Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197915.40 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wielkopolska - miejsca ciekawe

Dystans całkowity:2630.37 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:90:35
Średnia prędkość:29.04 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:10087 m
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:75.15 km i 2h 35m
Więcej statystyk
  • DST 62.10km
  • Czas 02:23
  • VAVG 26.06km/h
  • VMAX 50.40km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 244m
  • Sprzęt Czarnuch :)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rezerwat Krajkowo

Piątek, 19 lipca 2019 · dodano: 19.07.2019 | Komentarze 9

Powoli robi się ze mnie rasowa terenówka. Czy tam terenowiec :) Jestem już bowiem na takim etapie, że cieszy mnie perspektywa wyjazdu czołgiem, a tęsknota za szosą jest minimalna. Niestety paczka z bębenkiem wciąż krąży między jakimiś działami, więc wrócę na wąskie koła dopiero po weekendzie. Życie. Przynajmniej będzie bardziej smakowało.

Dzisiaj od początku do końca wiedziałem, jaki będzie cel wycieczki, ale nie do końca wiedziałem, jak owa końcówka będzie wyglądać. I chyba dobrze :) 

Postanowiłem dostać się w miejsce jeszcze przeze mnie nieodkryte - to znaczy kilka razy się kręciłem obok, niekoniecznie rowerowo (na przykład podczas tego wypadu), a trafić nie mogłem. Tym samym najkrótszą drogą, z Dębca przez Luboń, Łęczycę, Puszczykowo, Mosinę, Sowiniec...

...oraz Baranowo dotarłem do wsi Krajkowo, w której kończy się nie tylko asfalt, ale i świat. A chciałem dostać się do bardzo mało znanego, lecz bardzo chwalonego przez wielkopolskich ornitologów miejsca, czyli Rezerwatu Krajkowo. 

I tu się zaczęła walka :) Oto z czym musiałem się mierzyć (screeny z kamerki, więc jakoś żadna). Przy wyzwaniu pod tytułem "nie zejść z roweru, bo mnie piaski wciągną" wszelkie Przełęcze Karkonoskie to mały pikuś. Udało się, co jest moim małym zwycięstwem :)


Jakoś doczłapałem na kołach do granic samego rezerwatu.




Od razu na dzień dobry przywitał mnie polujący myszołów, którego jednak uwiecznić nie zdążyłem, za to zacząłem się zagłębiać dalej w las. Znów relacja "kamerkowa", żeby udowodnić, że nie było lekko :)


Dopchałem się w końcu do miejsca, które na mapie wygląda arcyciekawie...

...a w realu też całkiem przyzwoicie:


Tam chwilę postałem, poodganiałem się od miliarda much i komarów, by zawrócić swoimi śladami te dobre kilka kilometrów ku cywilizacji.

Niestety, miałem pecha i nie widziałem już żadnego większego ptactwa (widocznie byłem ciut za późno lub za wcześnie), lecz słychać było wszędzie w gąszczu, że ono tam jest. Rower jednak robi taki hałas, że lepszym wyjściem jest wybranie się tam innym środkiem transportu i skupić się na spokojnym spacerze, bo miejsce jest genialne - nie spotkałem ani jednego człowieka, jak to na prawdziwym końcu świata. Aż by się chciało tam zostać... :)

Nie odjechałem jednak z kwitkiem, bo tuż przed samym końcem szutru wyskoczyło mi na drogę takie coś:

Nie, to nie zając, tylko pełnokrwista sarna, tyle że w wersji mini i niewyraźna. Zdjęcia oczywiście zrobić nie zdążyłem, więc to jedyny dowód, że takowa tam żyje.

W samej wsi wpadły mi w oko jeszcze dwa bociany...

...i mogłem z czystym sumieniem wracać do domu. Oj, odcywilizowałem się za wszystkie czasy - cudowne uczucie. I to niecałe trzydzieści kilometrów od Poznania.

Jeszcze hit z Lubonia. Znów postanowiłem być hardkorem i zaliczyć śmieszkę na Armii Poznań, bo co mi tam na mtb grozi (kozak ze mnie), po gorszym gównie się jeździło. Ale już pod sam koniec, zaraz przez wiaduktem, gdy zjechałem z jednego z krawężników, usłyszałem i poczułem, że coś ciężkiego mi wypadło. Pierwsza myśl - telefony. Ale nie, są. Koła na miejscu. Siodełko też. Zerknięcie na ramę i... bingo. Odpadł bidon, przy okazji łamiąc koszyczek. 

Nie pozostało mi nic innego, jak spakowanie napoju do tylnej kieszeni, puszczenie wiązanki na temat Lubonia w eter i pojechaniu dalej. A jeśli ktoś jest ciekawy, jak wygląda miejsce, w którym się to wydarzyło, to proszę, poniżej do obejrzenia, myślę, że warto:

Cudo, prawda? Kwintesencja "lubońskości". Wpadło mi na myśl, żeby pozwać zarządcę, ale myślę, że 15 PLN nie jest warte zachodu :)

TUTAJ Relive. A ja nawet o dziwo zdążyłem do pracy :)


  • DST 65.40km
  • Czas 02:15
  • VAVG 29.07km/h
  • VMAX 52.60km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 226m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

U Wisławy :)

Piątek, 26 kwietnia 2019 · dodano: 26.04.2019 | Komentarze 12

Ufff, dziś już było mi zdecydowanie za dużo. Oczywiście stopni na termometrze - w momencie powrotu smażyłem się, gdy było ich już 28, co o jakąś dychę było dla mnie za wiele. Łeb mi pękał, bo ostre słońce skumulowało się z wiatrem, średnio odczuwalnym w mieście, ale już na wielkopolskich polach dającym czadu. Jedyny plus z tego to to, że opaliłem się miesiąc wcześniej niż zwykle. Nie na rowerową zebrę, bo rękawiczek nie założyłem :)

Tempo przyjąłem emeryckie, łamane na turystyczne. Pewnie mógłbym szybciej, ale jak zwykle upał mnie zabija, więc poddałem się na starcie.

Głównym celem były ponownie Radzewice - osobisty Ojciec jutro wraca w moje rodzinne góry, trzeba się było więc pożegnać, a i dostarczyć towar, tym razem musztardę piekielną Pegaza, której zapomniał od nas wziąć, a jest jednym z fanów :)

Ruszyłem po dziewiątej, w temperaturze jeszcze przyzwoitej. Zacząłem od Lasu Dębińskiego...

...następnie Krzesiny i Jaryszki, gdzie zauważyłem kwitnący RzepMac :)...

...potem Gądki, Robakowo, Dachowa, Szczodrzykowo (rzepak właściwy na fotce)...

...a stamtąd skręt na Dziećmierowo, przez które dotarłem do Kórnika. Tam postanowiłem chwilę pobyć, bo od dawna chodziła mi po głowie wizyta u pewnej znanej persony, którą bardzo lubię, a nie miałem okazji jeszcze przy niej usiąść. Tym samym, zaliczając świetną promenadę...

...boczkiem zaś słynny zamek z Białą Damą...

...oraz przystań (dwie dyszki za prawie godzinny rejs nie wydaje się ceną wygórowaną)...

...przywitałem panią Wisławę Szymborską z niemniej ważnym tu uśmiechniętym kotem :)




Wydostanie się z Kórnika to zawsze koszmar, więc pod nosem poszło mało poetyckich słów, jednak w końcu się udało. Obrałem właściwy kurs, docierając główną drogą, przez Mieczewo oraz Świątniki do Radzewic.

Tam herbatka (ostudzona, bo samobójcą nie jestem), coś słodkiego i do domu, zaliczając jeszcze obowiązkowy port.

Końcówka to Rogalin, Rogalinek, Puszczykowo, Łęczyca, Luboń i w końcu Poznań. Czacha dymiła :)

TUTAJ Relive.

Na koniec quiz. Co zrobił w Robakowie kierowca z lewej, widząc mnie, mającego pierwszeństwo?

a) gadał dalej przez komórkę;
b) wymusił pierwszeństwo;
c) prawie by mnie skasował, gdybym nie zachował ostrożności, bo żyjąc w Polsce muszę mieć radar w głowie;
d) odpowiedzi a, b i c są prawidłowe;
e) grzecznie poczekał, aż przejadę, uśmiechnął się, pozdrowił i dopiero ruszył.


  • DST 53.55km
  • Czas 01:47
  • VAVG 30.03km/h
  • VMAX 32.20km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 308m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

KóKó oraz cmentarz przy Samotnej

Czwartek, 1 listopada 2018 · dodano: 01.11.2018 | Komentarze 8

Dziś pełne życia są jedynie cmentarze - jak co roku pierwszego dnia listopada miałem w tyle głowy te słowa współczesnego klasyka. A nauczony doświadczeniem założyłem sobie jedno: jeśli się da, omijać drogi blisko nekropolii. Finalnie się udało, choć nie raz i nie dwa zostałem wyprzedzony na gazetę (i to taką z kryzysu czytelnictwa), a niejedno Tico i nawet ze dwa maluchy z dziadkami w środku spowodowały u mnie palpitacje serca. Mimo to nie zostałem kolejną ofiarą liczoną do Akcji Znicz - hura.

Wykonałem KóKó, czyli kółeczko z Kórnikiem w środku. Z Dębca przez Luboń, Łęczycę, Puszczykowo, Rogalinek, Rogalin, Świątniki, Mieczewo, Kórnik, Skrzynki, betonowym koszmarem do Borówca, następnie Koninko, Jaryszki, Krzesiny, Starołękę i Lasek Dębiński do domu. Wiało koszmarnie, ale na szczęście z jednego kierunku, więc do przeżycia, a poza tym pogoda rewelacyjna - niech takie listopady żyją, żyją nam :)

A po południu spacer, który powoli staje się już moją świecką tradycją. Poza wypadem z psem odwiedziłem bowiem stary cmentarz przy ulicy Spokojnej, na granicy Dębca i Świerczewa (wspominałem już o nim w tym wpisie). To smutne miejsce, ukryte pomiędzy trasą kolejową z Poznania do Wrocławia a koszmarnymi barakami przy ulicy Leszczyńskiej, jest obrazem zapomnienia o tych, którzy odeszli kilkadziesiąt lat temu - ostatnie nagrobki datowane są bowiem na początek lat 40. XX wieku. Wybrałem się dziś pewny, że będę tam sam, ale spotkało mnie pozytywne zaskoczenie - po cmentarzu kręciło się sporo (czyli może ze dwadzieścia) osób, nawet szła jakaś swego rodzaju modląca się mała procesja. Zostałem też zagadany przez jednego jegomościa (najbardziej pasujące do wyglądu byłoby słowo "oryginał", ale wypowiadał się zdecydowanie konkretnie), który gdy zobaczył, że robię zdjęcia, zaczął się żalić, że kręci się tu policja i Straż Miejska, która teraz spisuje tych, którzy przechodzą przez tory w miejscu niestrzeżonym (tu nie jestem bez grzechu), a "gdzie byli, gdy to miejsce zaczęło się rozpadać?". Skierował mnie nawet do grobu (symbolicznego?) zamordowanego w Dachau powstańca wielkopolskiego Stanisława Guzy, którym w ramach dostępnych mu środków stara się opiekować.

Zapaliłem znicz przy nagrobku bez nazwiska, wyglądającym jak niestety większość tu, obejrzałem raz jeszcze to pełne refleksji miejsce i wróciłem do siebie. Dobrze, że nie tylko ja o nim pamiętałem - jest to jakaś pozytywna (choć niewielka) cegiełka w moim myśleniu o gatunku ludzkim.
Znicz był tu zdecydowanie potrzebny - zapomniany cmentarz przy Samotnej w Poznaniu
Smutny widok - zapomniany cmentarz przy Samotnej w Poznaniu
Grób powstańca wielkopolskiego - zapomniany cmentarz przy Samotnej w Poznaniu
Tu niestety nie lepiej... - zapomniany cmentarz przy Samotnej w Poznaniu
Miejsca niczyje - Samotna, Poznań
Choć jeden... - Poznań, Samotna
To cmentarne piękno to plus jedyny - Poznań, ulica Samotna
Rozpadająca się rzeczywistość - zapomniany cmentarz przy Samotnej w Poznaniu
Wejdź, wędrowcze... - Poznań, na granicy cmentarza przy Samotnej
A na koniec kadr z Lasku Dębińskiego.
Las Dębiński w jesiennej, najlepszej odsłonie


  • DST 55.10km
  • Czas 01:49
  • VAVG 30.33km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 300m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pół godziny w Mieście Rzeźników

Niedziela, 9 września 2018 · dodano: 09.09.2018 | Komentarze 8

W końcu udało mi się jako tako wyspać. Fajne to :) W związku z tym ruszyłem późno, zupełnie nie jak ja, bo przed jedenastą, jednak paradokslanie dało mi to pewien luz na dalszą drogę. Planów - prócz rodzinnego spaceru z psem - większych nie miałem, więc i niespiesznie zabrałem się za nabijanie kilometrów.

Ale ani specjalnie mocno nie wiało (o dziwo), ani ruchu czterokołowego dużego nie było, w związku z czym nie narzekałem, tylko spokojnie robiłem swoje. Minąłem Luboń, Łęczycę (tym razem niedzielniaki zamiast dziadygi, co jest nawet gorsze), Puszczykowo i dotarłem do Mosiny. Skoro już tam byłem, trzeba było skopać średnią - podjazd Pożegowską wydawał się więc naturalny. Wykonałem, a na zjeździe udało się dobić do sześciu dych.

Na dole rozkręcała się moja ulubiona mosińska impreza - zbierała się Kolej Drezynowa na Osową Górę, więc zatrzymałem się na chwilę pozazdrościć, bo to kolejny rok, kiedy nie mogę się zmobilizować czasowo i nią przejechać.


Wróciłem na swój stały szlak, przez Krosinko, Dymaczewo, Łódź, Witobel, by zawitać w końcu do Stęszewa, który zwykle pokonuję "centralnie", bo na obwodnicy straszy koszmarna DDR-ka, więc wybieram mniejsze zło. Generalnie, nie ma co ukrywać, owo miasteczko nie jest pierwszym wyborem turystów z całego świata, więc staram się przemykać jak najszybciej, jednak dziś było inaczej. Kątem oka zauważyłem bowiem otwarte drzwi pewnego przybytku, który od zawsze bardzo mi się wizualnie podobał (drugi - zaraz po kościele najstarszy budynek w mieście) - szybka nawrotka i byłem pod nimi :)

To był strzał w dziesiątkę dzisiejszego wypadu. Muzeum Regionalne w Stęszewie, bo właśnie tam się znalazłem, już na starcie mnie kupiło. A w sumie pani, która po pierwsze nie tylko nie miała obiekcji, żeby zerknąć podczas zwiedzania na rower, ale nawet zaproponowała, żeby wprowadzić go do środka. Moja owijka zdecydowanie tam pasowała :)

Drugie co mnie ucieszyło, to opłata za wstęp. Zero złotych. W tej niewygórowanej cenie zostałem oprowadzony po trzech salach, w tym jednej na piętrze. Wspomniana miła pani zachowała się jak antyteza stereotypowej muzealniczki, czyli wyjaśniła co i jak, poopowiadała o ciekawostkach, po czym dała mi wolną rękę na kompleksowe zwiedzanie - nikt mnie nie pilnował, mogłem pooglądać na luzie, nie spiesząc się i nie czuć się jak potencjalny złodziej. Super. A wbrew pozorom było co robić - muzeum nie jest bowiem jakimś państwowym wynalazkiem, a pomysłem ludzi stąd (nawet budynek został wyremontowany "oddolnie") - większość eksponatów pochodzi od mieszkańców. Jest też specjalna sala poświęcona stęszewskim Powstańcom Wielkopolskim. Co tu dużo pisać, lepiej obejrzeć - zapraszam:













Mega podobał mi się dział AGD :) Te pralki są kosmiczne!


Natomiast podczas dyskusji (nie tylko ze wspomnianą panią, bo był jeszcze pan - razem w międzyczasie z pasją wybierali zdjęcia na jakąś nadchodzącą wystawę) na temat tego typu atrybutów do wysyłania zwierząt na tamten świat oraz ich porcjowania...


...okazało się, że najbardziej popularnym cechem w tych okolicach był właśnie rzeźniczy. Cóż, nie powiem, żebym trafił w miejsce idealnie dla mnie, ale z faktami się nie dyskutuje :)

Na sam koniec poproszono mnie o wpisanie do księgi pamiątkowej, ukradkiem wrzuciłem kilka złociszy do "świnki na szczęście" i opuściłem muzealne progi.

Szczerze pisząc, to spodziewałem się jakiejś skromnej wystawki, a dostałem prawie pół godziny znakomicie spędzonego czasu. Uwielbiam takie miejsca, stworzone z potrzeby serca, bez jakiegoś patosu, a po prostu oddające historyczne realia i zawiłości, których było tu niemało. Polecam każdemu, kto może się na chwilę zatrzymać w codziennym pędzie. Muzeum Regionalne w Stęszewie dodaję oficjalnie do listy miejsc przyjaznych rowerzystom :) Aha, dodam tylko, że mieliśmy dziś niehandlową niedzielę, czas na rozwój osobisty, oddech od komercji, galerii, bla bla bla, więc... w środku byłem sam. Tymczasem w mini parku rozrywki kawałek dalej, w Rosnówku, nie było gdzie zaparkować :)

Przy wyjeździe obrazu Stęszewa dopełnił mi - jak na zawołanie - taki obrazek :)

Powrót do domu nastąpił przez wymienione Rosnówko, Szreniawę i Komorniki. Wiatr się oczywiście zmienił, jakoś jednak dopełzłem.

Po południu jeszcze wspomniany rodzinny spacer przez Lasek Dębiński nad Wartę (osiem kilosów) i niniejszym dzień uważam za niezwykle udany.


A limit zdjęć wyczerpałem chyba do końca roku ;)

Relive z "konodminium" - tutaj.


  • DST 114.00km
  • Czas 03:55
  • VAVG 29.11km/h
  • VMAX 53.60km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 524m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Środowa stówa

Środa, 22 sierpnia 2018 · dodano: 22.08.2018 | Komentarze 45

Nie planowałem na dzisiaj stówy. To stówa - niczym Chuck Norris lub jeszcze wyżej: premier Morawiecki - zaplanowała mnie :) Wszystko dlatego, że okazało się, iż w domu muszę być dopiero około czternastej, więc gdy tylko ruszyłem przed dziesiątą, zaczęła mi kiełkować we łbie myśl, czemu nie wykonać w końcu tej - dopiero trzeciej w tym roku - stówy? No właśnie, czemu nie?

Wiało jeszcze wtedy - o czym oczywiście później - z południowego wschodu, tam więc skierowałem koła roweru: przez Lasek Dębiński, Starołękę, Krzesiny, Jaryszki, Tulce, Dziećmierowo, by dotrzeć do Kórnika, gdzie zakotwiczyłem - niemal dosłownie - na krótką chwilę.



Po wydostaniu się z tego całkiem sympatycznego miasteczka włączyłem się do krajówki o numerze 11, którą poczłapałem sobie na południe, przy okazji z radością zauważając, iż za Koszutami ktoś się zabrał za renowację koźlaków. Fajno!

No i dotarłem do jednego z celów dzisiejszego wypadu - i w końcu trafiłem tam w odpowiednim dniu :)

A że już byłem, gdzie byłem, postanowiłem odnaleźć tamtejszą wąskotorówkę. Niby łatwa sprawa, bo torowisko było przy drodze, więc teoretycznie wystarczyło po nitce do kłębka. Taa.... Nawigacja swoje, ja zagubiony, zacząłem więc pytać tambylców. Jeden starszy pan, czyli wydawałoby się osoba najbardziej kompetentna w temacie wiedzy historycznej, o czymś takim nie słyszał. W ogóle to mało co słyszał :) Potem miłe panie skierowały mnie "gdzieś tam, ale nie wiemy, gdzie to się skręca". Poleciałem więc na czuja, który w pewnym momencie przestał mi pomagać, zapytałem więc trzecią osobę, i dopiero ona skierowała mnie na właściwe, hmmm, tory. Okazało się, że po kilku nawrotkach i walce z tamtejszymi DDR-kami, byłem na miejscu. I jakimś cudem przeoczyłem tak wyraźną tablicę... :)

Średzka Kolej Powiatowa ma 115 lat. Masa czasu, fajnie, że znów ruszyła, choć aktualnie przejezdny jest jedynie czternastokilometrowy odcinek do Zaniemyśla, na który można wybrać się w weekend. Jako że dzisiaj było pusto, pozwiedzałem sobie na dziko, co się dało zobaczyć z rowerem na plecach, w tym o dziwo otwarte WC (tam bez roweru) :)






Trochę czasu mi zeszło, więc w te pędy ruszyłem dalej, przez Zaniemyśl do Śremu. Póki nie było Śremu, jechało się fajnie. We wspomnianym miasteczku nakląłem się za wszystkie czasy, bo tamtejsze gówniane śmieszki nie zmieniają się od lat, a chyba i nigdy się nie zmienią. Tak samo jak co chwilę widziane radiowozy - na kilku kilometrach przyuważyłem ich tam aż pięć, więc karnie jechałem po kostce Bauma niczym jakiś Down (bez obrazy, bo akurat ludzi z tą chorobą bardzo lubię). W zamian dostałem chociaż fragmentami sympatyczne widoczki.


Przed wioską Psarskie zatrzymałem się na chwilę przy Freshu, gdzie wciągnąłem Pepsi, bo już suszyło. Obserwowałem jednocześnie jakiegoś  miejscowego, który wpadł na ten sam pomysł, ale nie raczył wyłączyć przez te dziesięć minut poświęconych na stanie w kolejce silnika w starym Mercedesie, smrodząc całą parą. Eh, w tym momencie żałowałem, że nie było akurat policji - tu by się przydała.

Ostatnim istotnym elementem mojego wypadu były kultowe Manieczki, z jeszcze bardziej kultowym Ekwadorem, świątynią dupodajst..., eee, sorry, chciałem napisać: rozrywek kulturalnych mieszkańców miast i wsi z całej Polski. Tej od Karyn i Sebixów :)

Ostatnie trzydzieści kilometrów to już moje "codzienne" szlaki: Brodnica - Żabno - Mosina - Puszczykowo - Luboń - Poznań.

Obiecałem coś o wietrze, proszę bardzo :) Z grubsza wiał o tak, jak na tych flagach:

Dodam, że ta najbardziej po lewej pokazuje na podmuch z... zachodu. Czyli tam, gdzie teraz już (Śrem) miałem jechać, po tym, jak do tej pory kręciłem pod wiatr ze wschodu. Jupi :) Nic nowego, ale co zrobić?

Tytuł dzisiejszego środowego wpisu jest tandetny, coś jak Petru-Swetru-Hyhyhy, ale ma sens. Ja się cieszę, że udało się wymodzić tę stówę. Aha, i wleciała jedna dożynka.


A na koniec RELIVE. Oraz dawno nie widziana mapka z Enodo.




  • DST 52.20km
  • Czas 01:58
  • VAVG 26.54km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 243m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dębowe niemocne :)

Środa, 11 lipca 2018 · dodano: 11.07.2018 | Komentarze 9

Mój wyjątkowo wolny dzionek zaczął się tak, jak miał się zacząć - nierowerowo. O dziwo poranny deszcz był w to mi graj, gdyż oczekiwałem na ekipę mającą dostarczyć nam lodówkę, a jakoś łatwiej takie czekanie idzie, gdy dwa kółka nie zerkają tęsknie za okno, zza którego do mieszkania wpycha się cudnie świecące słońce. Nic się nie wpychało, chyba że krople, więc luz. Nawet pies jakoś nie reflektował na dłuższe medytacje przy wydalaniu, spokojnie więc udało się wypić kawę, zjeść śniadanie i oczekiwać na dostawę.

Panowie pojawili się w połowie określonego zakresu godzin, dokładnie gdy przestało padać, wnieśli co trzeba, chwilę zajęło ustawienie w odpowiednim miejscu, poszli sobie i... znów lunęło. Ale i tak byłem dziwnie spokojny, że jednak dzisiaj ruszę, bo przecież mamy prawie że suszę, a nie jakąś tropikalną porę deszczową. No i nie pomyliłem się. Choć gdyby nie okienko w grafiku, dziś z kręcenia byłyby nici.

Pogoda ogarnęła się koło południa, a ja wyjechałem pół godziny później, crossem, gdyż szosę staram się oszczędzać. Okazało się, że drogi dość szybko obeschły, ale decyzji nie żałowałem, gdyż... odezwał się we mnie jakiś terenowy zew, gdy po przejechaniu przez Luboń, Łęczycę, Puszczykowo, Mosinę i Rogalinek dotarłem do Rogalina. Tam po raz tysięczny rzuciły mi się w oczy widoczne z drogi słynne dęby i w końcu postanowiłem je - wstyd, że dopiero teraz - nawiedzić. Bywałem obok, nawet bardzo blisko, ale ubzdurałem sobie, że znajdują się ona na terenie z zakazem jazdy rowerem, tymczasem jak się okazało - nic takiego.

No to... nadrobiłem. I zrobiłem to chyba w idealny dzień, bo tłumów nie było. Niniejszym więc przedstawiam:

- Lecha:


Aktualnie już zimnego, od 2014 roku. Odszedł po około 630 latach. Cześć jego pamięci!

- Czecha:

Również przebywającego już na jakimś tam łonie, na które trafił już dość dawno, bo w roku 1992, po 540 latach. Cześć jego pamięci!

- Rusa:


Ten wciąż żywy. Niczym Lenin. Może dlatego, że to wciąż młodzieniaszek - zaledwie 520 lat. Nie wiem czy są już na niego zakusy, mam nadzieję, iż teren ogrodzony zagrozi postszyskowcom, jednak mając taką nazwę w tych czasach niczego nie byłbym pewnym na miejscu tego olbrzyma o facjacie osiołka. Żyj w zdrowiu!

Tu cała trójeczka:

Przy okazji pozwiedzałem sobie, co trzeba, choć akurat inne niż stricte dębowe okolice Rogalińskiego Parku Krajobrazowego oraz pałacu były już mi znane.



Ruszyłem dalej, a w Mieczewie wpadłem na kolejny irracjonalny pomysł - przetestowania tego, co drogowcy mają na myśli, gdy stawiają znak określający kierunek, odległość oraz nazwę miejscowości, którą tym razem było Krajkowo. Jakby ktoś pytał: o właśnie to mają: :)

No dobra, skoro się powiedziało A, należy powiedzieć Ó, więc po jednym zgubieniu trafiłem na leśny dukt, który doprowadził mnie po jakichś sześciu kilometrach telepania się na tych moich mikrych oponkach i bieżniku o aparycji polskiego miłośnika swastyczek, oraz spadającym na koleinach łańcuchu z zębatek, do celu. Co przeżyłem po drodze, to moje - telepanie, błocko, piach, ale w sumie bawiłem się przednio :)



A tu chyba jeszcze niedawno był las... Co mamy w zamian? No comments :/

W końcu pojawiła się cywilizacja, a ja już znanymi drogami: przez Szczytniki, Koninko, Jaryszki, Krzesiny, Starołękę i Lasek Dębiński dotarłem cały i żywy do domu. Fajnie było :) Pół godziny później znów lunęło, a jak skończyło to Kropa wyprosiła jeszcze spacer po Dębinie,

Aha, niniejszym - tadam! - pyknęło mi dziesięć tysięcy kilometrów w tym roku :)

Relive tutaj.Zawiera jeszcze kilka fotek z RPK oraz lubońsko-puszczykowskich "atrakcji".



  • DST 52.60km
  • Czas 01:51
  • VAVG 28.43km/h
  • VMAX 51.40km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 208m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Czerepourywacz + zapomniany cmentarz na Dębcu

Czwartek, 24 maja 2018 · dodano: 24.05.2018 | Komentarze 13

Cóż... Jeśli chodzi o pierwszą część tytułu to rozwijać się chyba za bardzo nie muszę. Rano standardowo po spojrzeniu na drzewa za oknem już wiedziałem, że powinienem sobie zarezerwować tych kilka minut więcej na jazdę, bo przynajmniej przez jej połowę (a realnie co najmniej dwie trzecie) będę zajmował się głównie utrzymaniem w pionie. No i niestety znów się nie pomyliłem. A kiedyś bym chciał, oj, jakbym chciał :)

Trasę zrobiłem ponownie wschodnią, a dokładnie lekko napuchniętego "munimka": dom - Lasek Dębiński - Starołęka - Krzesiny - Jaryszki - Koninko - Kamionki - Daszewice - Babki - Czapury - Wiórek - Rogalinek - Puszczykowo - Łęczyca - Luboń - Poznań. Wymęczony zostałem za wszystkie czasy, ale pocieszałem się jednym - zimą przy takich podmuchach myślałem tylko o tym, żeby wrócić do domu, dziś - że a co mi tam, lekka niedogodność.

Hmmm... lekka? :)

Coraz bardziej podobają mi się okolice Jeziora Koninko, za które ktoś się w końcu wziął i zaczął je cywilizować. Jest po prostu... sympatycznie.

O dzisiejszym wypadzie to tyle, bo do teraz próbuję jeszcze uczesać kask :)

Zmieniając temat: kilka dni temu podczas spaceru z psem odwiedziłem smutne, zapomniane miejsce, do którego trafić "w ciemno" się nie da - trzeba z Opolskiej skręcić w niezachęcające osiedle paskudnych, poniemieckich baraków, potem odnaleźć ścieżkę przez pola i las, by w końcu się znaleźć u celu. Jest nim stary, zarośnięty i zmurszały cmentarz przy ulicy Samotnej. Widać go we fragmentach jedynie podczas jazdy koleją - gdy pociąg wyjedzie z Lubonia i minie A2, należy spojrzeć na lewą stronę, zanim zatrzyma się na stacji Poznań Dębiec. Ukażą się wtedy pojedyncze krzyże, poukrywane gdzieś między krzakami.




Jeszcze przed II Wojną Światową była tu pięknie położona i - jeśli można tak napisać - "przyszłościowa" nekropolia dla mieszkańców Wildy i Dębca, z miejscem na kolejne pochówki. Niestety wojna zrobiła swoje, ostatnie nagrobki są tu z lat czterdziestych, z czego w wielu z nich nie było kogo chować - są jedynie symboliczne informacje, iż dana osoba została zamordowana w którymś z obozów koncentracyjnych.

Natrafiłem na jakąś relację z tego miejsca gdzieś sprzed dekady, w której informowano o pomieszkującej tu jeszcze samotnie żonie byłego zarządcy - jednak zapewne i ona umarła, bo nie spotkałem żywej duszy. Jednak mimo wszystko widać pojedyncze, malutkie zmiany na plus względem mojej ostatniej wizyty, jakieś dwa lata temu - ktoś sprząta tu śmieci, w miarę możliwości porządkuje ścieżki, gdzieś tam palą się pojedyncze znicze.

Klimatyczne i refleksyjne miejsce. Położone przy uliczce, która zaczyna się po drugiej stronie torów, a po tej... formalnie nie istnieje. 


  • DST 52.30km
  • Czas 02:03
  • VAVG 25.51km/h
  • VMAX 52.50km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 178m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Konzentrationslager Luboń

Środa, 22 listopada 2017 · dodano: 22.11.2017 | Komentarze 21

Gdyby nie to, że miałem dziś wolne, to z rowerowania byłyby nici. Od rana padało, ale na szczęście trochę po południu przestało i mogłem ogarnąć crossa w celu wykonania obowiązkowych pięciu dych. No to w drogę!

Nie miałem za bardzo pomysłu na wybór trasy, bo wiatr z południowego zachodu ostatnio jest tak częsty, że wszystkie stałe kierunki mi się już objadły. Gdy po wyjechaniu z Poznania zawitałem w Luboniu, postanowiłem więc lekko zmodyfikować codziennie wybierane szlaki i ruszyłem rzadko używaną przeze mną DDR-ką wzdłuż A2. Rozglądałem się dokoła i nagle przyuważyłem pewien element - wieżę strażniczą - który przypomniał mi o zaległym, wciąż nieodwiedzonym miejscu w lubońskim Żabikowie. Przejechałem na drugą stronę autostrady i znalazłem się przed mrocznym miejscem, które w końcu miałem okazję zobaczyć z bliska.

Było nim Muzeum Martyrologiczne, położone na terenie byłego nazistowskiego obozu karno-śledczego. Mało kto o nim słyszał, gdyż położone jest na zdecydowanie mało atrakcyjnym turystycznie obszarze.



Sam obóz karny (nie koncentracyjny, więc tytuł wpisu nie jest precyzyjny) istniał od 1943 roku praktycznie do końca wojny. Trafiali do niego wszyscy podejrzani o cokolwiek, co nie było zgodne z nazistowskim, dość specyficznym podejściem do życia. Wielu zostało tu na zawsze, choćby członkowie AK czy Szarych Szeregów rozstrzelani w masowych egzekucjach wykonanych przez SS. Zdarzało się też - co typowe dla przesłuchań organizowanych przez Gestapo - topienie w basenie przeciwpożarowym czy zamykanie w klatkach z drutu kolczastego. Jedną z lżejszych kar było takie oto miejsce odosobnienia (jak widać "uszanowane" przez współczesnych rodaków):

Stąd kierowano do "właściwych" obozów Polaków i Żydów, a w dniu jego likwidacji spalono żywcem w jednym z baraków około osiemdziesięciu więźniów niezdolnych do marszu...

Jeszcze wcześniej m.in. w tym miejscu znajdował się obóz o innym statusie, gdzie zwożono Żydów z gett w całej Polsce. To m.in. dzięki ich niewolniczej pracy możemy poruszać się wygodnie położoną kilkadziesiąt metrów dalej autostradą A2. Warunki były praktycznie takie same jak w Auschwitz, więc śmierć z wycieńczenia była codziennością. Pozostał pomnik...

...oraz tablice z hebrajskimi napisami.


W zadumie spędziłem tam dobrych kilkanaście minut, z masą myśli w głowie na temat tego, co człowiek może zafundować drugiemu pod wpływem chorych ideologii. Niech takie miejsca będą ostrzeżeniem dla współczesnych bezmózgów z hasłami na sztandarach o "Europie tylko białej" i wyższości rasy. Nie mam też wątpliwości, że te kilkadziesiąt lat temu ci sami zwolennicy segregacji czekali by grzecznie w kolejce do gazu, jeszcze pilnując w niej porządku.

Żałowałem, że nie wziąłem blokady i nie miałem jak zostawić roweru, bo w widocznych budynkach znajduje się wystawa, są też muzealnicy, którzy na pewno mają do przekazania wiele ciekawych informacji. Będę musiał nadrobić - przecież obiekt znajduje się zaledwie kilka kilometrów w linii prostej od mojego domu...


Reszta trasy to kurs przez Komorniki, Szreniawę, Rosnówko, znów Komorniki, Głuchowo, Gołuski, gdzie postanowiłem sprawdzić co się stanie, gdy zajmę się rozwiązywaniem tematu nieogarniętego, czyli serwisówek. Cóż... Jak widać :)


Dalej nie ryzykowałem, tym bardziej, że zaczęło mżyć, więc zawróciłem i przez Palędzie, Dąbrówkę oraz Zakrzewo dokręciłem do drogi numer 307, którą prosto dotarłem do Bukowskiej. Pokonałem ją w całości po raz pierwszy prawie ciągłą linią DDR-ek, pasów dla rowerów oraz buspasów. Crossem da się nawet nimi dość płynnie przejechać, o dziwo. Szosą pewnie nie do końca, bo np. jeden fragment kończy się na płocie :)

Przy Kaponierze i Bałtyku zakwitłem na światłach, była więc okazja sfocenia zabytkowej iglicy Międzynarodowych Targów Poznańskich.

Od dwudziestego kilometra miałem za towarzysza regularny deszczyk. Ale że ani się nie spieszyłem, ani nie chciało mi się wybierać elementów typu smaczny żwirek z zębów, to spokojnym tempem wykonałem swoje. Mimo to pralka była bardzo zadowolona, gdy mnie zobaczyła :)

Gdyby ktoś chciał poczytać więcej na temat obozu w Luboniu-Żabikowie, pod tym LINKIEM znajduje się strona Muzeum.


  • DST 53.15km
  • Czas 01:53
  • VAVG 28.22km/h
  • VMAX 50.80km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Podjazdy 168m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Busstopując

Środa, 8 listopada 2017 · dodano: 08.11.2017 | Komentarze 9

Wiatr dziś łaskawie raczył skorygować kierunek i zaczął wiać ze wschodu, przy okazji wzmacniając swoją siłę. Jednak to jeszcze nic, bo podobno po Grzesiu, który już nas nawiedził, do ataku na Polskę szykuje się niejaki orkan Marcin. W związku z tym narzekanie na podmuchy zostawię sobie na przyszłe dni. Póki co wspomnę jedynie, że w połowie drogi byłem najszczęśliwszym człowiekiem w Wielkopolsce, gdy w końcu przestałem z nimi walczyć czołowo, a zacząłem zaledwie z boku :)

Trasę wykonałem tę o kształcie Polski (co widać po przekrzywieniu głowy na filmiku z Relive), czyli przez Lasek Dębiński, Starołękę, Krzesiny, Żerniki, Tulce, Gowarzewo, Siekierki, Kostrzyn, Paczkowo, Stęszew, Antoninek i... To za moment. Najpierw zatrzymałem się jeszcze na chwilę na Ostrowie Tumskim, żeby sfocić bliźniaczkę gnieźnieńskiej katedry, tylko że poznańską i w sumie całkiem inną :) W każdym razie to tu podobno leżą truchełka Mieszków vol. 1 oraz vol. 2, Chrobrego czy Kazia Odnowiciela. Czyli dość zacnie.

Obok stoi jeszcze pomnik JPII, zwanego tu przez niektórych w tej wersji jako surfującego papieża. Mi bardziej przypomina Batmana, ale przyznać trzeba, że ma walor rzadko spotykany w naszym kraju - jest dość podobny do pierwowzoru, a nie do jakiegoś gargamela, stawianego na zasadzie kopiuj-wklej po całej Polsce. Ciekawostka - pomysłodawcą jego postawienia był abepe Paetz. TEN Paetz :)

Po chwili zadumy (hje hje) ruszyłem dalej, kierując się przez most nad Wartą w kierunku Garbar. Miałem bowiem tam pewną misję poznawczą. Jednak nie miała ona zacząć się od razu, gdyż początek ulicy wyglądał jak zwykle, czyli na czerwono zawsze i wszędzie. Tu jeszcze mnie nie za wiele interesowało.

Najciekawsze czekało na końcu - wczoraj bowiem otwarto tam specjalny buspas, który ma służyć:
1. Autobusom.
2. Taksówkom.
3. Karetkom.
4. Rowerzystom.
5. Samochodom, w których prócz kierującego znajdują się jeszcze dwie osoby.

Oto ON. Jak widać, również znad kasku, teoria a praktyka to niekompatybilne pojęcia :)


Jeden autobus, jedna taksówka, ja i jeden samochód z pasażerami (ten za mną, na warszawskich blachach) - to pojazdy, które miały prawo być po prawej stronie jezdni. Reszta... Przemilczę. Pokonanie tych 400 metrów zajęło mi prawie 10 minut! Trzeba jednak przyznać, że olewanie - bezczelne lub przez przeoczenie - oznakowania to jedno, ale też należy się mocny pstryczek temu, kto ustawił światła włączające się na maks kilka sekund i zlikwidował jeden pas w kierunku Drogi Dębińskiej. Pozostaje mieć nadzieję, że miasto skoryguje swe błędy, a i zacznie bardziej edukować pojazdy nieuprzywilejowane, bo w tej chwili jest gorzej, niż było. A nastawiałem się na spokojny, szybki przejazd. Oj, naiwny ja...


  • DST 221.10km
  • Czas 07:57
  • VAVG 27.81km/h
  • VMAX 53.80km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 638m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kaliskie dokołakółki

Wtorek, 19 lipca 2016 · dodano: 19.07.2016 | Komentarze 15

Od czego tu zacząć? Cholera, tych zaczynań będzie więcej niż samego opisu :)

Generalnie plan był taki, żeby wspomóc Dariusza w zamalowywaniu mapki na zielono, czyli zdobywaniu gmin. Nie pytajcie, każdy ma swoje zboczenie :) W okolicach weekendu wstępnie odpowiedziałem na pytanie czy jadę gdzieś dalej (+/-200 km) w sposób, którego najważniejszym elementem był znak zapytania. A dotyczył on dnia wolnego.

W międzyczasie odezwał się Remik z kolejnym zapytaniem: czy coś będzie w końcu z zaplanowanego na poniedziałek wypadu. Oczywiście nie było nic. Ale presja przełożyła się na konkretny plan działania i logistyczne możliwości skupienia się na wtorku jako "dniu ziroł".

O dziwo... się udało załatwić to i owo, dzięki czemu po osiemnastej wczoraj zrobił się konkret i decyzja - jedziemy. Zrzedła mi tylko mina na myśl o godzinie pobudki, czyli piątej z kawałkiem. Rano! Ale jakoś się udało wstać. Aha, jeszcze jedna istotna rzecz - wiedząc, że Remik nie ma szosy, a ja mam ten przywilej, że posiadam rowerowy duet, z założenia wybrałem na dzisiejszy trip crossa. Mój tyłek mi za to do teraz dziękuje, choć finalnie okazało się, że to ja jadę na najgrubszych oponach :)

Uff. Zaczynanie się skończyło, czas na konkrety. Z Dębca ruszyłem lekko przed szóstą, kilkanaście minut później witałem się z Dariuszem, a po chwili oczekiwana na punktualne przybycie do Łęczycy - z Remikiem. To było akurat premierowe spotkanie w takim zestawie, więc tym bardziej historyczne :)

Pokrótce omówiliśmy pierwsze detale trasy, którą ogarniałem jedynie na początku, czyli gdzieś do Trzykolnych Młynów. Potem zdałem się na kolegów. W sumie komfortowa sytuacja. Puszczykowo, Mosina, Rogalin, Radzewice - tu czułem się jak ryba w wodzie. Potem moje liderowanie przejął Remik, który z doświadczenia wiedział, na które DDR-ki trzeba zwracać uwagę, na które mniej, dzięki czemu udało nam się uniknąć mand... pouczenia czy tam czegokolwiek na mega absurdanych ścieżkach w Śremie, na których końcu mogliśmy pozdrowić nieoznaczony radiowóz :)

W międzyczasie trwała żywa dyskusja na temat mordowania ryb, królików, meduz, kalmarów oraz kur. Nie da się ukryć, chłopaki znalazły wspólną pasję. I oczywiście - eh, znają to wszyscy niejedzący trupiarni - "ciosy" w plecy wegetarianina :) Dlatego na chwilę się wycofałem, żeby raz jeszcze pokazać, gdzie to mam :) Powyżej Waszych kół. Ale w sumie - kilka razy się uśmiałem :)

Tak kręcąc na zmianę dotarliśmy do miejscowości Góra, która faktycznie zawierała w sobie górę, a na jej końcu pałac z końcówki XIX wieku. Przedtem jednak urzekła mnie nazwa tamtejszej knajpy - "Bar stylowy pod kogutem". Była na tyle apetyczna, tak samo jak wygląd, że nie dziwi napis "na sprzedaż". Ale rok wybudowania budynku - 1888 - robi wrażenie, Chyba że to ściema :)

Pod samym pałacem Remik zorientował się, że nie wziął z domu aparatu. Po telefonie do żony zorientował się, że nie ma go też w domu. Po chwili zorientował się, że ma go jednak w plecaku :) Chcąc zapełnić lukę w niemożliwości robienia zdjęć cyknąłem fotę z samowyzwalacza, która na pewno nie ma szans na wystawę na Grand Press Photo, ale za to powstała :) Niewyraźni jesteśmy, bo spisek czy coś tam :)

Tamtejsze "pawie" zdecydowanie były spokojniejsze przed naszym przybyciem. Chłopaki, jakiś pomysł czemu? :)

Potem nazwy miejscowości przewijały mi się jak w kalejdoskopie, nic mi nie mówiąc. Wyjątkowo byłem zupełnie nieprzygotowany i miałem gdzieś przez co jedziemy, choć znaczną część miejscowości eksplorowałem dogłębnie koleją, co pozwalało mi zachować pewną psychiczną kontrolę. Na pewno pamiętam Golinę, gdzie przed marketem nastąpił na popas, na pewno Prusy (bo znów znaleźliśmy się pod zaborem), na pewno Panienkę (sms do Żony: "jesteśmy w..."), pałac w Dobrzycy...

...oraz Gołuchów, gdzie zatrzymaliśmy się w całkiem ładnym parku, którego centrum stanowił zamek zbudowany w latach 1550-1560. Tyłka nie urwał, ale jak na swój wiek prezentuje się godnie.


Przedtem jednak zaskoczył nas deszcz, całkiem solidny, przez który najpierw straciliśmy dobre kilkanaście minut stojąc pod wiatą przystankową, a następnie podobną ilość czasu pod drzewami, poszerzając swoje kontakty społeczne o parkującego już tam wcześniej autochtona. Swojskiego w całej swej swojskości :) W końcu ruszyliśmy, jak widać na zdjęciu wyglądając jak zmoknięte kury. A może bardziej kurczaki.

Różnymi dziwnymi drogami dotarliśmy do miejsca, od którego było kilkanaście kilometrów od Kalisza. Ale okazało się to iluzją, gdyż gminy zdobywa się abstrakcyjnie - tu skręcając w lewo, tu w prawo, tam nawracając... Tym samym nagle znaleźliśmy się dalej niż bliżej celu, w jakiejś zupełnie nie do zapamiętania miejscowości, w której wypatrzyliśmy sklep z niezbędnym zaopatrzeniem - izotoniki, woda, pączek, pączek, drożdżówka, drożdżówka, lód od Grycanek (tu nastąpiła dyskusja sięgająca daleko bardziej...). Pani sklepikarka jak dowiedziała się ile przejeżdżamy najpierw zbladła, a potem wyszła przed sklepik wypytać co i jak. Wieś będzie żyła plotami pewnie jakiś rok :) Specyfiką miejsca było też to, że po zatrzymaniu pachniało ewidentnie marychą, a kilka kilosów dalej z tego co kojarzę skierowaliśmy się ku miejscowości Kokalin. Przypadek? :)

Gdzieś wtedy zorientowałem się, że trochę przesadziliśmy z przerwami, a do odjazdu pociągu, którym wstępnie chciałem wracać (żeby po osiemnastej być przy wizycie fachowca zakładającego liczniki wody i załatwić z nim dość istotną sprawę) została nieco ponad godzina i grubo ponad trzydzieści kilosów do zrobienia. Niby realne, ale biorąc pod uwagę, że wtedy właśnie zaczęliśmy robić zakręt, po którym przestało wiać nam w plecy, a zaczęło mocno w pysk i do tego znów padać - raczej bez szans. Jednak spróbowaliśmy, za co dzięki. Remik, gdy tylko z obowiązku znalazł się na wojewódzkiej pocisnął tak, że ciężko było go dogonić, co jak potem się okazało było spowodowane jego "miłością" do tego typu dróg. Dariusz też nie zamulał, chyba najbardziej robiłem to ja, no ale koła i mój rower robiły swoje.

Przy okazji udało się jeszcze upolować drewniany kościółek w miejscowości Krzyżówki.

Poddaliśmy się w miejscowości Koźminek, z całkiem ładnym pałacem i skromnym ryneczkiem. Nie było szans zdążyć, po wykonaniu telefonu do Żony przekazałem czego trzeba dopilnować i o co wypytać, a my już na spokojnie napiliśmy się jakiejś podobno mega zdrowej wody z tamtejszej "fontanny". Gdy robiłem zdjęcia pałacu i kościoła...

...usłyszałem gdzieś z boku głos: a nam pan nie zrobi? Okazało się, że należał on do waćpana z pobliskiej ławeczki, jak się okazało też "kolarza", z którym chwilę pogadaliśmy o dętkach i walorach miejscowości, w której byliśmy. Obiecałem, że zdjęcie będzie, nawet całej trójki tubylców, i to na blogu :) Pożegnaliśmy się miło, a ja niniejszym spełniam prośbę:

Teraz czekał nas najgorszy etap trasy. Choć z przyjemnym elementem, bo nagle - zupełnie przypadkowo :) - zgubiliśmy się gdzieś w środku sadu (?) wiśniowego i bojąc się, że umrzemy z głodu zajęliśmy się ich konsumpcją. Oczywiście miało to tylko na celu przeżycie, a nie obżarstwo. Były pyszne :)

Przez jakichś wsie i objazdy dojechaliśmy do Opatówka, wciąż z zacinającym deszczem oraz wmordewindem. I od razu mówię - wiatr nam dziś baaaaaardzo pomagał, praktycznie przez większość trasy mieliśmy go jako ziomala. Dopiero ostatnie 30-40 kilosów było bardzo upierdliwe. Do granic samego Kalisza pamiętam jedynie zaparcie się na rogach kierownicy oraz walkę mającą na celu poruszanie się do przodu. Udało się!

Sam Kalisz to najpierw - znów - kretyńskie DDR-ki, do tego pokonywane w mocno zacinającym deszczu, potem pozamykane drogi, konieczność jazdy chodnikiem, bruk, bruk, bruk... Oj, nie będę miłośnikiem tej miejscowości :) Na chwilę zatrzymaliśmy się na rynku, gdzie zrobiono nam pamiątkową fotę, już wyraźną.


W planach mieliśmy obowiązkową pizzę, ale jak się okazuje w Kaliszu to nie jest łatwe. Znalezienie pizzerii graniczyło z cudem, przez co znów kręciliśmy jakimiś bocznymi paskudnymi uliczkami, żeby w końcu wylądować przy samej galerii koło dworca, gdzie wedle informacji od Żony miał znajdować się godny polecenia przybytek, z rewelacyjnymi opiniami. Czasu było niewiele, ja poleciałem więc kupić bilety (dialog z tamtejszym cieciem: "- Proszę przypiąć rower na zewnątrz dworca. - Ale ja nie mam zapięcia. - Trudno, ale tu są kamery. - No fajnie, znam co najmniej kilka miejsc, gdzie są kamery i rowery nikogo nie kolą w oczy. - No ale nie ma wyjścia, bo zaraz ktoś przyjdzie z ochrony". Finalnie - bojąc się klapsa :) - wyprowadziłem rower na zewnątrz, a cieć sam z siebie jak widziałem zaczął go pilnować. Choć tyle.

Chłopaki zamówiły pizzę - jak na moje pyszną! Ratuje to trochę opinię o Kaliszu, mieście, w którym byłem ostatni raz jakieś osiem lat temu, a prócz nowej galerii mało się zmieniło. Ale nie oceniam, bo byliśmy za krótko. W każdym razie za cztery sery i wegetariańską duży plusik :)

Kupiliśmy jeszcze, hmmmmm, zapasy na drogę :), które dość szybko zostały skonsumowane podczas jazdy "tygryskiem", czyli zmodernizowanym EN57 (Dariusz, wierz czy nie wierz, to naprawdę te same "kible", które widziałeś w Ostrowie, tylko odświeżone).

Nieniepokojeni przez nikogo w miłej atmosferze dojechaliśmy do Poznania - ja z Dariuszem wysiedliśmy na Dębinie, Remik pojechał na Główny, skąd jeszcze miał spory kawałek jazdy przez miasto. Akurat byłem w komfortowej sytuacji, bo do domu miałem w linii prostej kilometr piechotą, natomiast Dariusz już większy dystans do Plewisk.

Podsumowując - dzięki Panowie za świetny wyjazd! Była to moja pierwsza dwuseta crossem, zupełnie inna niż ta szosowa. Pod koniec było ciężko, ale cała trasa wyszła rewelacyjnie. Tak jak mówiłem - napiszę szczerze, że wiatr nam pomagał przez większość drogi, więc proszę mi nie imputować, że pomijam tego typu ewenementy przyrody :) Remik, miło było w końcu poznać na żywo! Pewnie to nie ostatni wyjazd. Aha, a jak widać wegetarianie jakoś żyją i nawet jadąc czołgiem potrafią zrobić swoje ;) A gminy wkleję jak mi powiecie jakie zaliczyliśmy, bo nie mam pojęcia :)

PS. Wybór crossa jako środka transportu okazał się najlepszym, jaki mógł być. Tyłek mniej bolał, na masie dziurawych dróg nie wpadłem do żadnego krateru, a nade wszystko - jako jedyny wróciłem bez mokrego pampersa, bo byłem dumnym posiadaczem błotnika. Jednego, ale jakże istotnego :) Pozostaje mi tylko przeprosić towarzyszy za ponad 200 kilosów z dźwiękiem trzeszczącego siodła w tle :)