Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 198021.80 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2014

Dystans całkowity:1617.98 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:52:13
Średnia prędkość:30.99 km/h
Maksymalna prędkość:56.90 km/h
Suma podjazdów:5994 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:55.79 km i 1h 48m
Więcej statystyk
  • DST 54.00km
  • Czas 01:46
  • VAVG 30.57km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 370m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Freizeit!

Czwartek, 19 czerwca 2014 · dodano: 19.06.2014 | Komentarze 5

Fajnie mieć wolny dzień, bez opcji ustalania grafiku i wyrabiania się na którąś tam godzinę. Choć taki - jeden jedyny - plus z tych katolickich świąt, w znamienitej większości przez polskie społeczeństwo przeżywanych na zasadzie "bo trzeba", bez głębszej refleksji. Co ciekawe, w kraju, gdzie według deklaracji 91% to katolicy tylko 81% wierzy w Boga, a tylko 47% w to, że Jezus zmartwychwstał (badania z końcówki 2013 r.). Ot, paradoks :)

Wracając do realu - wiatr znów zaczął być strasznie upierdliwy. Generalnie zachodni, ale wariował dziś strasznie, więc postanowiłem trasę (znów tylko około pięćdziesiątki, jak to w wolne dni - rodzinka najważniejsza) wybierać na zasadzie obserwowania oflagowania. Wyszło na to, że najlepiej jechać w kierunku "każdym", a idealnie pod to pasował wielokrotnie sprawdzony "samochodzik". Dziś jednak pojechałem od końca, przez Skórzewo i Dopiewo, a wróciłem mijając Trzcielin i Szreniawę. Ani to nie pomogło ani nie przeszkodziło, bo i tak w większości dostawałem albo z boku, albo w pysk.

Wyjeżdżając zapomniałem o jednej istotnej rzeczy - skoro mamy dzień jak dziś to powinno się planować trasy tylko i wyłącznie przez las. Czemu? Bo:

Korki. Te w Dopiewie udało mi się minąć środkiem, niestety w Konarzewie musiałem odczekać swoje. Nie powiem, oglądanie tego folkloru z nową płytą Vadera w słuchawkach ma w sobie coś z perwersji :) Ale bardzo lubię kadzidła, więc było ok.

Średnia wymęczona na maksa, naprawdę z tym wiatrem musiałem trochę potu wylać, żeby przekroczyć 30 km/h. Grunt, że się udało.

Po południu doszło jeszcze 8 kilometrów spacerku, bo postanowiliśmy z Żoną odkryć w końcu co kryje się pod nazwą Szachty. Te glinianki, położone między poznańskim Świerczewem a Górczynem słyną z zaskakującej ilości ptaisch lęgów, m.in. perkozów. No cóż. Może nie mieliśmy szczęścia, ale udało się wyhaczyć tylko kaczki i rybitwy. Fakt faktem, że trafiliśmy tu pierwszy raz, dostać się tam niełatwo piechotą, więc tylko część obszaru została ogarnięta. Najbardziej żałuję, z kronikarskiej ciekawości, braku wizyty w okolicach Stawu Śmierducha (a jest taki).

Spacer zakończył się pizzą (moja po prawej) z piwkiem (moje po prawej). Tak, zdecydowanie lubię wolne dni... :)




  • DST 56.00km
  • Czas 01:47
  • VAVG 31.40km/h
  • VMAX 45.40km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 243m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

No i już norma

Środa, 18 czerwca 2014 · dodano: 18.06.2014 | Komentarze 7

Czy ja wczoraj napisałem, że przez miasto jechało się płynnie i uznaję to za coś wybitnie nienormalnego? Napisałem. I już mogę potwierdzić jedno - to była anomalia. Dziś wszystko wróciło do norny. Szkoda, bo wyjechałem przed dziewiątą nastawiony pozytywnie, mając nadzieję na powtórkę. Nadzieja została brutalnie, bezkompromisowo i z pełną mocą zgwałcona już na skrzyżowaniu Arciszewskiego z Hetmańską, gdzie stanąłem między dwoma TIR-ami i transportowałem się z nimi aż do Golęcina. Nie muszę mówić o tym, że jazda przez każde skrzyżowanie to najpierw czekanie aż ruszą, potem uważanie żeby jeden z nich nagle nie zahamował, a potem powtórka na kolejnym czerwonym... Tak to wyglądało (zdjęcie zrobione moment przed dojazdem do akademików Uniwerku Medycznego):

Fajnie się zrobiło dopiero przy Strzeszynku. Po raz kolejny testowałem trasę przez Rokietnicę i Mrowino - poznałem już ją na tyle, żeby dojść do wniosku, że chyba muszę zmienić kierunek, czyli zacząć od przejazdu "92"-ką i przez Napachanie, bo drugi raz z rzędu jechałem z małymi wyjątkami praktycznie cały czas pod wiatr, mimo że flagi pokazywały, że powinien mi on sprzyjać. Ciekawostka.

Po raz pierwszy od dawna jechałem dziś bez rękawiczek, bo kontrast między moimi dłońmi a resztą powierzchni rąk stał się już na tyle duży, że zacząłem bać się ataku jakichś miłośników Ku-Klux-Klanu, tak troskliwych w temacie czystości rasy :D

Ze średniej jestem zadowolony względem kategorii "przez miasto, %$##@@%^!".



  • DST 52.35km
  • Czas 01:40
  • VAVG 31.41km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 223m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pozytywna anomalia

Wtorek, 17 czerwca 2014 · dodano: 17.06.2014 | Komentarze 0

Dziwne. Bardzo dziwne. Mimo, że dzień dziś wybitnie roboczy to przed 9 rano ruch w Poznaniu nie za wielki, korki malutkie, światła dość płynne... O sso chozzii...? :) No ale tylko się cieszyć, dzięki temu na dwunastym kilometrze, już przy wyjeździe z miasta miałem średnią powyżej 29 km/h, co jest zdecydowanie godne odnotowania jako rzadko spotykana anomalia.

Pierwotnie miałem jechać na Murowaną Goślinę, ale przy Malcie zmieniłem zdanie, bo zamiast wiatru z północy pojawił się podmuch ze wschodu, a czasem nawet z południa, Tyle w temacie wiarygodności prognoz. W każdym razie chyba wybrałem dobrze, bo wiatr stał się generalnie neutralny, więc mogłem jechać bez większych przeszkód. Trasa na Gniezno też w miarę pusta, mijały mnie pojedyncze ciężarówki i tyle. Dojechałem do Biskupic i cofnąłem się swoimi śladami. Chciałem trochę pocisnąć ze średnią, bo wiedziałem, że czeka mnie znów przejazd przez cały Poznań. Robiłem co mogłem, ale cudów z tego nie było, choć finalnie założenie utrzymania przeciętnej powyżej 31 zostało wykonane.

Nie wiem czy już zaczęły się wakacje, bo nie jestem na bieżąco w szkolnej nomenklaturze, ale dziś sobie uświadomiłem, że wraz z dwupakiem lipiec-sierpień miasto będzie wyglądało tak jak dziś. I lżej mi się zrobiło na duszy. Byle tylko temperatura była na podobnym jak teraz poziomie, bo jak dla mnie to rowerowy ideał.



  • DST 57.00km
  • Czas 01:51
  • VAVG 30.81km/h
  • VMAX 43.40km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 254m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zmęczenie materiału

Poniedziałek, 16 czerwca 2014 · dodano: 16.06.2014 | Komentarze 5

Trzy dni wolnego minęło jak z bicza strzelił, czas wrócić do szarej zawodowej rzeczywistości. Rowerowo czuję lekkie zmęczenie materiału, ale nie z powodu samej jazdy, tylko niemalże codziennej walki z miejskimi korkami, ścieżkami i samochodami, których mam wrażenie, wbrew światowym trendom, nie tylko nie ubywa, ale wręcz jest na ulicach coraz więcej. Co chwilę ktoś skręca w lewo lub prawo, prawie każda ulica przedstawia widok sznureczka puszek, a ilość samochodów ciężarowych w centrum i na jego obrzeżach to jakaś masakra. Staram się szukać jakichś objazdów, znalezienia mniej zakorkowanych dróg, ale ich po prostu nie ma!

Dzisiejszą poranną trasę, którą niedawno opatentowałem, do Rokietnicy, potem Mrowino i powrót przez "92"-kę postanowiłem zacząć inaczej, ominięciem Jeżyc i dotarciem na Golęcin przez Świętego Wawrzyńca, łudząc się, że spłynę sobie delikatnie w dół z przyzwoitą prędkością. A tu komin... cała ulica stała w korku, ja przepchnąłem się środkiem i postanowiłem, że nigdy więcej. Jezu, jak się cieszyłem gdy znalazłem się na prostej koło Strzeszyna, zieleń, zapach lasu i takie tam rzadko spotykane cuda przywróciło mi równowagę...

Wiatr oczywiście wiał mi w pysk w tę i we wte, ale przecież nawet nie muszę o tym pisać, prawda? :) W Baranowie zrobił się kolejny korek, tym razem spowodowany śmieciarką, która bez pośpiechu toczyła się od posesji do posesji opróżniając kosze. W tym momencie machnąłem ręką na średnią i stwierdziłem, że moim celem jest tylko i wyłącznie dojechać.

Z pozytywów - w końcu przetestowałem ścieżkę przy Bułgarskiej. Jest dobrze. Co prawda zauważyłem obowiązkowy wystrój w postaci rozbitego szkła w jednym miejscu, ale muszę z przyjemnością przyznać, że w końcu wygląda to tak, jak ma być.

Albo się wiatr zmieni w końcu na południowy albo stanę się rowerowym Breivikiem. Pogodo - wybieraj :)



  • DST 52.10km
  • Czas 01:40
  • VAVG 31.26km/h
  • VMAX 51.40km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 228m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Po Maxie i nie na maxa. Soulfly za mną

Niedziela, 15 czerwca 2014 · dodano: 15.06.2014 | Komentarze 0

Najpierw o wczorajszym koncercie, który miał swoje skutki w temacie dzisiejszego dnia i zapału do jazdy. Ten, kto interesuje się muzyką spod cięższej nuty nie może nie kojarzyć Maxa Cavalery, niegdyś frontmana Sepultury, a aktualnie zespołu Soulfly. Ja, mimo że specjalnym fanem Sepultury nigdy nie byłem, to ten drugi band idealnie wpasował się w mój muzyczny gust, choć z pierwotnego składu został jedynie słynny wokalista. Gdy więc kumpel zaczął namawiać mnie na zaliczenie koncertu w Eskulapie nie krygowałem się jak niewinna młódka - no bo w końcu mieć metalową legendę niemal pod nosem i nie pójść? Toż to grzech najcięższy.

Sam koncert zaczął się od supportu młodych "cavalerów", czyli zespołu dwóch synów Maxa, którzy powoli pracują na swoje własne konto. Tyłka nie urwało, ale po dość długim oczekiwaniu trochę energii nie zaszkodziło. Energia była też inna, bo w tłumie w większości pacyfistycznie i z humorem nastawionych fanów pojawiło się trzech nabuzowanych  i narąbanych studenciaków (chyba), z których jeden, mały łysy kurdupel o zachowaniu cwaniaka zaczął kozaczyć i rozpychać ludzi, nieomal wylewając mi browara (a to by bolało, bo 8 PLN za 0,4 Warki w plastiku to była gruba przesada). Kilkoro z normalnych ludzi zainteresowanych muzyką lub po prostu zwyczajną na hardkorowych koncertach rozpierduchą pod sceną, gdzie jeśli ktoś upadnie to od razu rzuca mi się na pomoc połowa z nich, miała już mord w oczach w kierunku tego typka, do którego dołączył jeszcze włochaty karzeł i olbrzymi grubas. Prawdziwa drużyna pierścienic :) Tematu rozwijał nie będę, chłopaki przeżyli, ale jednym z ostatnich widoków z nimi związanymi był widok mentalnych zwłok utytłanych w rozlanym w przedsionku browarze. Jak mi przykro :)

Wracając do koncertu - zrobiłem jeden błąd, bo na zapowiedź wejścia zespołu wyjąłem telefon w celu uwiecznienia tego momentu. No i tak... mam nakręcone ze 20 sekund, potem jest Smoleńsk. Czyli w jednym momencie fona miałem w dłoni, a za chwilę w szoku widziałem jak leci w górę, potem w dół, trafiony pierwszym skokiem tłumu spowodowanym dziewiczym uderzeniem dźwięków. Mój błąd, więcej go nie popełnię. Udało mi się rzucić pod nogi, jak w horrorze złapałem korpus, zanurkowałem po baterię, tylna klapka przepadła. I tak miałem dużo szczęścia, bo szkło Gorilla Glass po raz kolejny się sprawdziło - upadek centralnie na wyświetlacz spowodował tylko delikatne zarysowania!

Dostałem więc lekcję, sprawdziłem czy sprzęt działa i tym razem już trzymając wszystko przy sobie polatałem z tłumem, pogrowlowałem na miarę swoich możliwości, dostałem oraz dałem kilka kuksańców i... miałem dość. Lata już nie te :) Zostawiłem kumpla po kilkunastu minutach w tłumie, a sam wycofałem się na bok, a jakiś koleś widząc, że mam telefon w dość specyficznym stanie powiedział, że "chyba twoja klapka poleciała gdzieś na scenę". No super, na pewno Max się ucieszył z takiego giftu :) Pijąc piwko kręciłem co jakiś czas koncert, mimo że tył fona wyglądał jak skazaniec obdarty ze skóry.

Merytorycznie nie będę się wgłębiał w to, co było mi dane usłyszeć, napiszę jedynie: było godnie i warte poniesionej ofiary. Tym bardziej, że po koncercie zapytałem pro forma jednego z technicznych czy nie widzieli klapki od LG i... dostałem ją do łapy! Co prawda zmasakrowaną, bez szybki od aparatu, ale jednak - była. Cud, który pozwala mi wciąż wierzyć w ludzkość, a baterii być przytwierdzoną do telefonu :)

Aaa, rozpisałem się i zapomniałem, że to blog rowerowy :) Jako że trochę wczoraj jeszcze po koncercie czasu zeszło do powrotu to dziś motywacja do wyjazdu nie była delikatnie mówiąc za duża... Gdyby nie transport obiadku od teściowej to chyba bym się nie zwlókł do południa, a tak to po dziesiątej siłą rzeczy musiałem już pedałować. Wiatr wrócił na północne tory, a do tego był silny, więc jazda przez miasto mimo niedzieli za przyjemna nie była. Nie było też niespodzianek, choć wyhaczyłem na przykład kolesia w średnim wieku, który twardo jechał po zamkniętym od jakiegoś czasu dla rowerów (fakt, że to szczyt debilizmu) odcinku "11"-tki za Złotnikami, mając gdzieś typowe polskie dźwięki klaksonów. No cóż, co kto lubi.

Średnia jak na miasto i moją motywację - do przyjęcia,



  • DST 56.30km
  • Czas 01:50
  • VAVG 30.71km/h
  • VMAX 45.10km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 363m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Znak (s)pokoju

Sobota, 14 czerwca 2014 · dodano: 14.06.2014 | Komentarze 0

Ostatnio nie udało mi się jadąc przez Mrowino znaleźć skrętu na Rokietnicę, z powodu najbardziej banalnego z banalnych - braku jakiegokolwiek oznakowania. Dziś więc postanowiłem do tematu podejść od odbytu strony, czyli najpierw ruszyć na Rokietnicę, a tam znaleźć pożądany zjazd. Jak wymyśliłem tak zrobiłem, minąłem (stój-ruszaj-stój-ruszaj-stój-stój-stój) połowę Poznania, w Strzeszynku zaliczyłem kolejny wykwitły ostatnimi dniami remont drogi, objechałem Kiekrz i zameldowałem się gdzie trzeba, czyli na mini rondku. Po podpytaniu dwójki emerytów okazało się, że trzeba jechać po prostu przed siebie i tyle. I dzięki temu wykombinowałem sobie nową trasą, którą pewnie nie raz będę się poruszał.

W Mrowinie jest fajny przejazd praktycznie przez las, pobudowane są jakieś domki niby letniskowe, dobrze się to prezentuje. Ja cieszyłem się tym bardziej, że udało mi się przyuważyć szpaka, który przeleciał mi centralnie przed kierownicą. Powrót już typowo przez pola i wsie, czyli Napachanie i okolice, uroku w niej mniej niż zero, jedyne co godne zauważenia to wciąż coraz bardziej psujący mi się wzrok podczas zauważania ścieżek. Dziś zresztą uwieczniłem mój ulubiony znak drogowy, oj marzy się, żeby obejmował on 100% terytorium RP. Byłoby z głowy z ryzykowaniem zdrowia i psychiki:

Dobrą średnią zabiły dziś trzy czynniki: wiatr, rajd ulicą Grochowską oraz El Classico tego tygodnia, czyli deszcz, który obowiązkowo pojawił się na ostatnich kilku kilometrach jazdy przez miasto.

No nic, kolejny trening zaliczony, nowa trasa wyznaczona, a dziś jeszcze przede mną długo wyczekiwany koncert Soulfly. Jak nie doznam na nim kontuzji to postaram się kontynuować rowerową pasję :)



  • DST 103.20km
  • Czas 03:24
  • VAVG 30.35km/h
  • VMAX 47.90km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 446m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta. A Buk mnie ostrzegał

Piątek, 13 czerwca 2014 · dodano: 13.06.2014 | Komentarze 5

To nie literówka. Ale o tym później :)

W końcu wolny, nieweekendowy dzień, w którym nie miałem nic do zrobienia "na wczoraj" i po pierwsze mogłem się wyspać, a po drugie ruszyć gdzieś dalej. Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, istotny był czynnik pogodowy, wedle prognoz opisywany po góralsku: "będzie deszcz albo nie będzie".

Na początku nie było, był za to wiatr. Niby zachodni, niby północno-zachodni, a na pewno bardzo silny. Stwierdziłem, że ruszę przez Zakrzewo na Buk, a potem się postanowi co dalej. Zapakowałem sobie w plecaczek batonika i ruszyłem praktycznie na czczo, w żołądku mając pod kategorią "konsumpcja" tylko punkcik "kawka". Jechało się ok, choć wiatr chłostał i masakrował jak Markiz de Sade swoje ofiary. Dość powiedzieć, że jak udało mi się przydepnąć do 29 km/h to się bałem prędkości :) Bałem się też tego naszego debilnego narodu, który reprezentują kierowcy, dla których podwójna ciągła nie istnieje, a to że jadę z naprzeciwka nie jest żadną przeszkodą, żeby wyprzedzić ciężarówkę. Tak sobie z dystansem patrzyłem na zachowanie tego naszego społeczeństwa i analizowałem ilość przydrożnych krzyży, którymi cała trasa jest po prostu upstrzona. No cóż, do cywilizacji nam sporo brakuje.

Dojechałem do Buku, gdzie jak wszędzie ostatnio jakiś remont, objazd, cholera wie. Zjechałem więc tylko ostrożnie pod prąd do rynku, pokręciłem się po nim, a następnie zatrzymałem się przy kolejnym drewnianym (pięknym) kościele do kolekcji.

No i tu właśnie się zaczęło - nad Bukiem zaczęły zbierać się chmury. Co prawda już wcześniej na trasie czułem delikatne krople, ale myślałem sobie, że to właśnie ten zapowiadany - lub nie - deszczyk, więc niespecjalnie się tym martwiłem. A jednak - Buk mnie ostrzegał :)

Jako że cel wstępny osiągnąłem to postanowiłem ruszyć dalej na północ, być może nawet na Pniewy - tak mi się zamarzyło. Jechałem więc całkiem dobrym asfaltem pod wiatr, noga za nogą, z koszmarną prędkością 27-28 km/h. W pewnym momencie spojrzałem przed siebie, a tu taki obrazek:

Hmmm... No dobra, optymizm mi się włączył i pomyślałem: "z dużej chmury mały deszcz". To ten... jakby ktoś znał jeszcze jakieś kompletnie nieżyciowe przysłowia to proszę ich tu nie cytować.Był czterdziesty kilometr, kropel coraz więcej, ja praktycznie już przed Dusznikami i we krwi czułem, że cały misterny plan... ten, tego.

Dojechałem do tych nieszczęsnych Dusznik, minąłem je i stwierdziłem, że jechać dalej nie ma sensu, skręcać w jakieś boczne dróżki też, bo prowadzą do remontowanej "92"-ki, a jeszcze mi tylko tarki tego dnia brakowało. Już w zacinającym deszczu zawróciłem, zatrzymałem się przed spożywczym, kupiłem dwie bułki i postanowiłem przeczekać, może minie. Dwie bułki dalej zmieniły się tylko dwie rzeczy - miałem w końcu pełny żołądek, a asfalt zrobił się też pełny od kałuż. Dobra, drugi raz w tym tygodniu zmoknę, pomyślałem, nie ma wyjścia, wracam swoimi śladami.

Powrót to zamiast radosnego kręcenia z wiaterkiem z tyłu slalomik między dziurami z wodą, podmuchy raz z boku, raz po raz nawet faktycznie sprzyjające, ale najfajniejsze były te pełne ochłody kaskady wody uderzające we mnie spod kół ciężarówek....................................

To może tyle na temat tej części. Ważne, że wróciłem i udało mi się nadrobić ze średniej 27,9 w połówce do tej trzydziestki na końcu. Biorąc pod uwagę, że w sumie prawie sześć dych jechałem w deszczu, a połowa drogi zmasakrowała mnie pod względem wiatru czuję się kontent z tej stówki.

Buty się suszą, strój się szuszy, rower usyfiony - no to piąteczek trzynastego mam za sobą :)



  • DST 57.35km
  • Czas 01:51
  • VAVG 31.00km/h
  • VMAX 50.70km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 260m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Napachany :)

Czwartek, 12 czerwca 2014 · dodano: 12.06.2014 | Komentarze 1

Po nocnych opadach rano w końcu było czym oddychać, co niezmiernie mnie ucieszyło, nic mnie bowiem tak nie zniechęca do jakiejkolwiek aktywności jak upały. A tu proszę - niecałe 20 stopni, chmurki przeplatane z niebieskim niebem i słońcem - ideał. No, z jednym poważnym defektem: wiatrem, który znów stał się konkretny (w okolicach 20 km/h). Kierunek północno-zachodni, czyli konieczność jazdy przez moje ukochane MIASTO.

Już na start na skrzyżowaniu Czechosłowackiej z 28 Czerwca o mało nie wpadłem jadąc tą pierwszą, uprzywilejowaną ulicą pod koła idioty, który mając idealną widoczność (musiał mnie widzieć) wyjechał z piskiem opon z tej drugiej. Gdybym nie przyspieszył i nie zjechał na prawo to byłoby po ptokach. Moje pierwsze wypowiedziane tego dnia na rowerze słowo nie nadaje się do cytowania.

Potem czekała mnie droga przez mękę, której nie ma co opisywać ze szczegółami. Powiem tylko tyle, że robiłem co mogłem, a na 10-tym kilometrze przy Ogrodach moja średnia i tak jedynie delikatnie przekraczała 27 km/h. Wiedziałem co mnie czeka dalej - tarka na "92", więc tak zaplanowałem sobie trasę, żeby trafić na nią tylko przez chwilę i odbić na północ. Tak zrobiłem, trochę mnie potrzęsło, do tarki doszły jeszcze niezwykle atrakcyjne wielkie regularne dziury, w które wpadłem z impetem niemal nie urywając kół.

Droga przez Baranowo i Napachanie do Mrowina w większości ma fajny asfalt, pod warunkiem, że nie zauważa się ścieżki z kostki, ciągnącej się na całej długości Napachania, zmieniając jedynie położenie z lewa na prawo. No nie zauważałem :) Kiedyś muszę tam wybrać się z kamerką i przejechać ten kawałek zgodnie z przepisami, oj byłby niezły materiał.

Pierwotnie chciałem zrobić kółko przez Rokietnicę, ale przejechałem zjazd, bo nikt nie raczył zrobić kierunkowskazu. Po co, przecież miejscowi wiedzą co i jak... ;/ Gdy więc już dojechałem do Cerekwicy to stwierdziłem, że nie mam czasu kombinować, bo do pracy trzeba i zawróciłem tą samą trasą, mając nawet kawałek wiatr w plecy. Oczywiście tylko kawałek :)

Jest dobry news - po zjeździe z Przeźmierowa pod wiaduktem tarka w stronę Poznania została już przykryta asfaltem. Jupi! Co prawda korki i tak są, bo 2/3 drogi zajmuje sprzęt remontowy, ale jest nadzieja, że teraz zajmą się drugą stroną.

Ostatni kawałek to ulica Grochowska, niezmiennie mnie fascynująca. Nigdy w życiu nie udało mi się nią przejechać nie stając na światłach, wręcz przeciwnie - i ja, i samochody, które startują ze mną spotykamy się co kilkaset metrów na czerwonym. Niby droga główna, a stoi się na niej częściej niż na tych podporządkowanych. Poznań - miasto know-how ;)



  • DST 55.10km
  • Czas 01:49
  • VAVG 30.33km/h
  • VMAX 44.20km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 246m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Słabiutko

Środa, 11 czerwca 2014 · dodano: 11.06.2014 | Komentarze 4

Nauczony wczorajszym doświadczeniem dziś nie patrzyłem w prognozy tylko w niebo. Nic nie wzbudziło mojego niepokoju, więc zgodnie z tradycją pięć dych rano przed pracą musiało zostać wykonane, nie ma zmiłuj. Zerknąłem tylko na wiatr (wschodni według portali) i zaplanowałem sobie w głowie trasę.

Etap pierwszy to walka o życie na Starołęckiej, gdzie jak zwykle korek na korku, zamknięte szlabany i inne atrakcje. Ale jakoś poszło i guzdrząc się pod wiatr dojechałem do Krzesin, potem do Tulec i skierowałem się do Krzyżownik i Śródki, bo w planach miałem zgrabne kółeczko. Jechać jechałem, a wiatr uparł się, żeby za każdym razem wychodzić mi na przeciw. Co zakręt w jakąkolwiek stronę to czułem jego oddech na twarzy. Miałem sprytny plan nadrobić słabą pierwszą połowę ostrym, szybkim zjazdem przez miejscowość Dachowa, ale udało mi się wykręcić żałosne 44 kilosy (w dół!!!), bo co chwilę mnie hamował jakiś podmuch...

W Robakowie, gdzie znajduje się zakład Sokołowa, na zakręcie zaparkowane były trzy albo cztery tir-y ze świniami czekającymi na rzeź, bo przecież nie przywieziono ich tam na wycieczkę krajoznawczą. Smutny widok, a jak dla mnie takie obrazki powinny być puszczane już w przedszkolach - żeby najmłodsi mieli świadomość, że przepyszna uśmiechnięta paróweczka nie urosła sobie na krzaczku, tylko powstała właśnie w ten sposób. Tak do przemyślenia i może do samodzielnego wyboru w przyszłości.

Cała droga powrotna dłużyła mi się przez wiatr, dziury i objazdy, a do tego jeszcze Endomondo mi się wyłączyło w kieszonce i urwało trening w Gądkach - skapnąłem się dopiero w Poznaniu, więc z pięknego kółeczka wyszedł niedomknięty plemnik :) Średnia słabiutka.



  • DST 56.45km
  • Czas 01:51
  • VAVG 30.51km/h
  • VMAX 44.20km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 231m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Słonecznie, czyli w strugach deszczu

Wtorek, 10 czerwca 2014 · dodano: 10.06.2014 | Komentarze 6

Rano jak zwykle ogarnąłem kilka prognoz pogody. Jak zwykle też w ostatnich dniach pokazały mi się wszędzie piękne ikonki ze słoneczkiem, max co mogło mnie zaniepokoić to ewentualnie informacja o chwilowym zachmurzeniu. No to git, była dziewiąta, za oknem ładnie, jeszcze przed ukropem - ruszam!

Aha, zapomniałem napisać. że wiatr miał być wschodni, przez co zaplanowałem trasę "92"-ką do Kostrzyna i powrót przez Tulce. Żarło dobrze przez jakieś... 15 minut. W okolicach Malty nagle zrobiło mi się ciemno, ale nie przed oczami z wysiłku, tylko z powodu wielkiej, ciemnej chmury nad głową. O co chodzi? Przecież miało być tak pięknie, pewnie zaraz się rozchmurzy - pomyślałem, a w tym momencie dostałem smsa od Żony z pracy, że u nich jest burza. Jaka burza? Przecież to tylko chmurka...

Jechałem dalej, o dziwo z wiatrem, który zupełnie nie był wschodni, a jakiś północno-zachodni. No ale jak dają to się nie będę kłócił :) Najgorsze, że chmura zaczęła mnie gonić, choć jeszcze nie spodziewałem się, że cokolwiek się przez nią wydarzy. Dojechałem do Kostrzyna, zakręciłem na Gowarzewo i w tym momencie się zaczęło... W ciągu jakiejś minuty od pojawienia się delikatnych kropel niebo przecięły błyskawice i grzmoty, a za chwilę zaczęła się regularna megaulewa. Szczęście w nieszczęściu, że skojarzyłem, że za 1-2 kilometry w Gowarzewie jest jakieś mini centrum i popędziłem tam pod wiatr najszybciej jak mogłem, choć opony już latały w kałużach.

Mokry schowałem się przed wejściem do sklepu Lewiatan, licząc na to, że burza szybko przejdzie, a ja wyrobię się do 13 do pracy. Czekałem, czekałem, czekałem, a deszcz zamiast się kończyć to się nasilał. Wyglądało to dokładnie tak:



Czekałem ponad pół godziny, będąc na linii z pracą, Żoną i sympatycznym chłopakiem z pobliskiego kebaba, który jak się okazało ostro trenuje, chodząc kilkanaście kilometrów dziennie w tę i we wte do pracy z Kostrzyna. Ot, bo lubi :) Do tego znam już na pamięć ofertę promocyjną Lewiatana jakby ktoś pytał.

I co najlepsze - dzień z temperaturą ponad 30 stopni, a ja... zmarzłem. Tak byłem przemoczony, a stanie w miejscu jeszcze potęgowało wrażenie, że mamy listopad, a nie upalny czerwcowy dzień.

W końcu się przejaśniło i mogłem ruszać, choć zrobiłem to jeszcze w deszczu, bo musiałem się spieszyć. I dobrze zrobiłem, bo już w Poznaniu znów zagrzmiało i gdy wylądowałem w domu to kilka minut później nastąpiło kolejne oberwanie chmury. Jechałem pod wiatr, bo jak już wiemy dla naszych synoptyków wschód oznacza zachód, a słońce - burze z piorunami :) 

Średnia jak na warunki wyszła ok.