udało się jednak dopłynąć na podgórzyńską stację Statoi... to znaczy już Circle Cośtam, gdzie zakotwiczyłem na dobre kilkanaście minut, które wykorzystałem skrupulatnie w celu zakupienia Snickersa. A miejscowi żule na jak zwykle merytoryczną krytykę niemieckich turystów na motorach. Szczegółów oszczędzę, bo jak zwykle wstyd mi się zrobiło, że urodzono mnie tu, gdzie urodzono. Jakby co - sokole oczy mogą wypatrzeć pełne zamyślenia facjaty rodaków w prawej części zdjęcia, za rowerem :)

To, że ruszyłem, było błędem. Kawałek jechałem bez opadów, zatrzymując się nawet na widok boćków w wydaniu górskim...

 ...lecz po chwili znów był grzmot, oberwanie chmury i musiałem się jakoś ratować. Pierwotnie wylądowałem pod drzewem, ale się zreflektowałem i wybrałem dalsze kręcenie. Tym samym dotarłem do największego pozytywu tego wyjazdu. Uwaga - do smażalni! A konkretnie - tej na samym dole Zachełmia, czyli Przystani pod Chojnikiem, bo tak się nazywa.


Grzecznie zapytałem czy mogę chwilę przeczekać, bo pada, na co usłyszałem:
- No pewnie! Może herbaty?
- Nie dziękuję...
- Ale w gratisie.
- Naprawdę, bardzo to miłe, ale nawet nie zdążę wypić, zaraz przestanie padać...

Dziesięć minut później.
- To ja może jednak poproszę tę herbatę. Tylko normalnie płatną.
- Przykro nam - kasa przestała działać :)

Nie miałem wyjścia - zgodziłem się. Niech stracę :) Zostałem jeszcze wypytany przez miłe panie z obsługi skąd jestem i ile jeżdżę, herbatka zrobiła swoje in plus, pożartowaliśmy w temacie tego, kto pojawi się tu w długi weekend, a w końcu przestało lać i pożegnałem się bogatszy o miłe wrażenia. Ryb nie jadam, więc się nie wypowiem co do nich, ale to ludzie tworzą miejsca, więc tutaj zdecydowane brawa! Poza tym napój z teiny był pyszny.

Końcówka wyjazdu to już jedynie gnębienie butów na jeleniogórskich kałużach, od Sobieszowa przez Cieplice (tam fotka z kategorii cyniczny ironista przy kurtynie wodnej) i powrót do centrum.

Zmokłem, nie ma co. Plusy? Pokręciłem, były górki i nie wiało za mocno. Oraz to, że zostałem pozytywnie zaskoczony czynnikiem ludzkim. Lubię to :)

Za to jutro znów ma padać :(


Kategoria Góry