Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197597.20 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2017

Dystans całkowity:1320.10 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:48:40
Średnia prędkość:27.13 km/h
Maksymalna prędkość:55.84 km/h
Suma podjazdów:3254 m
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:50.77 km i 1h 52m
Więcej statystyk
  • DST 52.60km
  • Czas 01:51
  • VAVG 28.43km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 3.0°C
  • Podjazdy 136m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bez trupa do celu

Czwartek, 16 lutego 2017 · dodano: 16.02.2017 | Komentarze 15

Chwilowe ocieplenie się utrzymuje, może już nie z wartościami porównywalnymi ze wczorajszymi (przynajmniej nie pomiędzy ósmą a dziesiątą rano), ale i tak kręci się o wiele lepiej niż kilka dni temu. Tym bardziej, że solidnie wyczyściłem przednie koło, szczególnie w okolicach piasty oraz na styku z hamulcami i odpukać chwilowo zniknęły koszmarne dźwięki, które wydobywały się z jego okolic. Generalnie znów się potwierdza stara prawda, że woda czyni cuda. Gdyby jeszcze wiedzieli o tym nasi rodacy, dodając do tej wiedzy funkcjonalność wynalazku zwanego mydłem... byłoby bosko :)

Za to spieprzył mi się licznik. Przestał działać jeden z dwóch istotnych klawiszy, odpowiedzialny za reset dystansu oraz jakiekolwiek zmiany w ustawieniach, przez co stał się dla mnie praktycznie bezużyteczny. Zamontowałem na szybko zamiennik, też prawie trupa. Dziś na szybko nabyłem za to nowy, ale po głębszym przemyśleniu zamiast bawić się w kolejną Sigmę (ta marka z roku na rok mnie coraz bardziej zawodzi) postawiłem na budżetowy model CatEye. Zobaczymy, jeśli się sprawdzi to może w przyszłości pozwolę sobie na jakąś burżujską wersję. Sigma teoretycznie jest na gwarancji, ale ten, tego... znalezienie paragonu jest misją porównywalną do całkowitego odłączenia kolegi Misiewicza (ksywa: bumerang) od pisowskiego koryta, póki współrządzi nim Antek. Nie do wykonania :)

Trasa to klasyczny kondomik z Dębca przez Luboń, Puszczykowo, Dymaczewo, Stęszew, Komorniki i do domu. Wiatr znów zaczął mocniej duć i oczywiście nie zamierzał współpracować. Ale chwilowo mu wybaczam, bo ocieplenie musi kosztować.



  • DST 57.00km
  • Czas 02:02
  • VAVG 28.03km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 180m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Smo2K

Środa, 15 lutego 2017 · dodano: 15.02.2017 | Komentarze 10

Wyjeżdżałem rano po dziewiątej przy temperaturze na poziomie zera stopni, wracałem w plus siedmiu. Nie żebym marudził z tego powodu, broń panie Spaghetti! :)

Było tak ładnie, że aż nie chciało się cisnąć. Jechałem sobie powolnym, statecznym krokiem wczesnowiosennego odkrywcy istnienia takiego wynalazku jak rower. Jedyna różnica była taka, że napęd miałem nasmarowany i nie gwizdał, śpiewał czy ćwierkał jak to dwukołowce mają w zwyczaju w przypadku użytkowania ich przez Robinsonów ciepła. Choć nie do końca jestem dobrym przykładem, bo znów odezwało się przednie koło, w którym wymieniane były kilka miesięcy temu łożyska. Prawdopodobnie lubuskie zrobiło swoje, ale też nie do końca wiem czy jest to koło czy coś innego - próbowałem wsłuchiwać się w całość sprzętu i nie mogłem znaleźć stuprocentowego winowajcy. Postaram się zweryfikować przy najbliższej okazji.

Z okazji ciepełka trochę dziś kombinowałem z trasą - zacząłem standardowo z Dębca na Luboń i przez Puszczykowo do Mosiny, stamtąd na Rogalinek, ale zamiast kręcić dalej na Rogalin zawróciłem do Czapur, skąd skierowałem się do Daszewic, potem do poznańskiej Głuszyny, a w końcu przez Koninko i Krzesiny na Starołękę i do domu.


Nad Poznaniem smog, a mi na mapce wyszedł smok. Musiałem go tylko lekko podrasować i teraz drżyjcie dziewice i Szewce Dratewki! :) a ja przy okazji zaliczyłem dwutysięczny kilometr w tym roku, więc jakby co w tytule nie ma literówki :)



  • DST 33.00km
  • Czas 01:13
  • VAVG 27.12km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura -6.3°C
  • Podjazdy 63m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Glut cieplarniany

Wtorek, 14 lutego 2017 · dodano: 14.02.2017 | Komentarze 5

Czasu wciąż brakuje, bo dziś do roboty musiałem się wybrać o nienormalnej godzinie (comiesięczna korpokontrola. Ku chwale ojczyzny i takie tam), więc starczyło mi samozaparcia na wstanie ciut wcześniej i wykonanie choć gluta, tym razem szosą.

Wiatr się na szczęście uspokoił, a do tego zmienił kierunek na zachodni, więc wykręciłem kółeczko o kształcie glizdy na trasie z Dębca przez Plewiska i serwisówkę S11-tki do Dąbrówki i Palędzia, tam zawróciłem na Gołuski i znów przez Plewiska dotarłem do domu. Tempem spokojnym, bo ochoty na spinkę prędkościową nie miałem. W przeciwieństwie do jakiegoś kretyna, który przy alejce drzewnej o szerokości niewiele większej niż dwa rowery postanowione w poprzek między Gołuskami a Plewiskami stwierdził, że najlepiej wyprzedza się sznur samochodów w odległości kilku milimetrów od mojej skromnej osoby jadącej z naprzeciwka. Muszę poćwiczyć refleks, bo wystawiłem łokieć o nanosekundę za późno i nie zdążyłem upolować lusterka :)

Ciśnienie mi wzrosło, ale równie szybko rosła temperatura. W ciągu ponad godziny z wartości minus 6,5 do minus 6,1. Prawie się bałem, że od takich ogromnych skoków grozi mi jakaś infekcja :) Chyba mnie ominęła, za to telefon zaczął szaleć i do mnie sam mówić głosem z translatora. Dobrze choć, że po polsku, a nie na przykład ukraińsku.



  • DST 32.10km
  • Czas 01:16
  • VAVG 25.34km/h
  • VMAX 40.50km/h
  • Temperatura -4.0°C
  • Podjazdy 90m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Glutogleb

Poniedziałek, 13 lutego 2017 · dodano: 13.02.2017 | Komentarze 17

Po weekendowych wojażach nie miałem dziś ochoty na szarżowanie. W sumie to w ogóle nie miałem specjalnej ochoty na jazdę, bo przemarznięty byłem okrutnie, ale sumienie nie dawało mi spokoju, więc w ramach kompromisu między sobą a sobą wykombinowałem gluta na crossie. A co, stać mnie :) 

Wciąż było koszmarnie zimno, a wiatr wciąż mroził solidnie ze wschodu. Dlatego postanowiłem zaryzykować i zamiast kręcić do Starołęki klasycznym objazdem przez Hetmańską postanowiłem skrócić sobie drogę przez Lasek Dębiński. Szło całkiem zgrabnie, lód nie był mi straszny na prostej drodze, ale gdy zmuszony zostałem do ominięcia jednego ze słupków przed mostem nad Wartą nagle rower pode mną zatańczył, ja wykonałem breakdance, który finalnie zakończył się na ziemi. Typowy, klasyczny glebson, pierwszy w tym roku. Na szczęście miałem kask, więc ucierpiała tylko lekko bluza i mój lewy półdupek. Rower przeżył. W sumie od tego powinienem zacząć :)

Lekko obolały pokręciłem w kierunku Krzesin, potem przez Jaryszki do Koninka, stamtąd nawrót na Głuszynę i do domu. Spokojnym tempem, bo leń mi się włączył. Niech już będzie cieplej... Podobno jest na to perspektywa. Oby!


  • DST 72.50km
  • Czas 02:41
  • VAVG 27.02km/h
  • VMAX 50.20km/h
  • Temperatura -4.0°C
  • Podjazdy 290m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zahaczając o lubuskie... za jakie grzechy? :)

Niedziela, 12 lutego 2017 · dodano: 12.02.2017 | Komentarze 15

Wczorajszy JurkoZlot (relacja TU) skończył się dość późno, ale miałem w tyle głowy dzisiejszy powrót, więc nie mogłem przesadzić. Jak to zwykle przy tego typu okazjach - spało się genialnie, wstawało "ciut" gorzej. Ta trudna sztuka jednak się udała, a gdy zszedłem na dół domku okazało się, że Jurek już nie śpi, więc już w spokojniejszym klimacie kontynuowaliśmy polityczne dysputy. Przy kawie jednak łatwiej dojść do kompromisu niż przy procentach :)

Całkowicie odświeżyło mnie wyjście na dwór, gdzie zapach iglaków mieszał się z wiatrem wiejącym gdzieś znad zamarzniętego jeziora. Rewelacja! Człowiek czuje, że żyje. Perspektywa powrotu do zasmogowanego Poznania w takich chwilach wydaje się jakby mniej nęcąca... No ale nie ma zmiłuj. Tym bardziej, że na drogę powrotną miałem szatański plan, wykoncypowany jeszcze zanim wylądowałem w Prusimiu. Zamiast bowiem męczyć się 80 kilometrów centralnie pod wiatr postanowiłem oszukać rzeczywistość i zafundować sobie jedynie wiatr boczno-ryjny, kierując się na południe. Celem miał być lubuski Zbąszynek, gdzie zamierzałem wsiąść w pociąg i tym sposobem znaleźć drogę do domu. Jak sądziłem czas wyjazdu obliczyłem idealnie, więc bez pośpiechu pożegnałem "tubylców" :) Na odjazdowe jeszcze cyknąłem fotkę znad jeziora, a mi zrobiono zdjęcie pożegnalne.


Przez las doślizgałem się do asfaltu i całkiem niemałą górką wydostałem się z Prusimia. Zresztą co do wzniesień to wciąż jestem pod wrażeniem - spory kawałek droga falowała mi tak, że dziękowałem sobie za rozsądek i niemieszanie wczoraj alkoholi :) Czułem się prawie jak w moich Sudetach. Oczywiście "prawie" ma tu duży cudzysłów :)



Było rześko. Na co mam namacalny dowód:

No i mocno wiało. Początkowo kawałek w plecy, potem już wręcz przeciwnie. Jednak bawiłem się przednio. Naprawdę. Zupełnie nie przejmowałem się prędkością, za to byłem ciekaw co czeka mnie za każdym nowym, nieodkrytym wcześniej zakrętem. Chyba już trochę zapomniałem jak to jest, więc dobrze było sobie lekko przeogniskować optykę rowerowego widzenia.

Fajnie było, ale się skończyło. Znalazłem się bowiem na granicy...

...a po chwili już za nią, dwóch cywilizacji. O czym później. Jak się okaże taką granicę przekroczyłem dziś jeszcze na dwóch kołach dwukrotnie, choć nie zamierzałem.

Początek lubuskiego (które nomen omen lubię, a nawet uwielbiam, bo spędziłem w nim kilka fajnych lat życia) rozpoczął się jak dobry horror - sielanką.

Następnie zrobiło się lekko frasobliwie...

...aż gdzieś za Pszczewem zaczęło się piekło. Do teraz pluję sobie w nieowłosioną brodę, że nie wygóglałem sobie na mapie trasy przez Borowy Młyn i Rybojady do Trzciela. Była ona piękna widokowo. Pod warunkiem, że nie patrzyło się pod koła. Poznaniacy pewnie kojarzą Grajzerówkę w WPN-ie. No to wyobraźcie sobie, że takie coś ma kilkanaście kilometrów, a płyty zmieniają się w dziurawy asfalt. A potem odwrotnie. W załączeniu co lepsze kawałki, bo przy tych standardowych telefon wylatywał mi z łapy :)



Pamiętam każdy centymetr tej trasy. A jak nie ja to moje cztery litery. Z drugiej strony wiem, mogło być gorzej - bruku było niewiele :) Najwięcej w Trzcielu, do którego w końcu dotarłem jak do Mekki. Zresztą lekko się w nim pogubiłem, więc zapytałem jedynego przyuważonego tam człowieka czy dobrze jadę na Zbąszynek. Co usłyszałem? "Ja ne rozumiy"... No tak :) Nie wiem czy to przypadek, ale gdzieś w lesie widziałem zjazd na miejscowość Banderoza (autentyk!) :)

Musiałem kręcić dalej na czuja, ale jak się okazało wybrałem dobrze. Problem był jeden - te kilkanaście kilosów lubuskiego czystej krwi zepsuło mi założenie czasowe co do dotarcia na miejsce. Jadąc odpaliłem więc rozkład jazdy i wyhaczyłem, że pociąg w Zbąszyniu (WLKP) będzie o 6 minut później niż w Zbąszynku (LUB). Olałem więc pierwotne założenie i popędziłem na to pierwsze. Teraz najlepsze. Pociąg odjeżdżał o 12:08. Dotarłem na miejsce o 12:06. Tylko że... w Zbąszyniu nikt nie raczył opisać dworca jako dworzec, nie mówiąc już o oznaczeniu wejścia. W związku z tym wylądowałem gdzieś w jakimś garażu, sądząc, że znajdę tam wejście na perony. Gdy spostrzegłem swój błąd i się ogarnąłem, zawróciłem. Już byłem na jednym z peronów, widziałem szynobus Kolei Wielkopolskich. Wystarczyło jedynie przebiec podziemnym przejściem i bym pewnie zdążył. Gdyby nie to, że spostrzegłem, że na tych garażowych wertepach straciłem licznik. Nastąpiła szybka kalkulacja - kilkadziesiąt zeta z nowy lub dwie dychy więcej za następny w kolejności skład, tym razem autorstwa IC. Mieszkam na tyle długo w Poznaniu, że decyzja mogła być jedna :) Smętnym wzrokiem odprowadziłem pociąg i ruszyłem na poszukiwania. Łatwo nie było, bo gnojek zakopał się w śniegu. Ale za to wciąż egzystował w jednym kawałku.

Teraz miałem w perspektywie ponad półtorej godziny czekania. Aż nadto. Decyzja zapadła szybka - dokręcę do zamierzonego Zbąszynka, Przyspieszyła ją przede wszystkim koszmarnie smętna aura Zbąszynia, a gdy u jedynych pozostałych po odjeździe pociągu osób, czyli grających gdzieś za płotem we trójkę w piłkę, usłyszałem znów język ukraiński wiedziałem, że nic tu po mnie :)

Końcówki drogi opisywać nie będę, bo o kostkowych ddr-kach napisałem już za wiele. W każdym razie przekroczyłem po raz trzeci granicę województw i dotarłem do stacji PKP. Nieogrzewanej. Byłem już na tyle przewiany i zziębnięty, że zapytałem panią w kasie o możliwość napicia się gdzieś kawy lub herbaty. Pani wstała, spojrzała za okno i rzekła: "o, widzę, że Jedynka jest otwarta. Tam pan się napije". I to był najlepszy moment tego dnia :)

"Jedynka" bowiem wyglądała tak z zewnątrz:

...a tak od środka:

Łezka w oku dla czasów słusznie minionych? No właśnie. Tym czasem dostałem tam za 5 PLN kawę z ekspresu oraz pysznego pączka, a do tego spędziłem sympatycznie godzinkę oczekiwania rozmawiając z właścicielem o rowerach, sytuacji na rynku pracy w Polsce oraz Niemczech. Do tego po raz pierwszy spotkałem człowieka, który mając zyski z tego miejsca chciałby już je zamknąć i cieszy się z okolicznych Stonek oraz Biedronek, odbierających mu klientów. Prowadzi sklep bowiem tylko z szacunku dla teścia, który mieszka w tej samej kamienicy i rozkręcił to kilkadziesiąt lat temu. On sam ma swoje interesy, więc... Poprosił, żeby życzyć sobie więcej czasu na pasje. To była jedna z najfajniejszych rozmów o pracy w ciągu mojego życia. Pana bardzo pozdrawiam i życzę tego, czego sobie życzył :)

W końcu wsiadłem w pociąg, z miejscówką idealnie na rower. W ciepełku.

W Poznaniu dokręciłem do domu (dystans zawiera tę dokrętkę) i prawie od razu wylądowałem pod prysznicem. Dawno bowiem tak nie zmarzłem, tak mnie nie przewiało i  wytrzęsło, a jednocześnie tak ciekawie nie kręciłem. Ale lubuskiego mam na jakiś czas dość :)



  • DST 111.10km
  • Czas 03:42
  • VAVG 30.03km/h
  • VMAX 55.84km/h
  • Temperatura -3.0°C
  • Podjazdy 263m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sto na sto lat :)

Sobota, 11 lutego 2017 · dodano: 11.02.2017 | Komentarze 19

Najpierw na serwis do Mosiny. Potem do Jurka na sto lat.

Szczegóły i relacja jutro. 

Jak dożyję :)

-------------------------------------------------------------------------------------

Powyższe napisałem wczoraj z telefonu, tracącego co chwilę zasięg. Dożyłem, czas dopisać resztę :)

--------------------------------------------------------------------------------------

Są takie miejsca, do których dociera się na raty. Tak jest z Prusimiem, czyli - jak się okazało, gdy w końcu tam trafiłem - położoną w cywilizowanej głuszy piękną ostoją spokoju. Moje pierwsze podejście z drugiej połowy października zakończyło się fiaskiem z powodu pedałów. I nie chodzi tu o żadną Paradę Równości, a o defekt na trasie, szerzej opisany TUTAJ. Jednak co się odwlecze to nie uciecze i postawiłem sobie za punkt honoru dotrzeć tam z nie byle jakiej okazji, jaką była celebracja sześćdziesiątych urodzin naszego bajkstatowego Jurka.

Do celu miałem około 80 kilometrów, jednak wyjazd postanowiłem poszerzyć o zahaczenie serwisu w Mosinie, gdzie w końcu zdecydowałem się ożywić zakleszczony na amen tylny hamulec. Od ponad miesiąca hamowałem tylko przednim, więc czas był najwyższy. Na miejscu okazało się, że temat jest grubszy z powodu zapieczenia się całości, reanimacja trwała dłużej niż sobie obliczyłem, więc zanim wróciłem do domu i ogarnąłem się do wyjazdu była 13:30. Późno. Za sobą miałem walkę z bocznym wiatrem, potem spory kawałek po Poznaniu zanim dogrzebałem się do DK92, więc gdy poczułem błogosławiony powiew w plecy miałem na liczniku prawie 50 km, ze średnią ledwie zahaczającą o 27 km/h.

Na szczęście, prócz małych wyjątków, faktycznie powiew pomagał. Bez problemu dotarłem po osobistego Greenwich, czyli miejsca, gdzie ostatnio byłem zmuszony się poddać i zawrócić, widniejącego na fotce z wyżej wymienionego wpisu. Zrobiłem jej lutową wersję.

Poza tym nie zatrzymywałem się prawie w ogóle, bo czas naglił, a i w sumie nie było po co na nudnej drodze. Później popełniłem jeden poważny błąd, sam nie wiem czemu kręcąc przez centrum Pniew, a nie obwodnicą. Prócz zdjęcia przy tablicy zostało mi w pamięci jedynie samo zło. Zadupie to mało powiedziane, a upierdliwość ddr-kowa trzyma poziom najgorszego trzeciego rowerowego świata rodem z PL. Zresztą wystarczy spojrzeć jak było komfortowo:


Przeżyłem i ruszyłem dalej. Gmina Kwilcz to już zupełnie inny świat. Zaczęły się klimaty parku krajobrazowego, zaczęły się pagórki, a do tego kilka razy przelatywały nade mną spore dziobate drapieżniki. A że już wychodziło ze mnie zmęczenie jazdą w mrozie, klimacik w głowie zrobił mi się ciekawy. Dodatkowo zaczęło się robić szaro, ja nie wiedziałem dokładnie gdzie kierować się dalej.... Jednym słowem - było genialnie :)

W końcu trafiłem na właściwy azymut:

Stąd już był rzut beretem, mimo że w dół, to niedaleki :) No i pojawił się sam Prusim, który z ciekawości objechałem, zafascynowany urokiem tego miejsca.


Po telefonicznej konsultacji co i jak przez las dotarłem do celu. W sumie to bardziej się doślizgałem :)

No i zaczęło się świętowanie w doborowym towarzystwie, złożonym głównie z rodziny szanownego Jubilata. Reprezentacja BS była skromna (prócz mnie dojechała jeszcze JoannaZygmunta) ale jednak była i mam nadzieję, że godnie trzymaliśmy pion :) Impreza rozkręcała się z minuty na minutę, a może z łyku na łyk? :) W każdym razie bawiłem się świetnie ze świetnymi ludźmi, rozpalone ognisko stworzyło niesamowity klimat, a nocne Polaków rozmowy musiały skończyć się na polityce, no bo jak? :) Choć i tematów rowerowych nie zabrakło.

Jurek, dzięki za zaproszenie - było super :) Dzięki Twojej rodzince za rewelacyjnie (i do tego kulinarnie również pode mnie) przygotowaną całość. Plusem dodatnim jest kolejna poznana na żywo osoba z BS (pozdrawiam!), a także motywacja do wykonania premierowej w tym roku, a może w sumie pierwszej w życiu stówy w warunkach zimowych (minus 3). A kto nie dotarł, jego sprawa czemu, niech żałuje. Ma czego!




  • DST 33.00km
  • Czas 01:17
  • VAVG 25.71km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura -3.0°C
  • Podjazdy 64m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

GPS

Piątek, 10 lutego 2017 · dodano: 10.02.2017 | Komentarze 6

Czyli Glutem Pokonać Smarki. Terapii ciąg dalszy. O dziwo - odnosi ona skutki :)

Wczoraj było mi już lepiej, dziś poszedłem za ciosem i znów zapodałem sobie crossowe 30+, choć inną trasą - z Dębca przez Starołękę, Krzesiny, dokoła Jaryszek, znów Krzesiny, znów Starołęka, znów Dębiec. Wciąż jest zimno, dzisiaj dodatkowo towarzyszył mi już mocniejszy wiatr, więc tym bardziej na dłuższe dystanse nie miałem ochoty. Jednak glut daje komfort, jednocześnie zaspokajając podstawowe rowerowe potrzeby. Glut, glut, hurra! :)

Teraz czeka mnie element antyleczniczy - czas do roboty.

Aha, skończyłem "Pielgrzyma" Hayesa. Szkoda, bo wciągnęło mnie na długie godziny. Aktualnie wdrażam się w świat "Archiwum burzowego światła", połykając uszami "Drogę królów". 


  • DST 32.40km
  • Czas 01:14
  • VAVG 26.27km/h
  • VMAX 52.50km/h
  • Temperatura -5.0°C
  • Podjazdy 88m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Glut smarkowy

Czwartek, 9 lutego 2017 · dodano: 09.02.2017 | Komentarze 9

Zaawansowany smarking trwa, choć jak to z nim - rano obniża poziom agresji. Jedyną słuszną radą w teorii powinna być ta mówiąca o pozostaniu w łóżku i wygrzaniu gnoja. Jednak od dawno już to na mnie nie działa, czasem wręcz przeciwnie, przedłuża mi choróbsko. Muszę się ruszać. Dzisiaj jednak postanowiłem do tematu podjeść bardziej z głową niż wczoraj i skrócić dystans do wielkości trzydziestokilometrowego gluta, coby nie przesadzić z tym autorskim patentem na cieknący nos :)

Na mapce trasa wygląda jak idealny glut - z Dębca przez Luboń do Puszczykowa, który objechałem dokoła, następnie do Mosiny, znów Puszczykowo i końcówka przez Wiry oraz Luboń. Wiatr nie wiał już tak mocno, a i większość ddr-ek było stety lub niestety przejezdnych. Prócz jednej, jak na ironię tej obwarowanej zakazem jazdy po regularnej drodze, w Łęczycy. Ślizgawica to tam najłagodniejsze określenie, ale dzięki wieloletniemu doświadczeniu udało się uniknąć gleby. Jakby ktoś szukał cyrkowca to mogę podesłać CV :)

W Puszczykowie napotkałem (naPTAKałem?) taki oto znak:

Jakby to był był blog polityczny to bym napisał, że takowe powinno się umieszczać na granicach wjazdowych do naszego kraju, ale przecież takim NIE jest, więc NIE napiszę :)


  • DST 52.20km
  • Czas 01:59
  • VAVG 26.32km/h
  • VMAX 52.70km/h
  • Temperatura -5.3°C
  • Podjazdy 81m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pinć minus smark

Środa, 8 lutego 2017 · dodano: 08.02.2017 | Komentarze 9

Wczoraj wieczorem dopadł mnie smark. Nie żaden glut. Smark. Jeden wielki smark. Do tego zakichany. Leczyłem mendę grzańcem, czosnkiem i specyfikami na przeziębienie. Rano było dużo lepiej, na tyle że postanowiłem nie rezygnować z dzisiejszego wyjazdu rowerem.

Co prawda już samo zwleczenie się z łóżka było bohaterstwem, ale nie aż takim jak wyjście na dwór po spojrzeniu na termometr za oknem. Za to powinno się dostawać medale. Ubrałem się o jedną warstwę więcej niż zwykle, oceniłem. że śnieg prószy na tyle niegroźny, że da się pokręcić szosą i ruszyłem.

Taką oto wartość pokazywał pokładowy sprzęt grubo po godzinie dziesiątej, gdy już się ociepliło:

Raz jeszcze tylko wyjaśnię. że chodzi o wartość na dole, a nie na górze ekraniku wyświetlacza :) Do żaru tropików sporo brakowało, przy walce z zimnym, arktycznym wiatrem wydawało mi się, że jest minus piętnaście. Gratulowałem sobie, że jednak zostawiłem sandały w szafce i nie zaufałem do końca ekspertom od globalnego ocieplenia.

Wykonałem trasę z Dębca na Starołękę, Krzesiny, Tulce, Siekierki, Paczkowo, potem wzdłuż DK92 do Swarzędza i końcówka w koreczkach przez Poznań. Momentami zamarzała mi kominiarka, już nie mówiąc o stopach. Nie było nawet mowy o walczeniu o średnią, bardziej to była walko o przetrwanie :) Udało się. A gorący prysznic po powrocie był jednym z najfajniejszych momentów ostatnich dni.

Przed Żernikami zatrzymałem się na chwilę popodziwiać hałdy, które są to już z rok i nie chcą zamienić się na coś innego. Dzięki czemu mentalnie odwiedziłem Ślunsk. Przeurocze doznania.

W domu czułem się wciąż ok. Znów chory poczułem się dopiero w momencie gdy znalazłem się w pracy. Przypadek? Nie sądzę :)


  • DST 32.35km
  • Czas 01:16
  • VAVG 25.54km/h
  • VMAX 46.50km/h
  • Temperatura -3.0°C
  • Podjazdy 72m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Glut kurierski

Wtorek, 7 lutego 2017 · dodano: 07.02.2017 | Komentarze 8

Wybitnych zdolności meteorologów ciąg dalszy. Wczoraj wieczorem zerknąłem z ciekawości na kilka prognoz. Miało być zimno, ale bez opadów. Z taką świadomością poszedłem spać.

Rano gdy zerknąłem za okno zobaczyłem... śnieg. Taaa... Nie były to na szczęście jakieś mocne opady, jednak szosa odpadała, a nie było wykluczone, że i ja przy takiej aurze odpadnę. Z roweru w ogóle. Jednak przypomniałem sobie, że obiecałem podjechać do oddziału kołchozu w Luboniu, jak zwykle z tajną misją przeszmuglowania pewnych sprzętów z miejsca na miejsce. No cóż było robić, obiecałem, więc... obiecałem :) A do tego jeszcze zrobiłem.

Nie myślałem nawet o pełnym, normalnym dystansie, tylko od razu postanowiłem wykonać gluta. No bo bez przesady. Olałem kierunek wiatru i zamiast na wschód pokręciłem na zachód, przez Plewiska i Komorniki do Rosnowa i Szreniawy, a stamtąd dotarłem do Lubonia przez Wiry. Śnieg zrezygnował z delikatnego muskania mi kasku pojedynczymi płatkami, a zaczął bombardować już bardziej zaawansowaną śnieżycą. Ale chyba dzięki temu, że jechałem w takich warunkach, do tego w stroju a'la niedorobiona ninja, zyskałem sympatię puszkarzy, bo w Komornikach zostałem na jednych ze świateł pozdrowiony przez całą uśmiechniętą rodzinkę, a po chwili kierowca lawety z własnej i nieprzymuszonej woli zjechał na lewo, żebym mógł go wyprzedzić z prawej. Szok, normalnie szok :)

W Wirach zrobiłem jeszcze fotkę swojej kobyły na tle koniny... :)

...i zawitałem w oddziale, jako kurier odbierając to, co trzeba. Potem do domu i do roboty. Oczywiście o tyle później, ile czasu spędziłem w Luboniu. Trzeba się szanować :)