Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 198707.80 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wielkopolska - miejsca ciekawe

Dystans całkowity:2630.37 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:90:35
Średnia prędkość:29.04 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:10087 m
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:75.15 km i 2h 35m
Więcej statystyk
  • DST 52.20km
  • Czas 01:46
  • VAVG 29.55km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Podjazdy 206m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poznawczo

Sobota, 9 kwietnia 2016 · dodano: 09.04.2016 | Komentarze 18

Dzisiejszy wyjazd - w przeciwieństwie do większości innych, do których podchodzę zazwyczaj na zasadzie "ruszaj i kombinuj" - częściowo sobie zaplanowałem. Miałem bowiem chrapkę na załatanie pewnej luki w znajomości rowerowej części Poznania, jakim jest dojazdówka na Naramowice, jedna z najbardziej zakorkowanych części miasta. A że sobota to nie dzień roboczy, ja wyspany, bo zdarzył się jeden dzionek wolnego, do tego wiatr wskazywał kierunek północny, to wziąłem głęboki oddech i pełen obaw co mnie czeka i co specjalnie dla mnie wymyślili kreatorzy infrastruktury, ruszyłem.

Po przebrnięciu przez znane dobrze rejony, czyli z Dębca przez okolice Malty i Hlonda do skrzyżowania Bałtyckiej z Lechicką zacisnąłem mocno łapy na klamkomanetkach i zagłębiłem się w tę drugą ulicę. Początkowo cieszyłem się brakiem ścieżki, która oczywiście jednak pojawić się musiała, ale tu nastąpił u mnie szok poznawczy. Pozytywny, co rzadko mi się zdarza. Prócz kretyńskiego rozwiązania, jakim są utrudniające widoczność ekrany dźwiękoszczelne, ścieżka jest śliczna, gładziutka, asfaltowa, a do tego dobrze oznakowana. Szczęka mi lekko opadła ze zdziwienia i jakiś czas tak zwisała, bo ostatnio jechałem tędy dobre pięć-sześć lat temu, jak nie więcej, i wyglądało to jak pobojowisko. Więc - brawo! Potem niestety już nie było tak różowo, bo po skręceniu w Naramowicką pojawiły się chodnikowo-absurdalne, urywane co chwilę "zemsty Grobelnego", które oczywiście olałem, te w końcu znikły i można było cieszyć się fajnym podjazdem wśród zielonych terenów aż do Radojewa, gdzie trafiłem na znów znany i lubiany przeze mnie szlak, czyli na Biedrusko.

Dotarcie do niego również było przeze mnie zaplanowane, co wyczerpało mój limit na tego typu fanaberie na jakieś pół roku :) Ciekawostką tej miejscowości jest to, że na małym odcinku miesza to, co najlepsze dla rowerzystów (fajne oddzielone pasy przy wjeździe) z tym, co najgorsze (debilnie skonstruowana DDR-ka z kostki, z masą zawijasów i skrętów). Planistów zachęcam do kilku dni trzeźwości i wybrania jednej wersji na przyszłość. I nie będę podpowiadał, która wydaje się lepsza, żeby nie ułatwiać :)

Nie omieszkałem zaliczyć i sfocić wystawionej od jakiegoś czasu wystawy żelastwa, która ciekawie zapełnia miejsce w zespole parkowym położonym przy tamtejszym kompaktowym, ale całkiem ładnym neoklasycystycznym pałacu z XIX wieku. A zabawki dla dużych chłopców w takiej, muzealnej wersji, nawet mi się podobają, szczególnie, gdy nie da się już ich uruchomić.






Przed nawrotem dokręciłem jeszcze do otwartego dziś szlabanu prowadzącego na poligon. Jego penetrowanie pozostawiłem innym, nie mając na to dziś czasu - w końcu muszę to nadrobić. Swoimi śladami dotarłem do Radojewa, gdy już, tym razem bez planowania, a ulegając naturze naszego narodu, wedle której "lepsze polskie gówno w polu niż fiołki w Neapolu" wybrałem dawno przetestowaną drogę przez Morasko zamiast poznawania wcześniejszej drogi od drugiej strony. Kosztowało mnie to sporo średniej, bo miasto mimo soboty zakorkowane jak zwykle, ale co mi tam. Generalnie jestem zadowolony z dzisiejszej wycieczki - odkryłem w miarę nowe szlaki i odświeżyłem biedruskowy klimacik.

Rowerzystów zakwitło. Droga na poligon była dziś małą zakopianką w tym temacie :)


  • DST 53.80km
  • Czas 01:54
  • VAVG 28.32km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 148m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Matoło-rologom śmierć! + Kórnik nerwów ukojeniem

Niedziela, 7 czerwca 2015 · dodano: 07.06.2015 | Komentarze 7

Powiem tak - jeśli ktoś ma możliwość załatwienia mi jakichś papierów na meteorologa to biorę w ciemno. Praca marzenie. Zakres obowiązków niewielki, pieniążki jakieś pewnie wpadają, z ludźmi się nie trzeba użerać... A że nie mam pojęcia o przewidywaniu pogody? No to co? Nie będę się wyróżniał w tłumie kolegów po fachu.

Taki wniosek (nie po raz pierwszy) nasunął mi się po dzisiejszym wyjeździe. O dziewiątej rano wystartowałem ubrany zdecydowanie letnio, miałem nawet dylemat czy zakładać rękawiczki rowerowe, bo staram się ich nie używać w dniach, gdy słońce za mocno grzeje, żeby uniknąć opalenizny "na zebrę". Bo bo przecież we WSZYSTKICH prognozach było zdecydowanie pogodnie. Co prawda trochę zaniepokoiło mnie lekko brunatne niebo, ale przecież w internetach "pisało", że to przejściowe zachmurzenie, więc wyparłem obawy.

No i? Oto jak wyglądał mój status w temacie jazdy na rowerze dokładnie na dziewiątym kilometrze, na ulicy Wojska Polskiego:

A tak przykładowa mapka pogodowa - ta jest z portalu epoznan (z godziny 19:30) - a zapewniam, że inne wyglądały dokładnie tak samo:

"Towarzyszyć nam będzie słoneczna aura". To miałem cały czas w głowie. A niby ze mnie agnostyk... :) Odczekałem więc najgorszy deszcz i po piętnastu minutach zdecydowałem się kręcić dalej, przez Strzeszynek dotarłem do Kiekrza, gdzie zadziwił mnie brak wahadła. Tego jeszcze nie grali. Moja radość nie trwała długo - wahadło zakwitło kawałek dalej - i to takie, którego za cholerę objechać się nie dało. Po jakichś dziesięciu minutach byłem te wymarzone 200 metrów dalej - a prognozowane słoneczko coraz mniej mi się widziało. Chyba że "słoneczko" oznacza zacinającą mżawkę.

W Rokietnicy już nie było mżawki. Była ulewa. Zamiast więc skręcić na Mrowino pojechałem jak najszybciej do Napachania, a potem do Poznania przez Baranowo i Przeżmierowo. Z całej trasy pamiętam jedynie widok swoich nóg kręcących przed siebie jedna za drugą, mokry tyłek i ścianę wody. Aaaa, i jeszcze - wiatr. Bo tak mi go wspomniani meteorolodzy przewidzieli, że zmienił się razem ze mną - do połowy tej uroczej wycieczki flagi pokazywały, że wieje mi w pysk, a potem, że w pysk.

Płynąłem, płynąłem, płynąłem. Dopłynąłem. Ponad czterdzieści kilosów w deszczu. Sorry, w słońcu - może ja się nie znam. A o średniej nie chcę nawet wspominać.

Jak już się wykąpałem (pod prysznicem, nie pod chmurką) i ogarnąłem to kopsnęliśmy się z Żoną do Kórnika, gdzie - specjalnie spojrzałem na prognozy - miało być słońce. To ten, tego... znów będzie, że się czepiam, ale czy hektolitry wody można by tak nazwać? :) Za to było pusto, więc zarówno zamek (nie licząc wszechobecnych bachorów), jak i arboretum udało się przejść w jako takiej ciszy - z zamokniętą komórką w roli aparatu i w kurtkach.





To jak z tą ciepłą posadką? Ktoś ma znajomości? Obiecuję 100% pięknej pogody i ciepełko na poziomie co najmniej 30 stopni codziennie! Nawet w styczniu! Za to co w realu nie biorę odpowiedzialności - przecież nie będę zmieniał dotychczasowych zasad :)



  • DST 53.30km
  • Czas 01:43
  • VAVG 31.05km/h
  • VMAX 50.90km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 121m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tupolew + kurs Wartą + Poznań = się działo :)

Czwartek, 4 czerwca 2015 · dodano: 04.06.2015 | Komentarze 7

Myśląc rano o wyborze trasy miałem jedno jedyne założenie: unikać kościołów. Nie żebym nie robił tego przez 365 dni w roku, ale przy okazji kumulacji procesyjnej, która zawsze gdzieś tam mnie zatrzymuje w Boże Ciało, włączyłem sobie dodatkowy radar :) Pierwotnie miałem kręcić zgodnie z zasadą "pod i z wiatrem", ale dokładnie na wysokości wiaduktu na Górczynie uświadomiłem sobie, że oznacza to przejazd przez długoweekendowy poznański trójkąt bermudzki, czyli jeziora: Rusałkę, Strzeszyńskie i Kierskie. Co w wolnym tłumaczeniu znaczyło: BYDŁO. Wszędzie w tych okolicach. W ostatniej chwili wyciągnąłem lewą rękę jako kierunkowskaz i tym samym pognałem po prostu na zachód - przez Plewiska, potem Junikowo, do Wysogotowa, z którego omawianą ostatnio trasą numer 307 pognałem z podmuchem w pysk do Zakrzewa i Drwęsy.

Dokonałem tam taktycznego nawrotu, skręcając na drogę do Dopiewa, oczywiście przez Fiałkowo. Gdzie znów zostałem zmuszony do poświęcenia klocków hamulcowych w szosie przez widok na podwórze tamtejszego warsztatu samochodowego. Tym razem pojawił się na nim, obok tradycyjnego wozu MO... kadłub samolotu (chciałem dopytać czy aby nie Tupolewa, co byłoby w końcu jakimś tam zwycięstwem polskich władz, ale jedyne co w miarę żywo chodziło po okolicy był średnio groźny Burek).

Dokręciłem do Dopiewa, potem sprytnie ominąłem (ha!) kościół w Skórzewie jadąc przez Gołuski, no i w końcu dotarłem do Poznania. Na trasie było... no nie napiszę, że miliard rowerzystów. Bo bym przesadził. Maks milion. O dziewiątej-dziesiątej rano! I co ważne - większość wiedziała co to pozdrawianie, mniej lub bardziej widoczne. No, może prócz jednego "pro" delikwenta w Sierosławie. Ale nie chcę oceniać - równie dobrze to moja wada wzroku nie pozwoliła na zauważenie prawdopodobnego delikatnego poruszenia paznokcia od małego palca lewej ręki :)

Korzystając z wolnego dnia (na które nawet mój korpopracodawca nie ma mocnych) postanowiliśmy dziś z Żoną przetestować nowe możliwości, które pojawiły się w Poznaniu, czyli popłynąć kursowym stateczkiem piękną rzeką Wartą. Lekko na czuja pojawiliśmy się w okolicach mostu Chrobrego przed godziną trzynastą i od razu, bez zastanawiania się (a i też kuszeni niewygórowaną ceną) zapakowaliśmy się na "Białą Damę", która pół godziny później pomknęła (no dobra, to nie jest właściwe słowo, ale wszystko zależy od perspektywy) na północ, niemal do granic z Koziegłowami. Kurde, jak było fajnie... Statki, stateczki, łódki, dzikie i legalne plaże, a ponadto zupełnie inne spojrzenie na Poznań od strony wody robi wrażenie i pozwala mieć nadzieję, że ruch śródlądowy tu odżyje. A chyba najbardziej zdziwione całym zamieszaniem było ptactwo, czyli wszędobylskie rybitwy, a nawet i czapla siwa, która z fochem opuściła swe żerowisko.




A na koniec jeszcze dziewięć kilometrów spaceru po Poznaniu. Między innymi - prócz centrum - Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan. Gdzie cisza zanikłej nekropolii kontrastuje z ogarniającą ją dokoła estetyką budynków w stylu korpo. No i piwko na ulicy Szewskiej. Jako obowiązek :) Mega fajny dzień.






  • DST 114.20km
  • Czas 03:46
  • VAVG 30.32km/h
  • VMAX 53.20km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 422m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pamiętaj, by...

Wtorek, 19 maja 2015 · dodano: 19.05.2015 | Komentarze 6

...dzień święty święcić. Czy coś tam gdzieś "pisało". No, jak trzeba to trzeba. A że dla mnie każdy dzionek bez upojnie spędzonego czasu w pracy to właśnie święto, to trzeba było coś z nim zrobić - rowerowo oczywiście. Na jakieś super długie eskapady nie było szans, bo po południu miało padać, trzeba było jednak coś wymyślić, żeby autor przykazania, kimkolwiek jest, się nie wkurzył.

Oczywiście padło na stówkę. Rano po analizie prognozy pogody i przy pomocy Pana Gógla z grubsza wybrałem sobie kształt trasy, czego zazwyczaj nie robię. I już wiem dlaczego, bo dziś okazało się, że jest to zupełnie bezsensowne – planować sobie można, ale z drogowcami się nie wygra. O czym później.

Na początek jednak według ustaleń – dobrze znaną krajową „piątką” na południe. Pod wiatr. Pod bardzo męczący i upierdliwy wiatr. Jak zwykle obiecałem sobie: pojadę bez zatrzymywania i bez zwiedzania, będzie szybciej, może trafi się jakaś przyzwoita średnia. No i... pierwsza pauza z aparatem w łapie zdarzyła się już w Głuchowie :) W końcu postanowiłem przyjrzeć się bliżej ruinom tamtejszego pałacu, położonego przy samej głównej drodze. Niestety za wiele nie zobaczyłem, bo przywitał mnie uroczy napis „teren prywatny, wstęp wzbroniony”, połączony z „szanuj zieleń”-em, więc cyknąłem tylko szybko fotkę i się wycofałem. Za to całkiem zachęcająco prezentuje się żarłodajnia położona na tym terenie, ale walorów kulinarnych nie ocenię, bo pora na wieczerzanie odpowiednia nie była.

Drugi raz przegrałem ze swoim postanowieniem "niezwiedzanie przez niezatrzymywanie" już kilka kilometrów dalej, w Kawczynie, gdzie obowiązkowo musiałem ogrzać się przy monumentalnym blasku drewnianego wiatraka, a tym razem nawet na niego wlazłem. Co znalazłem na górze? No co? Oczywiście piersióweczkę :)

Cel, czyli Kościan osiągnąłem warcząc non stop pod nosem, próbując odpędzić wiatrzysko. Oczywiście bez skutku. Specjalnie nadłożyłem lekko drogi, nie skręcając przed pierwszym zwodniczym kierunkowskazem, bo moje wcześniejsze przejazdy przez tę miejscowość nauczyły mnie, że prowadzi on na kostkowaną DDR-kę. Naiwny, zadowolony, że pokonałem system dokręciłem do Kiełczewa i tam dopiero skręciłem. Co prawda na rozsypujących się chodnikach ustawione były jakieś niebieskie znaki z rowerami, ale drzewa zasłoniły i nie widziałem. Ani jednego. Z ręką na sercu :)

Skoro już byłem tam, gdzie byłem to skierowałem się na starówkę, o dziwo nie tak koszmarną, jak się spodziewałem. Najpierw zatrzymałem się przy kościele pod wezwaniem Pana Jezusa, z przepiękną datą powstania – 1666 :) Na ładnym placyku przed nim prawdziwy miszmasz – tablice ku czci Żołnierzy Wyklętych mieszały się z tymi ku czci poległych w obozach koncentracyjnych, a pośrodku zakwitł sobie jeszcze obowiązkowo pomnik Jot Pe Dwa, w konwencji „black or white?”, z dwoma gołąbkami. Mój rower nie czuł się skrępowany, a być może i pasował do wystroju.


Położony niedaleko Ratusz prezentuje się całkiem okazale, ale znów stwierdziłem, że w tym miasteczku ktoś ma chyba hopla w temacie męczeństwa, bo na jego ścianie kwitnie kolejny napis „Cześć Męczennikom”. Ok, nic mi do tego, szacunek tragicznie zmarłym się należy, ale dla mnie było już lekko za dużo w tym temacie.

Postanowiłem jeszcze odwiedzić kościół Świętego Ducha, akurat otwarty. Zaparkowałem rower, wleciałem szybko, coby mi żaden katolik go nie świsnął w imię chrześcijańskiej chęci dzielenia się mieniem, dopadłem do nawy głównej, wyciągam aparat, wciskam co trzeba i... Nic. Zero reakcji, a do tego aparat jakiś lekki się zrobił. Okazało się, że zjeżdżając z rynkowych krawężników pogubiłem akumulatorki... Sierota – oto moje drugie imię. Szybki nawrót do drzwi (rower stał!) i na poszukiwania. O dziwo skuteczne – jeden leżał na środku drogi, drugi pod kołem samochodu. Ale już zawracać mi się nie chciało, więc poszukałem azymutu na dalszy kierunek, którym miał być... no właśnie, o tym za chwilę.

Najpierw o tym, że po przejeździe przez Kościan sam zostałem męczennikiem. Rowerowym. To, co dzieje się na obszarze tej miejscowości przekracza moje nerwy. Centrum jeszcze da się przejechać po asfalcie, ale już każda chęć skrętu w bok kończy się widokiem rozłożystego znaku w patriotycznej bieli i czerwieni, w środku którego znajduje się znaczek roweru. Po ludzku – zakaz jazdy tym środkiem transportu. A ty człowieku kombinuj, miej oczy na lewo, prawo, z przodu i z tyłu – gdzie jest ten „pro-rowerowy” wynalazek urzędasów z prowincji? Zaliczyłem kostkę, zaliczyłem chodnik, zaliczyłem też asfalt. Sorry, „asfalt” przy wyjeździe na Stary Lubosz. Bo tam się kierowałem. Oczywiście położony po drugiej stronie niż mój kierunek jazdy (i dobrze, że karnie nim jechałem, bo minął mnie radiowóz). Ale przepraszam, zwracam honor - w samym Luboszu sytuacja się zmieniła, bo po tej stronie DDR-ka się skończyła, a zaczęła po „mojej” stronie, ponownie z kostki, ale teraz urozmaiconej Falami Dunaju. Odpuściłem. Stwierdziłem, że mandat jest mniej szkodliwy dla mojego zdrowia psychicznego niż to coś. Na szczęście obyło się bez.

Śmieszka w końcu umarła (ufff), można było kręcić w spokoju. Ostre hamowanie nastąpiło w Starym Gołębinie, gdzie ukazał mi się drewniany kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP. Nic specjalnego, ale będzie do kolekcji. Ciekawostka – podczas II Wojny Światowej znajdował się w nim magazyn broni.

Kolejny tego typu obiekt, zupełnie niezamierzenie, odkryłem w Błociszewie, wsi z ciekawą przeszłością, a także pałacem Kęszyckich, którego jednak obfotografować nie miałem jak, bo znów ukazał się zakaz wstępu, do tego monitoring i pewnie ukryte w podziemiach Gestapo :/ Przy wjeździe do tej miejscowości przywitał mnie... kondukt żałobny. Kogoś tam wieźli na cmentarz z całą obstawą, na czele z księdzem o aparycji księżyca w pełni, który – jak wywnioskowałem po uśmiechu na twarzy – bardziej był zajęty liczeniem w głowie zysków z pogrzebu niż celebracją :) Ale był jeden plus – dzięki tej funeralnej imprezie udało mi się załapać na zdjęcie wnętrza kościoła Świętego Michała Archanioła, za pozwoleniem kościelnego, który ogarniał teren.


I tu dochodzimy do początku mojego przydługawego wywodu – po fakcie okazało się, że to tu właśnie miałem skręcić, żeby zrobić okolice równej stówy. Ale że drogowcy pewnie pochodzili stąd, czyli wiedzieli gdzie, co i jak to nie uznali za stosowne umieścić odpowiednich znaków dla obcokrajowców. Więc... pokręciłem zupełnie nie tam, gdzie zamierzałem. Co prawda znalazłem kierunkowskaz na Śrem, licząc na to, że z trasy nań skręcę tam, gdzie planowałem, czyli na Brodnicę, ale gdzie tam! Co najlepsze – gdybym nie spostrzegł, że „Śrem – prosto” oznacza „Za 100 metrów patrz w lewo na mały znak, że trzeba skręcić, a prosto dojedziesz tam, gdzie nie wiemy co napisać” to teraz bym czekał na pociąg z Terespola, zapewne z kilkoma uchodźcami z Donbasu.

Jak się skończyło? W Śremie, bo tam dojechałem. Strava pokazała mi, że jechałem odcinkiem „petarda do Śremu”, cokolwiek to oznacza. Ja wiedziałem co – czeka mnie co najmniej osiem kilosów kręcenia pod wiatr, żeby wrócić, tam gdzie pierwotnie chciałem jechać... Boże, jak się namęczyłem z tym powiewem centralnie w pysk przez Psarskie i Manieczki! Ale jakoś się udało dotrzeć, potem skręt na Brodnicę, tam zakup Pepsi w puszcze, chwila na oddech i do domu, już znajomymi szlakami, przez Żabno i Mosinę.

Podsumowanie – kilkanaście kilometrów gratis od drogowców. Piana na twarzy nie dodawała uroku. Za to deszcz mnie nie dopadł, a i udało się nadrobić zaległości muzyczne. No i raz jeszcze napiszę – wietrze, ty mendo!!! :)

Wklejam dziś - wyjątkowo - mapkę z Endo, skoro inaczej nie można.

Aha - jutro podobno deszcz.

Aha 2 - dziś, ratując sytuację, na dwie godziny wylądowałem w pracy. Oj, kosztować będą kogoś te moje nadgodziny...




  • DST 121.20km
  • Czas 04:04
  • VAVG 29.80km/h
  • VMAX 56.70km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 477m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tomasz zDolska :)

Poniedziałek, 27 kwietnia 2015 · dodano: 27.04.2015 | Komentarze 8

Drugi i ostatni dzień spod znaku "szaleństwo", zwanego dalej "wolnym". Wczoraj czas rodzinny, poniedziałek za to postanowiłem spędzić lekko turystycznie. Żona rano do pracy, ja dospałem to, co mi należne (a w tym temacie uważam się za króla, jak nie za cesarza), potem kawka i chwila dla mediów. Nie, nie, nie zostałem gwiazdą TV, a jedynie sięgnąłem po dwa niezbędne narzędzia: prognozę pogody oraz Google Maps. Chwila analizy - gdzie to mnie jeszcze nie było oraz skąd w teorii wieje wiatr (o czym później) i kierunek został wybrany przez jednoosobową aklamację: Dolsk. Zdecydowała odległość (pięć dych w jedną stronę) oraz widok fajnego jeziorka na mapie. Wystarczyło.

Początek jazdy jednak trochę mnie zaniepokoił - w Luboniu przy Armii Poznań widziałem konwersację jakiegoś kolarza z policjantami stojącymi radiowozem na "ścieżce". Nie wiem o co chodziło, ale po ostatnich własnych przebojach raczej się domyślam :/ Miałem ochotę dołączyć się do dyskusji, ale biorąc pod uwagę, że sam jechałem szosą po drugiej stronie, ale z MO nic nie wiadomo, stwierdziłem, że w miesiącu kwietniu jeden mandat wystarczy i odpuściłem :) Mam nadzieję, że rowerzysta się wybronił.

Potem już trasa standardowa - Puszczykowo, Mosina (tam mtb po remontowanym torowisku), Żabno, Brodnica. I w końcu jedna z obowiązkowych atrakcji - słynne Manieczki (umc umc umc!!!)! Niestety (sorry, "niestety") skończyła się epoka klubu Ekwador, jest jego następca, pod którym jak zwykle odbyłem egzorcyzm, czyli zgodnie z tradycją puściłem sobie Behemotha na empetrójce :)

Opuściłem owo magiczne miejsce i skierowałem się na Śrem. Tam oczywiście oznakowanie dróg klasyczne. Czyli swoi wiedzą co i jak. Chwilka skupienia i na smartfonie udało się wytyczyć dalszą trasę. W miasteczku straszyły jakieś chodniki z niebieskimi znakami rowerów, ale na szczęście po drugiej stronie, więc w miarę zgrabnie przepchnąłem się poza jego granicę.

Tu zaczął się zarówno najfajniejszy, jak i najcięższy kawałek trasy. Najcięższy, bo trafiłem na odkryty teren, gdzie silny wiatr pomiatał mną jak Pan Edzio z klatki obok swoją konkubiną. Najfajniejszy, bo pojawiły się całkiem zacne, długaśne hopki. Generalnie to ja je bardzo lubię, ale dziś przy tym podmuchu w pysk dały mi ostro w kość. Jednak udało się w końcu dojechać do Dolska, który najpierw postanowiłem "dojeździć" do końca, a zwiedzić po nawrocie. Pierwsze, co mnie zainteresowało to oczywiście kupa drewna, czyli kościół św Ducha z 1618 r. Zrobiłem zdjęcie - niestety pod światło - które może byłoby i ładne, gdyby nie pełne metafizyki Eko-Groszki za 700 i Orzechy-Grube za 680. Biznes jest biznes :)

Gdy już zawróciłem z objazdówki (po górkach, hurra) skręciłem w ryneczek, zupełnie nie wiedząc czego się spodziewać, prócz napisu z nazwą miasteczka. Pomysł nieskomplikowany, a wykonanie całkiem fajne.

Z tyłu zainteresowała mnie bryła kolejnego kościoła, więc azymut wybrałem właśnie tam. Okazało się, że to późnogotycki budynek pod wezwaniem św. Michała Archanioła, z interesującą dzwonnicą. A leżąca naprzeciw późnobarokowa plebania to cacuszko nad cacuszkami.


W dół od kościoła zamigotała mi woda i w ten sposób odkryłem Jezioro Dolskie Wielkie, gdzie w te pędy zjechałem. Och, jak tam mi było dobrze. Wjechałem na molo, ukoiłem się dźwiękiem fal, zamoczyłem łapy w wodzie - tak, tego mi było potrzeba.


Trzeba było niestety wracać, bo czas z gumy nie jest. Objechałem raz jeszcze starówkę, wersja mini-mini, ale z bardzo pasującym mi klimatem. To lekkie nadużycie, ale całość, z tymi pagórkami, z ciekawą zabudową, a przede wszystkim z jeziorem, skojarzyło mi się ze Skandynawią z tych najbardziej jej zapomnianych rejonów.

Powrót zacząłem swoimi śladami i to był ten jeden jedyny moment, gdy odczułem, że wiatr może wiać w plecy. Jadąc trasą na Śrem lekko udało mi się przekroczyć 56 km/h i miałem chrapkę na sześć dych, ale w tym momencie kierunek powiewu się zmienił i się nie udało. Zresztą od tej pory pomoc się skończyła - w najlepszych chwilach wiało mi z boku. Postanowiłem pojechać naokoło, tym razem Śrem omijając i kierując się na Kórnik, który też objechałem bokiem i wyjechałem na trasie do Mosiny. W Mieczewie na stacji musiałem się zatrzymać, bo ciepło zrobiło swoje, picie mi się skończyło, a poza tym miałem już dość tego upierdliwego wiatrzyska, który na całej trasie sprzyjał mi może przez 40 kilometrów. Pozostałe 80 było standardowe :)

Mimo wszystko dobrze mi się dziś kręciło. Poznałem fajne tereny, zrobiłem miły dla oka kilometraż (choć średnia "taka se"), a do tego spaliłem się (24 stopnie!!!) jak studenciak na imprezie reggae. Jestem na tak :) Niestety teraz za oknem już deszcz, słychać burzę... Chyba jutro (co najmniej) przerwa :/

P.S. Rowerowy Poznań postanowił wkleić mój ostatni filmik o DDR-ce wzdłuż Dębca na fejsową tablicę. Miło mi.



  • DST 72.27km
  • Czas 02:27
  • VAVG 29.50km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 3.0°C
  • Podjazdy 300m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uazaaaa...rzewo. Plus Pobiedziska

Piątek, 13 marca 2015 · dodano: 13.03.2015 | Komentarze 15

Dysponowałem dziś trochę większą ilością czasu i przez mój parchaty łeb przeskoczyła nawet myśl o stówce, ale przypominając sobie o ilości zadań na dalszą część dnia wyparowała ona szybciej niż denaturat z organizmu żula spod osiedlowego marketu. A właśnie, przy okazji - nabyłem wczoraj w Lidlu pompkę, którą W KOŃCU udało mi się napompować koła w szosie do okolic sześciu atmosfer. Okazało się to co prawda taktycznym błędem, bo taka ilość powietrza nie jest kompatybilna z polskimi drogami, o czym zaświadczyć mogą moje cztery litery. Ale sam fakt, że wykonałem rzecz nieosiągalną warto odnotować :)

Drugim elementem przeciw stówie była pogoda, czyli pochmurno na granicy deszczu, na który mam jeden sprawdzony patent. Jak jadę stówę i jest ryzyko, że spadnie to... zawsze spadnie. Natomiast jeśli w pewnym momencie się zawróci to opad głupieje, a że istota ta nie należy do najbardziej bystrych to zanim się ogarnie już jestem w domu. Ma to swoje minusy, ale niech te minusy nie przysłaniają nam plusów :) Taką więc taktykę dziś wybrałem, kierując się po prostu na Pobiedziska, które w końcu chciałem zaliczyć "podziwiając" coś więcej niż paskudne, obdrapane zakłady, które mija się na trasie do Gniezna.

No i dojechałem, walcząc z upierdliwym północno-wschodnim wiatrem (o którym więcej później), najpierw brnąc przez Poznań, potem podskakując na jak zwykle nierównym asfalcie na tej trasie. Same Pobiedziska... jakby tu napisać... No dupy nie urwały, w przeciwieństwie do kół w rowerze na tamtejszym przejeździe kolejowym, bo odstępami między szynami można by obsłużyć ze dwa Wielkie Kaniony i jeszcze kawałek Wielkiego Rowu. Zresztą wracając w tym samym miejscu czekała mnie prawie dziesięciominutowa pauza, bo dyżurny ruchu zamknął rogatki pewnie już chwilę potem jak pociąg wyruszył z Gniezna :)

Do centrum dojechałem na czuja, bo żadnymi znakami nic mnie nie chciało poinformować gdzie toto się znajduje. Z ciekawości spojrzałem na miejsce, gdzie mieści się stolec burmistrza, które jednocześnie jest... siedzibą jednego z banków. Taka ciekawostka, oczywiście nic nie sugerująca :) Na Rynku zaciekawiła mnie fontanna, a właściwie to, co w niej było. Tak się zastanawiałem co zacz - pomnik ku czci krasnali, bohaterów zmarłego wczoraj jednego z moich ulubionych pisarzy - Terrego Pratchetta (R.I.P. :( )? Wsparcie dla górników z okupowanego Donbasu? Jakaś sztuka nowoczesna z tytułem: Zeus karmi żebraków (lub hipsterów) kubkiem kawy ze Starbucksa? Nie znalazłem nigdzie odpowiedzi, musiałem ją sobie w domu wygóglać. I ten... tego... kto zgadnie? To Lech, Czech i Rus... Sorry, aż tak bardzo abstrakcyjnej wyobraźni nie posiadam :)


Na pierwszym zdjęciu w tle widać kościół z fajną zabytkową dzwonnicą. I było na tyle. Jeszcze zjechałem sobie z górki, która gdzieś tam prowadziła w dół, a potem chciałem zabłysnąć szybkim podjazdem, ale przed pysk wepchał mi się jakiś dostawczak wiozący piwnego sikacza i tyle było z rekordów uphillowych. A że wóz zakorkował pół Rynku (co przy jego rozmiarach nie jest trudne) to zrobiłem sobie po nim jeszcze jedno kółko, odnalazłem szlak powrotny i zawróciłem.

Było mi trochę mało, więc postanowiłem jeszcze skręcić do Uzarzewa, gdzie mieści się Muzeum Przyrodniczo-Łowieckie. Jak zapewne część z Was wie jestem wybitnym miłośnikiem myślistwa, tak wielkim, że sam bym w jakimś wziął udział. Za cel biorąc myśliwych :) W związku z czym miejsce nęciło mnie "tak se", ale sam budynek pałacowy prezentuje się godnie, podobnie jak park, choć ten ostatni sprawiał wrażenie zaniedbanego. Trochę się przestraszyłem, bo pierwsze co zobaczyłem wjeżdżając na jego teren była pani w zdecydowanie dojrzałym wieku, ubrana w obcisły strój i z dorodnymi, wystającymi uszami na głowie. O cholera, pomyślałem, czyżby jakaś ponadprogramowa prezentacja szmiry spod znaku "50 twarzy Greya"? i już chciałem uciekać, gdy nagle zza winkla wyłoniło się stado przedszkolaków. Nie jest to mój wymarzony widok, ale w tej sytuacji poczułem ulgę :) Nieopatrznie jedynie dałem pauzę na mp3 (a tam leciała piękna nowa płyta Moonspella) i usłyszałem: "no weź króliczka za łapkę", a potem gromkie: "tak, tak, kjóliczek, idziemy!". Miałem dość, więc tylko drżącymi łapami zrobiłem nieostre zdjęcie pałacu i się zawinąłem. Potem jeszcze chwilka dla szachulcowego kościółka, a także kawałka skamieniałej dziczyzny.



Pozostało mi tylko powalczyć z wiatrem (tak, tak, zmienił się na boczny...) i z miastem. Z ciekawości zaliczyłem "Chlew na Hlonda" - faktycznie cały czas nic tam nie ruszono. Ale asfalt na głównej drodze przyjemnie smagał pod kołami, jak ten na DDR-ce - nie mam pojęcia, bo jakoś nie udało mi się nań wjechać :)

Reasumując - zadanie zaliczone. I szczerze mówiąc im częściej jeżdżę na tak często chwaloną na BS północ od Poznania tym bardziej lubię... południe :) Moje, oswojone i chyba ciekawsze. Jednak po chwili zawahania dopisuję dzisiejszą wycieczkę do kategorii "Wielkopolska - miejsca ciekawe".

Aha, zgodnie z regułą deszcz zaczął padać kilkadziesiąt minut po zaparkowaniu w domu.



  • DST 103.10km
  • Czas 03:24
  • VAVG 30.32km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 201m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

W końcu seta, czyli Środa w piątek

Piątek, 27 lutego 2015 · dodano: 27.02.2015 | Komentarze 13

No dobra, przyznam się. Miałem gula, i to niezłego, że tyle osób już zrobiło w tym roku sto kilosów, nawet ze sporym nakładem, a ja wciąż nie. Przecież jest już końcówka lutego, heloł!! OK, dobra, napisanie czegoś takiego dawno, dawno temu, gdy zimy były jeszcze zimami skończyłoby się bezpośrednim skierowaniem na badania w Tworkach, ale w tym roku... No trzeba było nadrobić.

Ale po pierwsze się wyspałem, bo dzionek w końcu miałem wolny. Potem kawka, śniadanko i spojrzenie za okno (fajnie, pochmurno, ale bez opadów, temperatura zdecydowanie na plusie) - tak, to idealny dzień na przełamanie impasu. Co prawda trochę mnie zmartwił kierunek wiatru - znienawidzony południowy-wschód, czyli żadnej możliwości na po prostu w tę pod wiatr i po prostu z powrotem z wiatrem. Założyłem sobie więc jako kierunek Środę Wielkopolską, bo tam jeszcze mnie rowerem nie widziano, a co dalej się zobaczy. Tak, prawdziwy ze mnie mistrz planowania :)

Gógelmap przy symulacji wycieczki w żaden sposób nie chciał pokazać stówy, więc stwierdziłem, że będę jechał naokoło. Ruszyłem więc najpierw na Luboń, potem Puszczykowo, Mosina, przekroczenie Warty i lasem, lasem, lasem. W Rogalinie "z rąsi" cyknąłem fotkę kościoła p.w. św Marcelina z pierwszej połowy XIX wieku, wzorowanego na francuskiej świątyni w Nimes. Są tacy, którym się on podoba, jak dla mnie to kicz i tyle :)

Dojechałem do Kórnika, po drodze jak zwykle dziwiąc się, że tam, gdzie stacjonują stałe punkty programu, czyli "grzybiarki", bez skrępowania zatrzymywały się samochody, ale cóż, moralistą nie jestem, a jedynie estetą. Co oznacza, że mogę zostać moralistą :) W samym Kórniku postałem sobie w okołorynkowych koreczkach i postanowiłem na chwilę zatrzymać się przy słynnym zamku. Białej Damy nie widziałem (na szczęście też żadnej Grzybowej Damy), więc zrobiłem sobie mały bezstresowy poligon fotograficzny.


Tu na fotce: Tytus (Działyński), Rower i... aaaa... Tomek (z tyłu, robię zdjęcie) :) :

No i dzik - czyżby i tu byli rolnicy domagający się odstrzału tych w sumie sympatycznych świniaków?

Objechałem sobie dokoła arboretum, oczywiście z zewnątrz, i oczywiście przegapiłem jeden ze skrętów, więc dojechałem do Bnina i musiałem się cofać. Potem zostałem ofiarą "oznakowania" przed S-11, bo po co pisać o miejscowości położonej 10 km dalej, do której się zmierza, jeśli można napisać kierunek: Bytów? Powiem szczerze - gdyby nie smartfonowy GPS to teraz pewnie błąkałbym się po nadmorskiej plaży i głaskał mewy. Ale w końcu się udało, uff... Choć miałem moment zwątpienia, gdy zobaczyłem tablicę z napisem "Dębiec 1 km". Nie, na szczęście nie ten mój Dębiec :) Na "jedenastce" udało mi się upolować ruiny dwóch wiatraków. W stanie wegetatywnym niestety :(

Na horyzoncie pojawiła się Środa... To ten... może wszystko na ten temat. Do centrum trafiłem na czuja, bo tablic żadnych nie było. Jak spojrzałem jak ono wygląda to zrozumiałem tę powściągliwość :) Pogruchotałem się bo paskudnym bruku, objechałem wszystko dokoła i zachciało mi się stamtąd uciekać. Zapytałem miłego pana co i jak (lewo, lewo, lewo) i wyszło mi, że czas kierować się na północ, na Kostrzyn. Z zadumy nad tym smętnym miasteczkiem zapomniałem o klu programu, czyli cukrowni, którą miałem nawiedzić. Ale za późno było wracać... Może w przyszłości.

Kręciłem sobie "asfaltem" (moje zęby), dokładnie 21 kilometrów (szacun dla pana nawigatora ze Środy - dystans podał idealnie), mijając takie metropolie jak np. Węgierskie (tylko nie wiadomo co) czy Ługowiny, które skojarzyły mi się z Rzygowinami i dokładnie tak wyglądały :) Ciut wcześniej, chyba w Płowcach, zainteresował mnie wiatrak, ale tym razem ultranowoczesny, wielkie bydle. Aż musiałem się zatrzymać i go nawiedzić. Poniżej fotka w całej okazałości i rower jako miarka... Oj, robi to wrażenie z bliska. Co ciekawe - niedaleko stał kościół, a nad okolicą górował właśnie ów wiatrak zamiast jakiegoś potworka wzorowanego na Świebodzinie. Przejaw normalności czy wyjątek od reguły?



W końcu Kostrzyn... Też jakoś bez zachwytu. Dwa punkty mnie zainteresowały - gołębia schadzka nad jedną z kamienic (współczuję jej administratorowi) oraz Brama Cechowa, dość słynna i nieźle się prezentująca na tle całego smutnego miasteczka.


Końcówka to już powrót dobrze znanymi szlakami, czyli DK 92. Jedna rzecz mnie zmartwiła - na prawo ode mnie powstawało coś z kostki. Mam pewne obawy... No jakie? DDR? Oby, proszę, proszę, proszę, proszę!!! nie...! W Swarzędzu skręt na Zalasewo, telepanie się asfaltami godnymi rajdów enduro, Malta, Dębiec.

Jestem zadowolony. Zaliczyłem miejsca, w których jeszcze nie były moje pedały (jakkolwiek to brzmi), dorównałem co poniektórym, jechało mi się sympatycznie i bez przygód spod znaku Zła. Tak, zdecydowanie wolny dzień uznaję za udany. A wieczorna pizza z Żoną z pobliskiej żarłodajni była znakomita :)



  • DST 54.30km
  • Czas 01:46
  • VAVG 30.74km/h
  • VMAX 50.10km/h
  • Temperatura 0.0°C
  • Podjazdy 118m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mała UĆ

Niedziela, 18 stycznia 2015 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 11

Rzadko mi się zdarza, że mam cały weekend wolny, a jeśli już tak jest to albo gdzieś wyjeżdżamy poza Poznań, albo nadrabiamy zaległości towarzyskie. Wczoraj postawiliśmy na tę drugą opcję, co - nie da się ukryć - zdecydowanie wpłynęło na moją motywację do porannego wstawania, tym bardziej, że nie mogąc doczekać się na taksówkę zrobiliśmy sobie nocny wyparowujący procenty spacerek z centrum do domu, czyli pięciokilometrowy trening jakiś tam już został zrobiony.

W każdym razie się wyspałem, a jak już otworzyłem oczy to zdecydowanie nie widziałem żadnych przeszkód do jazdy. W właściwie nie widziałem niczego - taka była mgła :) Zjadłem więc śniadanie, wypiłem kawkę, której barwa zlewała się z tym, co za oknem. Odpuścić nie chciało, ja też nie chciałem za późno ruszać, coby dnia nie tracić, więc zamontowałem moje pseudoświatełka i założyłem na łeb słynny Lidlowy kask, bożyszcze sezonowców spod znaku "od maja do września", z lampką na tyle. No i wyjechałem tak ubrany jak choinka, rozglądając się na boki z obawą, że zaatakuje mnie jakiś zapominalski gospodarz, niepewny czy wyrzucił już świąteczne drzewko na śmietnik.

Trasa - "kondomik" (przez Mosinę, Dymaczewo, Komorniki, Stęszew). Uwielbiam jeździć we mgle - tworzy to niesamowity klimat do rozmyślań, tym bardziej gdy jest on wzmocniony jeszcze nastrojową muzyką (dziś towarzyszył mi Jaromír Nohavica oraz Sting ze swoją nową płytą koncertową). Widoczność - jaka widoczność? Ale nie ma co wybrzydzać, bo już w połowie drogi zacząłem nawet widzieć przednie koło w szosie :) A gdy zacząłem się rozglądać to czekało mnie coś, na co dawno się czaiłem - otwarta brama w murze okalającym kościół w miejscowości Łódź (oczywiście nie tej właściwej, tylko wielkopolskiej małej Łodzi - wiochy przed Stęszewem). Niestety sam kościół był zamknięty, ale wreszcie miałem okazję obejść jego otoczenie.

Z tablicy informacyjnej wyczytałem, że nazwa miejscowości pochodzi od rodu rycerskiego - Łodziów, którzy ufundowali tu w XII wieku drewnianą kaplicę, która w XVII wieku runęła, by niedługo później zostać zastąpiona tym, co widać tam aktualnie - do drewna stopniowo dodając elementy murowane. Jako że nie było mi dane zobaczyć wnętrza nie ma sensu opisywać jego elementów, za to niezwykle klimatycznie prezentuje się drewniana dzwonnica (też zamknięta, a szkoda, bo znajdują się w niej dwa zabytkowe dzwony - z 1612 i 1683 roku) - no i mega! grobowiec,


A co mnie ucieszyło? Stojak na rowery! Co prawda najgorszej klasy, czyli wyrwikółek, ale liczy się sam fakt :)

Pokręciłem się, pofociłem i zmyłem, żeby ktoś przypadkowo mi nie zamknął bramy, bo ja tam osobiście na Wałęsę się nie piszę.

Z powrotem liczyłem na pomóc wiatru (już słabego na szczęście). Gdzie tam. Wiał mi bardziej w pysk niż w pierwszej części wyjazdu - wracamy więc do standardowego wniosku, że podmuchy i logika są ze sobą sprzeczne.

Aha - rozwiązałem "dętkową zagadkę" - ostatnio ją po prostu źle założyłem. Przekonałem się o tym przy okazji wymiany opony, którą w dźwięku fanfar dokonałem wczoraj po południu. Stara opona została pożegnana i na wszelki wypadek powędruje do piwnicy ze wszystkimi honorami, bo przejechała ze mną prawie 15 tysięcy kilometrów. W dalszym ciągu nadawała się do użytku, choć nabrała już wszystkich barw tęczy, które ujawniły się spod farby. Tym samym tył i przód roweru już są kompatybilne, w kolorach czarno-czerwonych marki Schwalbe - czyli tej, co do tej pory.




  • DST 123.00km
  • Czas 03:56
  • VAVG 31.27km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 521m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Co ma stary piernik do wiatraków, czyli urodzinowa seta :)

Piątek, 10 października 2014 · dodano: 10.10.2014 | Komentarze 2

Jakby nie patrzeć urodziny ma się tylko kilkadziesiąt razy w życiu, więc staram się je wykorzystywać zawsze na maksa. No bo w końcu to zawsze jakaś motywacja do zrobienia czegoś ponad. Dziś więc, jako że miałem zaklepane wolne, a na wieczór plany, postanowiłem zrobić coś z sobą i z przedziałem godzinowym 10-14. Oczywiście rowerowo! Wiatr według każdej z prognoz wszędzie inny, ale jednak udało mi się wymyślić jedyny słuszny kierunek: Śmigiel. To małe, ale dość urocze zadupie pamiętam z czasów, gdy udzielałem się w pewnym stowarzyszeniu miłośników kolei i walczyliśmy o niezamykanie wąskotorówki na trasie Stare Bojanowo - Śmigiel - Czacz. Niestety, kilka lat potem, gdy już ze stowarzyszeniem nie miałem kontaktu, kolejka skończyła swój żywot. Wielka szkoda.

Tak więc podróż sentymentalna, choć rowerem w tych rejonach jeszcze nie byłem - zawsze skręcałem wcześniej lub zmieniałem plany. Dziś postanowiłem konsekwentnie dotrzeć do celu, choćby nie wiem co. Trasę chciałem mieć w miarę możliwości zróżnicowaną, więc ruszyłem najpierw na Mosinę i Dymaczewo, w którym skręciłem do Będlewa i korzystając z czasu postanowiłem w końcu skręcić w kierunku tamtejszego pałacu. Widać, że powoli zaczyna coś tam się dziać, bo teren parkowy jest ładnie zagospodarowany, choć sam budynek jeszcze wymaga sporej roboty, żeby można było do niego zapraszać turystów. No i w sumie ja żadnego dziś tam nie widziałem :) Okrążyłem, zrobiłem fotkę i ruszyłem dalej.

Dojechałem do krajowej piątki i zacząłem na otwartym terenie odczuwać upierdliwość wiatru, który nie był co prawda specjalnie mocny, ale wymęczył mnie atakując non stop - głównie w twarz, ale były też chwile gdy był "tylko" boczny, co jak wiemy wcale nie jest przyjemniejsze. Gdzieś za Głuchowem natrafiłem na znajomy, bo już kiedyś go fotografowałem, samotny wiatrak. No nie mogłem się nie zatrzymać :)

Ominąłem zjazd na Kościan i na jakimś rondzie zacząłem się zastanawiać którędy na Śmigiel, bo drogowskazów uświadczyć nie można było. To znaczy były, ale jak już się losowo skręciło tam, gdzie się wydawało. Dla pewności zatrzymałem jakiegoś miejscowego i zapytałem. I co? Trafiłem na niemowę - ma się to szczęście :P Ale pan wykazał się umiejętnościami gestykulacji, naprowadził dobrze, więc w tym miejscu bardzo mu dziękuję.

W końcu się udało - Śmigiel. Miasto wiatraków, bo taki jest oficjalny slogan reklamujący miasteczko I faktycznie były, choć niełatwo je wypatrzyć, a już dojechać szosą to niezła zabawa. Prowadzi bowiem do nich "ulica", czyli kawałek szutru pod górkę, która jednak warto pokonać, bo dwa grubasy na górze prezentują się imponująco. Zresztą - oto zdjęcie 1:1 w porównaniu z rowerem.

Dotarłem do centrum, kupiłem wodę i bułeczki, usiadłem, odebrałem kilka życzeń i delektowałem się wolnym. Pogoda piękna, gdyby nie spadające liście to istne lato, do tego leniwe miasteczka zawsze na mnie dobrze działają, więc relaks miałem pełny. Pokręciłem się jeszcze troszkę, cyknąłem fotkę imponującego kościoła i postanowiłem wracać.


Nie chciałem wracać tą samą drogą, więc w Czaczu poleciałem intuicyjnie na prawo. Zatrzymał mnie jeszcze na chwilę bardzo specyficzny kształt tamtego kościoła - takiego jeszcze nie widziałem, więc postanowiłem "sfocić".

Jazda inną trasą żarła fajnie aż do Kościana. Jechałem przez pola, małe wioseczki, osady i nawet pod wiaduktem kolejowym. Miła odmiana od "piątki". Miałem zamiar tak właśnie kontynuować jazdę, kierując się na Czempiń, ale... Kościan mnie pokonał. Zero drogowskazów, jazda jak w Indiach, każdy stara się wepchać - koszmar. Dwa razy źle skręciłem, więc musiałem zawracać, do tego usłyszałem mój ukochany dźwięk klaksonu od jakiegoś dziadka pierdzącego na skuterku, który chciał mnie zmusić do jazdy "ścieżką", czyli podzielonym na pół chodnikiem z kostki. Dałem mu wykład podczas jazdy co myślę o takim naszym narodowym zachowaniu, czy dotarło nie wiem, bo reakcja była zerowa. Podsumowując: uznaję Kościan za wiochę nad wiochami, i w mojej osobistej klasyfikacji dziś wyprzedził on nawet Luboń.

Okazało się, że dojechałem - sam nie wiem jak - znów do "piątki". Cóż było robić - ruszyłem tą samą drogą, tym razem mając wiatr czasem w plecy, ale głównie z boku. Trochę już robiło się nudno, więc skończyłem słuchać audiobooka i zapodałem sobie nowego Slipknota - i to był strzał w dziesiątkę. Motywacja wzrosła o 666% :)

Zmieniłem końcówkę, czyli nie skręciłem na Będlewo, tylko dojechałem do Stęszewa i do końca już w dużym ruchu. Ze średnią nie jest źle, a nawet jak na stówę to całkiem ok. Generalnie - fajny wyjazd. Choć 100 kilosów pewnie pyknęło ostatnie w tym roku...





  • DST 54.10km
  • Czas 01:47
  • VAVG 30.34km/h
  • VMAX 51.90km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 152m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kościelnie i elegancko :)

Niedziela, 5 października 2014 · dodano: 05.10.2014 | Komentarze 8

To, że zamknęli mi wszystkie drogi na wschód z delikatnym południowym odchyłem nie oznacza, że mnie tam nie będzie :) Dziś z powodu wiatru znów z kierunku E ruszyłem swoimi wczorajszymi śladami, zaliczając zamknięty przejazd kolejowy, tym razem pokonałem go o tyle łatwiej, że z remontujących nie było nikogo i jedyne co musiałem zrobić to poskakać nad wykopanymi dziurami.

W Krzesinach zatrzymałem się na chwilę przy drewnianym kościółku, bo zobaczyłem rzadki tam widok, czyli otwarte drzwi. Niestety na zdjęcie nie było szansy (nie płakałem - wnętrze tyłka nie rwie), bo ciemnica tam zapadła straszna, ale za to jak już się zbierałem to z pieczary wyłonił się dość sympatyczny ksiądz ze słowami: "czołem rowerzyście!" i z zapytaniem skąd jestem. Wyjaśniłem, że Poznań, ale w sumie to Jelenia Góra, stąd moje zainteresowanie akurat tym zabytkiem, bo drugi podobny w Polsce to tylko Wang i więcej nie ma. Dostałem życzenia szerokiej drogi oraz prośbę o pozdrowienie Karpacza i ruszyłem. Generalnie czarnej stonki unikam jak mogę, ale akurat to spotkanie uznaję za pozytywne :)

Trasę dziś skorygowałem - poleciałem na Gądki i podjazd do Szczodrzykowa, potem zakręt do Śródki i w Nagradowicach nawrót na Tulce. Tam znów wątek kościelny, bo akurat miałem moment ciszy w słuchaniu death metalu i mijając tamtejsze sanktuarium usłyszałem jakiś dziecięcy chór - ciekawy kontrast :) Końcówka trasy to już typowe nudy, bo taka sama jak zwykle. O dobrej średniej jadąc tamtędy nie ma co myśleć, więc z tego co wywalczyłem jestem w miarę zadowolony.

A po południu kopsnęliśmy się z Żoną do Mosiny, ogarnąć w końcu widok z wieży na Osowej Górze. Na piechotę, żeby nie było - razem ze spacerem po miasteczku wyszło 9 kilometrów. Nie powiem, coraz lepiej to wygląda, choć Mosina to zadupie wybitne, że ho ho :) Fajnie, że rewitalizują tory na tej trasie  fajnie zaczyna działać kolej drezynowa (aż żal, że dziś na to czasu nie było, bo pani Maria, która ożywia ten szlak, a była i jest moją klientką, ma naprawdę serce do tej sprawy) - oby tak dalej.

Kilka fotek z góry i jedna z dołu:



A na koniec rzeźba z podwórza żydowskiej bożnicy, no i znany w Poznaniu Elegant z Mosiny :)