Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Mam przejechane 218154.10 kilometrów w tym 4.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 27.69 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 725391 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Trollking.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:7399.68 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:290:44
Średnia prędkość:25.45 km/h
Maksymalna prędkość:67.50 km/h
Suma podjazdów:77567 m
Liczba aktywności:140
Średnio na aktywność:52.85 km i 2h 04m
Więcej statystyk

Mountain back! :)

Czwartek, 29 grudnia 2016 · dodano: 29.12.2016 | Komentarze 19

Przez dobre pół roku nie miałem okazji pojawić się w ukochanych Sudetach, możliwość pojawiła się dopiero w teoretycznie najgorszym dla dwóch kółek okresie, czyli kalendarzowej zimie. Dobre i to, a jak się okazuje póki co nie taka ta zima zła, huhu ha, huhu ha :)

Wystartowałem późno, bo przed jedenastą, gdy zelżał już największy mróz i temperatura zbliżała się do okolic zera. Było całkiem słonecznie, ale jak to w grudniu - słońce wzwszło strasznie blade i zamiast wzmacniać walory wizualne tylko je psuło. Na początek musiałem wydostać się z centrum Jeleniej Góry, co od czasu otwarcia tu kolejnej świątyni polskości, czyli brzydkiej do wyrzygania galerii o nazwie Nowy Rynek jest drogowym koszmarem, tak samo jak poruszanie jeleniogórskimi drogami "dla" rowerów na Zabobrzu. Choć nie powiem, na odcinku w Maciejowej dzięki "falom Dunaju" na wzburzonym kostkowym szlaku na pewno poprawiłem sobie ilość zaliczonych wzniesień :)

Po pokonaniu pierwszego solidnego wzniesienia w Radomierzu i przekonaniu się ponownie, że Polak i samochód to połączenie niebezpieczne jak członek ISIS po wykładzie jakiegoś muzułamańskiego imbecyla, zatrzymałem się na chwilę i zacząłem koić nerwy.


Gdy już ukoiłem zjechałem sobie zgrabnymi ruchami kaczki (nie tej!!) starając się przyspieszyć, ale moje zombie zdecydowanie nie nadaje się do takich akcji z powodu braku odpowiednich przełożeń, do Janowic. Gdzie kojenia nastąpił ciąg dalszy, tym razem poprzez wjazd do lasu, a nawet tutejszego strumyczka.

Następnie Trzcińsko i Przełęcz Karpnicka, z przerwą na podziwianie Sokolika znad zamarzniętego stawu. Przy okazji o mało co bym nie utopił roweru, ale jak się okazało refleks mam cały czas na przyzwoitym poziomie.

Karpniki, Krogulec, Bukowiec i Mysłakowice przejechałem znanym i utartym szlakiem. Z którego ciężko się było wydostać, bo droga na Karpacz była niczym Zakopianka, a kultura kierowców porównywalna. Po kilku minutach oczekiwania na możliwość wyjechania z podporządkowanej po prostu zacząłem się wpychać, dzięki czemu utorowałem drogę sznurowi aut za sobą.

Końcówka to lekka modyfikacja standardu - dokręciłem do Miłkowa, stamtąd skręt na Sosnówkę i podjazd do Staniszowa, gdzie landszafty robiłem z już tylko z rąsi.



W Jeleniej pojawiłem się uchachany powrotem w góry jak łysy na widok sera. W sumie nie wiem czemu akurat sera, ale podzielam akurat ten kulinarny kierunek :)


Kategoria Góry


Szklarska, czyli urlopo finito :(

Niedziela, 14 sierpnia 2016 · dodano: 14.08.2016 | Komentarze 23

Ostatni dzień pobytu w górach wyjątkowo został wcześniej przeze mnie zaplanowany i skupiał się na relaksacyjnej trasie w kierunku Szklarskiej Poręby. Oczywiście słowo „relaks” ma tu swoją granicę tolerancji, ale w porównaniu z innymi przerabianymi przeze mnie ścieżynkami tu mogłem zafundować swoim dolnym kończynom ciut mniejszy wysiłek.

Wyruszyłem o 7:30. Przypominam – wakacje, niedziela. Tak, mam z głową :) Ale inaczej się nie dało, bo powrót wstępnie wymyślony został na dość wczesną godzinę. Mimo wszystko nie żałuję, bo pusta Jelenia Góra, bez korków przy nowo otwartej gówno-galerii w miejscu dawnego dworca PKS (czy ta cholerna moda przerabiania wszystkiego użytecznego na mentalny plastik nigdy się nie skończy?) to widok rzadko spotykany, szczególnie latem.

Minąłem Cieplice i tak jak wczoraj skierowałem się z nich ulicą Lubańską na Trasę Czeską. Góry zaczynały już być delikatnie widoczne zza porannych mgieł, co dawało szansę na dobrą widoczność podczas dalszego pedałowania. Się nie zawiodłem.

Po minięciu Piechowic zaczęła się kilkukilometrowa wspinaczka wzdłuż rzeki. Jest ona o tyle monotonna, jak sympatyczna, więc postanowiłem zostać biznesmenem i oficjalnie ogłaszam, że tanio sprzedam poniższą fotkę jakiemuś zbieraczowi gmin, na przykład z okolic Suwałk lub Ustrzyk Górnych :)

A sama Szklarska? Niech mnie ukamienują wielbiciele Karpacza, ale dla mnie jest ona miejscem o wiele bardziej przyjaznym, mniej komercyjnym, a przede wszystkim dobrze mi się kojarzącym i sentymentalnym. No bo w końcu to Trollandia :)


Jak zwykle urzekł mnie Skwer Jana Pawła II. Jest jeszcze jakieś miasteczko w naszym pięknym kraju, które nie nazwało choć jednej szkoły, drzewa lub szaletu miejskiego imieniem JP2, pod pretekstem, że kiedyś obok przechodził, przejeżdżał lub może po prostu spojrzał z góry akurat w to miejsce lecąc samolotem na trasie Watykan – Miejscowość X? Bo tego nigdy wykluczyć nie można, przecież niezbadane są wyroki… bla bla bla :)

Dokręciłem sobie spokojnie do dworca PKP, gdzie zobaczyłem skład Kolei Dolnośląskich opisanych jako Złoty Pociąg. Cóż, jak się nie ma pomysłu na dobry marketing to się kończy żałośnie i śmiesznie :)

Jeszcze chwila na dwa widoczki na samej górze...


...i frrruuuuu… Prawie dosłownie, bo przy zjeździe ze Szklarskiej Górnej z prędkością maksymalną w okolicach 64 km/h tym moim rozpadającym się trupem miałem wrażenie, że zaraz każda z jego części poleci w innym kierunku, a ja sprawdzę organoleptycznie czy moja facjata ładnie komponuje się z czernią asfaltu, a wnętrzności z ostrą zielenią letniej przyrody. Na szczęście doleciałem na dół w jednym kawałku, a nawet musiałem hamować za zbyt ostrożnie jak na moje jadącym przede mną autobusem.

Końcówka dzisiejszej jazdy to przedarcie się przez Piechowice, jeleniogórski Sobieszów oraz kawałek naokoło – Zachełmie, Podgórzyn i Cieplice.

Tym samym zamykam etap: Sierpniowy Urlop 2016, jak najbardziej z niego zadowolony, szczególnie pod względem zaliczonych miejscówek – Gdynia, Władysławowo, Hel, Karpacz, Szklarska Poręba – tylu mało popularnych miejsc jak w tym sezonie nie zaliczyłem chyba jeszcze nigdy podczas jednego miesiąca :)


Kategoria Góry


Relax - don't do it :)

Sobota, 13 sierpnia 2016 · dodano: 13.08.2016 | Komentarze 10



W założeniu miałem dziś zrobić sobie jakiś górski lajcik, a w praktyce wyszło jak zawsze :) Finalnie zafundowałem mym nogom całkiem rozsądne przewyższenie jak na banalny kilometraż 50+, ale dzięki podeszczowej pogodzie, jaka zalęgła się w Sudetach, kręciło mi się naprawdę sympatycznie, choć jak to tu bywa - z prędkością półtora pluja.


Wyruszając nie miałem konkretnego planu, więc skierowałem się na Cieplice, skąd rzuciło mnie na Trasę Czeską, którą dotarłem do Piechowic.


Ominąłem je obwodnicą, gdzie postanowiłem zawrócić. Zjeżdżając przypomniałem sobie, że istnieje taka miejscowość jak Michałowice i... już wspinałem się do niej pierwszymi tego dnia serpentynkami oraz mijając mój ukochany mikrotunel.

Samej wspinaczki nie chce mi się szczegółowo opisywać. Bo po co zaśmiecać internety kolejnymi słowami uważanymi za...? :) Ważne, że dotarłem, a jak dotarłem to mogłem się zatrzymać na chwilę i podziwiać genialność "Michalków".


A zjazd? Hmmm. Jak zwykle tak malowniczy, że ani mi się nie śniło zatrzymywać. Dlatego w celach propagandowych przypominam kolejny filmik, w którym jest całość gnoju od wjazdu w Piechowicach przez Michałowice aż do zjazdu przez Jagniątków do Jeleniej. W której jeśli chodzi o wypomniany w nim kawałek krateru nic się nie zmieniło, a mało brakowało, że gdyby nie ostre hamowanie to jeszcze bym do teraz leciał w dół po kontakcie z którąś muldą.
Świadomy stop nastąpił tylko raz (niełatwo było się zmusić), żeby wykonać zdjęcie konkursowe, oczywiście bez nagród, na którym należy znaleźć Zamek Chojnik.

Zadanie łatwe czy nie, piszę o nim tylko dlatego, że wczoraj w owym przybytku byłem i zapodaję zbliżenie oraz widok z góry. W szkole podstawowej, położonej u stóp trasy na Chojnik, wlatywaliśmy tam co któryś tam WF :)


Po wyjechaniu z JG obrałem azymut na Zachełmie, gdzie wbrew zdrowemu rozsądkowi zacząłem wspinać się na jego górę. Znów serpentynki, znów ostry kąt...

...który postanowiłem ukazać na fotce. Legenda - aparat ustawiony był w poziomie, cała reszta niespecjalnie :)

Teren jest bardzo zalesiony, więc do wyboru miejsc do selfie mojego trupa nie miałem specjalnego pola manewru.

W końcu się udało! Widok tablicy "Zachełmie" z czerwonym przekreśleniem uradował me serce wielce :) Tym bardziej, ze końcówka to morderczy test dla psychiki.


Zjazd jak zjazd :)

GENIALNY :)

Znów brakuje zdjęć, bo nie chciałem sobie psuć zabawy, a że filmik jeszcze nie powstał (i pewnie nie powstanie, bom ostatnio leń straszny) to trzeba ulecieć ze mną na skrzydłach wyobraźni :)

Przesieka minięta, Podgórzyn też. Na trasie jeszcze mała pauza przy Stawach Podgórzyńskich...

...i znów przez Cieplice do domu. Szczęśliwy, uchachany, zmęczony. Tak, zdecydowanie przekonałem się, że żyję. A i Endo dziś o dziwo nie zawiodło, więc mapka jest w całości.


Kategoria Góry


Karpaczio z trolla :)

Piątek, 12 sierpnia 2016 · dodano: 12.08.2016 | Komentarze 11

Planu na dzisiejszy dzień nie było. Po prostu mając w głowie te wyliczone mi z pewną dozą tolerancji dwie godziny na pedałowanie ruszyłem kilka minut po dziewiątej przed siebie, by po chwili postanowić: Karpacz! I to nie jak to ja mam w zwyczaju, zahaczyć o jakiś jego kawałek, tylko cały full wypas, od dołu do góry. Jak szaleć to szaleć :)

Najpierw zaliczyłem rodzynek wśród większości masakrycznych ścieżek w JG, czyli kawałek asfaltową drogą dla rowerów do granicy Łomnicy i Mysłakowic. Jest to jedno z niewielu wynalazków rodem z PL, a do tego wybudowane już sporo lat temu, które wywołuje na mym pysku uśmiech radości, a nie grymas zniesmaczenia.

W samych Mysłakowicach postanowiłem zrobić zdjęciowe epitafium dla ś.p. trasy kolejowej z Jeleniej Góry do Karpacza, której  odżałować nie mogę nie tylko ja. No bo kto by nie chciał raz na jakiś czas pyknąć się pociągiem pięknie odrestaurowaną drewnianą stacją z takim widoczkiem?

Granicą rzezi było rondo w Miłkowie, za którym wybierając kierunek piekielny należało się liczyć tylko z jednym - masakrą podjazdową, do tego mającą około 7-8 kilometrów. Super :)

Karpacz Dolny zdobyć jest dość łatwo, problem zaczyna się potem. Moim założeniem było nie zatrzymać się ani razu na trasie, ale cóż... na drodze do tego stanęli mi harleyowcy, którzy akurat o tej porze postanowili wyłonić się ze swojego zlotu. Przyznać trzeba, że zrobili to sprawnie, gdyż jeden z nich stanął na wjeździe do ronda, poczekał aż przejedzie kilkudziesięciu jego ziomali, by na końcu ruszyć samemu, ale ładnie dziękując za tolerancję i odczekanie.


Potem... no cóż. Opisywać mi się nie chce, tym bardziej, że jest późno. Było godnie, męcząco, ostro pod górę.... Oto zdjęcia robione na szybko, łącznie z gratisową reklamą hotelu-monstrum, czyli Gołębiewskiego, który niestety już na dobre wkleił się w krajiobraz Karpacza.



Były też widoczki najpiękniejsze z pięknych... pobudzające wyobraźnie... ale dopiero na mecie :) Perła Zachodu :)

Finalnie mogłem obejrzeć się do tyłu i pokazać górom, co o nich myślę...

...uwielbiam :)

Zjazd do Sosnówki to jedno wielkie Miodzio! Jednak wolę w dół niż w górę :) Choć przyznać trzeba, że jakość drogi tam się sypie z roku na rok - pod sam koniec musiałem niebepiecznie zjeżdżać na przeciwny pas, żeby nie utonąć w jakiejś asfaltowej dziurze...

Końcówka to już znany banał - do Podgórzyna, potem Zachełmie, jeleniogórski Sobieszów, Cieplice i do domu.

W samej Jelonce zawitałem do rowerowego na Poznańskiej (piękna nazwa ulicy, hje hje), gdzie nabyłem nową parę - no zgadnijcie czego? - oczywiście pedałów. Moja seria uszkodzonych elementów tego typu w roku 2016 trwa nadal, ale i tym razem udało się zagadać i praktycznie za free zamontowano mi je na miejscu, za co serdeczne dzięki :)

Sorry za miałki wpis, ale obowiązki wobec znajomych zobowiązują i trzeba było je spełnić podczas wyjazdu. W związku z tym na rozwijanie się i jakiekolwiek rozsądne zdania nie mam siły. Więc dla przypomnienia cała trasa nakręcona przeze mnie dobrych kilka lat temu, gdy raczkowałem z kamerką na łbie :)
Natomiast mapka poniżej pomija objazd zbiornika w Sosnówce, gdyż Endomondo wyłączyło mi się jak zwykle wtedy, gdy mu się zachciało :)


Kategoria Góry


Miedzianka. W umarłym miasteczku

Niedziela, 29 maja 2016 · dodano: 29.05.2016 | Komentarze 36

Na ostatki sudeckiego wypadu wyruszyłem w miejsce smutne i wciąż zagadkowe. Specjalnie za godzinę wyjazdu wybrałem okolice siódmej rano, gdy ruch praktycznie jest zerowy, a atmosfera rodzącej się przyrody - niepowtarzalna.

Już od samej Jeleniej Góry wiedziałem, że będzie godnie. W nocy padał deszcz, więc powietrze pachniało najlepiej na świecie, a na drogach pojedyncze kałuże mieszały się z poburzowymi pozostałościami. Wyruszyłem w swoim ukochanym kierunku, czyli w Rudawy. Górki niewysokie, ale malownicze i przede wszystkim będące rajem dla rowerzystów. Po minięciu Łomnicy oraz Wojanowa skręciłem we wczoraj przedstawioną mi drogę przez Bobrów, wcześniej uwieczniając kwintesencję tych rejonów.

Przez Trzcińsko do Janowic, przed którymi zaczęło się... ponad półtora kilometra podjazdu z nachyleniem do 13%. Niby niewiele, a męczy wybitnie. Wszystko po to, żeby dotrzeć do...

O właśnie. Miedzianka. W skrócie - miasteczko o ponad 900-letniej historii. Z rozbudowaną infrastrukturą, kilkoma cechami rzemieślniczymi, a przede wszystkim - tradycją górniczą, rozpoczętą już w XII.wieku. Miedzianka przetrwała pożary, przejazdy husytów, wojny światowe, w tym tę ostatnią, najbardziej tragiczną. Aż do czasów PRL. Wtedy bowiem władze wraz z Rosjanami zaprzęgły do wydobywania śmiercionośnego uranu nieświadomych mieszkańców tych okolic, nie zachowując oczywiście żadnych norm bezpieczeństwa. Nie mówiąc już o logistycznym zabezpieczeniu terenu przed zapadaniem. Wedle opowieści usłyszanej bezpośrednio od bliskiej mi osoby z rodziny, bywały udokumentowane (jedynie wewnętrznie) prośby o odszkodowania od rolników, którym podczas wypasania bydła nagle znikały krowy, zapadając się kilkadziesiąt metrów pod ziemię. Osoby, które głośno rozprawiały o tym, że praca tu grozi powolną śmiercią związaną z wydobyciem grożącego życiu pierwiastka same znikały w zaskakujących okolicznościach... W końcu, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, zakazano remontów budynków, by następnie wszystkich pozostałych przy życiu mieszkańców przenieść do Jeleniej Góry, na wtedy świadczące o potędze PRL-u, a dziś straszące blo-komuną osiedle Zabobrze. A samo miasteczko praktycznie zrównano z ziemią, mając nadzieję, że jego historia tak samo zniknie.

Przydługie info nie było bezpodstawne. Wyobraźcie sobie bowiem, że tu...


...jesteśmy w tym samym miejscu, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu znajdował się rynek...

...a wyglądał on tak, jak na fotografii u góry po lewej. Kościół widoczny na niej, jak i na mojej, w górę od roweru, o dziwo przetrwał.

Robi wrażenie? Mam nadzieję! Na końcu napiszę o współczesnej współczesności, która lekko zaburzy ów romantyczny i mroczny klimat :)

Jeśli do Miedzianki wjeżdża się mało komfortowo to zjeżdżanie zdecydowanie można polubić. Nawet takim jak mój gruchotem rozpędziłem się do prawie 65 km/h, choć nie ukrywam, że były momenty zawahania przy co większym błocku. Jednak w całości dotarłem do Janowic i lekko naokoło minąłem Trzcińsko, by zaliczyć zacną i lubianą Przełęcz Karpnicką. Widok na Sokolik dziś dodaję gratis do wpisu :)

Potem już banalnie - Krogulec, Bukowiec, Mysłakowice, trasa z Karpacza i spoko DDR-ka wzdłuż niej. W sumie wyszło to, co wyjść musiało, czyli pięć dyszek na pożegnanie z Sudetami, a konkretnie Rudawami, które jak dla mnie są rowerową mekką.

I jeszcze obiecany rys współczesny. W Miedziance w tym roku otworzył się mały, regionalny browar, serwujący naprawdę godne piwko. Wczoraj wieczorem wybraliśmy się tam na "małe zapoznawcze", ja - no bo jak inaczej - wybrałem Cycucha Janowickiego :) Żona - cholera wie czemu - Mniszka. Oba smakowały. Nasz kierowca nic o herbacie nie wspominał :)

Jakie są tego minusy? Jak dla mnie browar wygląda zbyt nowocześnie i ściąga hipsteriadę z całego Dolnego Śląska. Psuje to zdecydowanie magię miejsca, ale z drugiej strony - chyba lepiej mieć trupa podrygującego niż całkowicie zimnego. Na szczęście mało kto z naszych brodato-ajfonowych kreatorów rzeczywistości ma siłę dotrzeć wyżej (browar jest przy samej dolnej granicy, w spodniach-rurkach ciężko się wchodzi) i popsuć to, co tam najcenniejsze mentalnie. Może więc to jakiś rozsądny kompromis? Oby!

A widok z tarasu jest przepiękny... na rudawskie cycuchy oczywiście :)




PS. Na temat miasteczka napisana została i wydana w 2011 roku książka Filipa Springera pt. "Miedzianka. Historia znikania".

PS 2. W końcu, w sierpniu 2016 roku, udało mi się sklecić filmik z tego wyjazdu:




Kategoria Góry


Czarna dziura :)

Sobota, 28 maja 2016 · dodano: 28.05.2016 | Komentarze 14

Rano obudziła mnie burza. Nie byle jaka, bo grzmoty i błyski, miałem wrażenie, chciały zjeść, spalić i zgwałcić jeleniogórski rynek. Nie wnikam co się finalnie działo, ale dzięki temu paradoksalnie się wyspałem, zjadłem śniadanie, a dopiero potem zacząłem myśleć o jakimkolwiek rowerowaniu.

W końcu około jedenastej zaczęło się przejaśniać. Co - bo taktycznie temat zgody na wyjazd zacząłem ogarniać już wcześniej - oznaczało, że ruszam. Wpasowałem się idealnie - zacząłem chwilę po deszczu, a zaparkowałem na kilka minut przed nim. Raz w życiu można mieć szczęście, prawda? :)

Wybrałem kurs na wschód, z opcją szybkiego powrotu w razie "w". Na wysokości lotniska "dopadłem" pewnego rowerzystę na crossie, jak się okazało potem - ciut ode mnie starszego. Dokładnie o 25 lat :) Mimo to zarówno gadało się, jak i kręciło całkiem sprawnie, pogaworzyliśmy trochę o sporcie, jego wpływie na zdrowie, pięknie "naszych" gór, pożartowaliśmy, a co najważniejsze - zostałem zaskoczony nowymi drogami! Bowiem mój towarzysz pokazał mi wyremontowane kawałki tras w Bobrowie oraz Trzcińsku, które kiedyś można było pokonywać jedynie czołgiem. A i to z pewną nieśmiałością. A teraz? Miodzio!

W Janowicach czekał na nas prezent. Raczej rzadko spotykany - pod wiaduktem kolejowym żerował sobie bocian. Niby nic. Tylko że był to bocian czarny. Dla spostrzegawczych: można go odnaleźć na poniższej fotce.

W końcu trzeba było się pożegnać, ja na lewo, kolega na prawo. Dojechałem pod górę do Radomierza, skąd zawróciłem do Jeleniej. Za jej granicami - jako że pogoda wydawała się wciąż ok - skręciłem na Wojanów. Na tej drodze zawszę obiecuję sobie, że nie będę się zatrzymywał na zjazdach, bo szkoda niszczyć średnią. I zawsze nie wychodzi :)


W Wojanowie ruszyłem dalej na południe, docierając do Mysłakowic, a potem do głównej drogi na Karpacz. Połknąłem jeszcze jakiegoś szoszona (niby że to standard) i w końcu wylądowałem w Jelonce, na - brzmi to u mnie jak herezja - jednej z najlepszych DDR-ek w Polsce. Ciekawe jest to, że zakwitłej w mieście, w którym jeszcze niedawno oczywistym musem dla kolarza był chodnik wykonany z jak największej ilości płyt różnego pochodzenia.

Na niej też przyuważyłem jakąś większą grupkę, z której kilka osób naprawiało rower. Zatrzymałem się, zapytałem czy w czymś pomóc, w odpowiedzi uzyskałem gorące podziękowania oraz info, że już nie trzeba. Zdążyłem się jednak przyjrzeć rowerowi i okazało się, że to tandem. Natomiast moi rozmówcy ubrani byli w odblaskowe koszulki z napisem "organizator". Krótki strumień świadomości i już wiedziałem kogo spotkałem - genialnych ludzi z genialną misją, polegającą na rajdzie po Dolnym Śląsku osób niewidzących wraz z przewodnikami (tu jest jakiś reportaż). Pogratulowałem pomysłu, wielkiego serca i wytrwałości, dostałem życzenia prostej drogi i wróciłem do domu.

Tyle na dziś. Była dziura między burzami, był czarny bocian. Na więcej weny brak, bo późno. Ale wpis musi być :)


Kategoria Góry


Ro(wero)raty z awarią i czeskim płodem w tle

Piątek, 27 maja 2016 · dodano: 27.05.2016 | Komentarze 19

Oj, ciężki to był dzionek. Zdecydowanie rower zaczął wychodzić mi boczkiem.

Wstałem - zupełnie jak nie ja - niemal przed świtem (5:40 !!!), żeby wyrobić się ze swoją cyklową fanaberią przed zaplanowanym na lekko po ósmej wyjazdem do Czech, dla nas w celach rekreacyjnych, a dla osobistego Taty w półzawodowych. Spóźnić się więc nie mogłem. Rano było rześko, ale i przyjemnie, ptaszki świergotały, ja kręciłem, niemal idylla podczas rodzącego się dzionka.

Wybrałem kierunek południowy, więc na start zaliczyłem Staniszów, z dość fajnie odrestaurowanym Pałacem na Wodzie, który z ma tyle wspólnego z pałacem na wodzie co świnka morska ze... świnką. Do tego morską :) Czyli niewiele.


Po wjechaniu na samą górę zawsze czeka sympatyczny bonus w postaci widoczku na Karkonosze podczas zjazdu do Sosnówki. Zaliczony.

Następnie skierowałem się na Podgórzyn, po którym troszkę się pokręciłem i zawróciłem na Jelenią, bo w planach miałem opcję bezpieczną, czyli nawrót pod dom i jeśli starczy czasu to dobicie normalnego, zdrowego dystansu. Plany planami...

W Sobieszowie nagle spostrzegłem, że brakuje mi czegoś w przednim kole. Dość istotnego. A mianowicie opisywanego we wczorajszym wpisie samozapinacza wraz z ośką! Nie wierzyłem własnym oczom, a przede wszystkim nogom, że mimo wszystko rower wciąż podążał do przodu, ale postanowiłem zawrócić i poszukać zguby. Znalazła się kilkaset metrów wcześniej, ale po kilkunastominutowej próbie montażu okazało się, że nic z tego. Nigdy nie sądziłem, że może zepsuć się coś tak banalnego, ale prawda okazała się okrutna - gwint od mocowania nie trzymał już w ogóle, a reszta elementów solidarnie mu w tym pomagała. Stwierdziłem, że zaryzykuję i spróbuję jechać na kole podtrzymywanym tylko na śrubach oraz klockach hamulcowych. O dziwo - znowu się udało. Co prawda nikt, nawet pod groźbą randki z Krychą Pawłowicz, nie zmusiłby mnie wjechania na jakąkolwiek DDR-kę w tym stanie, ale takowych o dziwo na trasie przez Cieplice prawie nie było, więc krok po kroczku dotarłem do celu.

Szybkie ogarnięcie i kierunek Czechy. Jak zwykle mój uwielbiony, bo mentalnie i widokowo chętnie bym się zgodził na zmianę narodowości. Odświeżyłem sobie Liberec (niestety chyba się lekko cofa), nie mając niestety odwagi spróbować suchych plodów, oraz po raz pierwszy zwiedziłem Frydlant (ciekawe zadupie o sporym potencjale) i po piętnastej byliśmy z powrotem w Jeleniej.

W niej szybki skok do rowerowego, zakup nowej ośki, montaż i... burza za oknem. Gęba w podkówkę, bo skoro dostałem od Żony zgodę na godzinkę testu to aż żal by było nie wykorzystać. Urwanie chmury jednak w końcu minęło i w okolicach 16:30 ruszyłem. Znów z duszą na ramieniu. Na szczęście - mimo pewnych luzów - crashtest wyszedł pomyślnie. Zrobiłem 26 kilometrów, najpierw do Mysłakowic, w nich skręt na Łomnicę, z niej do zapomnianej przez świat Dąbrowicy, a już w Jeleniej kursik po Zabobrzu i centrum. Humor mi się zdecydowanie poprawił. Ale ciekawe ile jeszcze rzeczy zepsuje się/odpadnie/wyskoczy/zapadnie się w tym moim rowerowym zombie zanim zmotywuję się do kupna nowego... Pewnie odpowiedzią będzie: nie ma takiej ilości. Bo ta cholera ma swoją duszę...



Kategoria Góry


Wokół Starej K.

Czwartek, 26 maja 2016 · dodano: 26.05.2016 | Komentarze 6

Na długi weekend, jak to często bywa, trafiliśmy w moje rodzinne strony. Tym razem jednak nie będzie to wpis uwieczniający piękne widoki i takie tam pierdółki zachęcające do czytania wpisu. Mam ten dar do zachęcania, prawda? :)

Czemu nie będzie? Bo po pierwsze jest późno, ja jestem zmęczony po całodziennym odpoczynku, staram się jednak wpisy dodawać na bieżąco, więc klecę. Po drugie - dopadło mnie jakieś rowerowe fatum, wczoraj pożegnałem oponę w szosie, a dziś... gdy rano wyjąłem górala z piwnicy okazało się, że coś jest nie tak z przednią ośką. Na tyle nie tak, iż koło żyło swoim życiem, a widelec swoim. Po głębszej analizie okazało się, że zardzewiał element samozapinacza, do tego stopnia, że niemal wylatywał z całości. Mając w perspektywie brak kręcenia albo szybką amatorską naprawę i test swoich umiejętności survivalu wybrałem to drugie. Coś tam udało się sklecić i z duszą na ramieniu ruszyłem. Aha, bym zapomniał - w teorii była też bramka numer trzy, czyli wizyta w sklepie i zakup nowego elementu. Problem był tylko jeden - akurat dziś mieliśmy jakieś święto kościelne (jak to w teoretycznie laickim kraju), więc klucz do niej nie istniał.

Powód numer trzy był banalny - całkowite zachmurzenie, które co prawda było i tak dużo lepsze niż zapowiadane burze, ale nie zachęcało do zatrzymywania na kilkunastominutowe suity fotograficzne.

Północno-zachodni wiatr wymusił na mnie nową trasę, której jeszcze na rowerze w tym wydaniu nie wykonywałem. Wszystko kręciło się bowiem wokół tytułowej Starej Kamienicy, gdzie jakiś czas temu położono nowe drogi i da się jeździć bez utraty uzębienia. Jakieś pół roku temu byłem tam na czterech kołach i postanowiłem przetestować wersję alternatywną, jedyną słuszną. Najpierw jednak czekał mnie dobrze znany kawałek "góra-dół-góra-góra-góra", czyli dojazd z Jeleniej Góry do Pasiecznika. Mimo chmur odbywał się on w kolorze yellow, bo jak się okazuje rzepak rządzi nie tylko w WLKP.

Następnie - skrzętnie monitorując i co kilkanaście minut poprawiając ośkę - skręciłem na właściwy szlak, czyli do wiochy o nazwie Janice, gdzie zagnieździli się Franciszkanie. W sumie to jeden z niewielu lubianych przeze mnie zakonów, więc obejdzie się bez krytyki z mojej strony. Braciszkowie starają się tu żyć w zgodzie z naturą, a zarówno zastane okoliczności przyrody, jak i przyuważony sposób na parzenie herbatki mają u mnie plusa.

Kawałek dalej zatrzymałem się przy punkcie widokowym oraz miejscu do PO-PiS-u. Tfu! Popasu :) Jak widać dzięki aurze tyłka nie urywało.

W Rębiszowej zrobiłem ponowy nawrót i serpentynkami oraz podjazdami i zjazdami (oczywiście z większością podjazdów), mijając m.in. "mucho muciek"...

...dotarłem najpierw do Małej, a potem do Starej K...amienicy :)

Tam zatrzymałem się na chwilę, by uwiecznić Czyn Patriotyczny uwieńczony celtykiem. Tak się zastanawiam czy tutejsi Polscy Aryjczycy nie wydalają (no chyba że tylko na biało?), czy może uważają, iż dofinansowanie w wysokości prawie 30 milionów z całkowitych prawie 45 zagraża zatrzymaniu na Tej Ziemi najlepszego sortu ekskrementów? I czemu polska "krytyka" jest po angielsku, a nie w języku Mickiewicza?

Pytać nie było kogo, ale ja w zadumie nad Dumnym Polskim Gównem przeoczyłem skręt i wyjechałem dalej niż zamierzałem, bo w Barcinku. Ale i tak było fajnie, bo trochę błądzenia to zawsze jakaś atrakcja.

Powrót to znów rzepak. Lubię go. Dopóki nie śmierdzi. Tą głęboką puentą zahaczającą o dwa ostatnie zdjęcia zamykam wpis :)


PS. Koło o dziwo nie odpadło. Mówcie mi MacG...


Kategoria Góry


Ostatki, czyli lekko naciągana Szklarska

Wtorek, 29 marca 2016 · dodano: 29.03.2016 | Komentarze 21

Nie spełniły się na szczęście mroczne przepowiednie dotyczące pogody. To znaczy spełniły się, prócz jednej dla mnie najbardziej istotnej - rano nie padało. Tylko by spróbowało, skoro samoistnie w swój wolny dzień, ostatni w górach, wykaraskałem się na dwór o 8 rano, czyli dawnej siódmej! W 100% natomiast zgadzał się wiatr, porywisty z zachodu. Na szczęście nie na tyle, żeby nie udało mi się złapać odlatującego roweru zaraz po starcie :)

Czasu nie miałem za dużo,  więc plan był prosty - dokręcić do Szklarskiej Poręby i tak samo wrócić. Początkowo nie było niespodzianek, trasę czeską od strony Cieplic mogę rysować z pamięci jak minister Ziobro wrogie siły zagrażające Ojczyźnie,  a do tego wiatr dał mi ten komfort, że robienie fotek z rąsi szło bardzo sprawnie, bo praktycznie stałem w miejscu :)

Sprawa zaczęła komplikować się w Piechowicach, gdzie mym oczom ukazał się na kierunkowym horyzoncie taki oto rysuneczek, który mój wewnętrzny Sherlock rozszyfrował jako: o cholera, zmoknę!

Postanowiłem jednak dać sobie szansę na nie wyjście na wiarołomcę wobec samego siebie i niczym znany kolarz Salomon znalazłem wyjście - dokręciłem do znaku rozpoczynającego obszar zabudowany Szklarskiej (czyli jakieś 5 km przed centrum), oceniłem stan drogi jako śliską, dostałem ze dwiema kropelkami deszczu w nos i zawróciłem.



Był fragment, gdy wiało mi całkiem przyjemnie w plecki, co prawie poskutkowało rozpędzeniem się w pewnym momencie do sześciu dych, ale niestety kółka 26 cali oraz napęd dla zaawansowanego emeryta nie pozwolił i skończyło się o jedną kreskę mniej. Szkoda. Zaczęło się za to jak na złość wypogadzać, więc lekko zły na siebie skręciłem na Sobieszów oraz Podgórzyn żeby dorównać do jedynego słusznego dystansu. Na tej trasie cyknąłem sobie selfie :)

Końcówka to już znany klasyk - Sosnówka, ostry podjazd pod Miłków, gdzie dobiłem do trasy na Karpacz i nią właśnie wróciłem.


W samej Jeleniej miałem jakąś tam nadzieję na naprawienie średniej. Ale najpierw zatrzymał mnie wolno sunący PKS tam, gdzie zazwyczaj rozpędzam się z górki do sporej prędkości, a następnie paniusia w Land Roverze, która ćwiczyła trudny manewr parkowania tak namiętnie, że spowodowała itytację solidarnie tak moją, jak i puszkarzy. Z ciekwości spojrzałem na rejestrację - Poznań, a jak! Zło mnie ściga :) A ja aktualnie właśnie doń wracam, kończąc niniejszym krótki, acz raczej intensywny i udany wypad.

P.S. Człowieku, który to czytasz. Jeśli jakimś cudem jesteś nadwornym katem i polecasz palenie żywcem lub rozczłonkowywanie jako wykwintne tortury to WEŹ SIĘ KURNA WALNIJ W ŁEB I SPRÓBUJ DODAĆ WPIS TAKI JAK TEN NA BS Z TABLETA!







Kategoria Góry


Śmingus Rudawus

Poniedziałek, 28 marca 2016 · dodano: 28.03.2016 | Komentarze 13

W czasie świąt nawiedziłem już Izery (przedwczoraj) oraz Karkonosze (wczoraj), dziś przyszedł więc czas na kierunek może mało imponujący jeśli chodzi o widoki, ale za to mój ulubiony - czyli Rudawy Janowickie. Czemu ulubiony - nie potrafię wytłumaczyć, ale od zawsze uwielbiałem kręcić w te rejony, szczególnie jesienią, gdy barwy tworzone przez światło odbijające się przez liście wszelkiej kolorystyki tworzyły magiczny klimat. Marzec to nie jest może wymarzony moment na tego typy zachwyty, bo przyroda jest wyprana z kolorów jak alkoholik po detoksie, ale z radością na tę wycieczkę ruszyłem przed siebie.

Najpierw pokręciłem się trochę po samej Jeleniej, lądując na Zabobrzu, gdzie miałem wątpliwą przyjemność przypomnienia sobie jak wyglądają DDR-ki z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Podpowiedź: tak samo jak niektóre budowane współcześnie :) W końcu jednak wydostałem się z kręgu zła i wyjechałem na jedną z niewielu godnych tego miana, po której nawet ja telepię się z przyjemnością.

Potem jednak przypomniałem sobie, że dalej na wschód prowadzi chodnik o funkcji ścieżki rowerowej, więc jak diabeł przed święconą wodą uciekłem, zakręciłem i wymyśliłem trasę alternatywną - przez Łomnicę oraz Wojanów, sprytnie robiąc dobre kilka kilometrów więcej niż być powinno, po czym znów znalazłem się na drodze do Radomierza, a następnie Janowic. W Łomnicy wyprzedził mnie jakiś szosowiec w pełnym rynsztunku, na nienajgorszym jak na moje oko sprzęcie, ale ani nie pozdrowił, ani nie kazał pocałować się w cztery litery (na szczęście). Skoro tak, a chamstwa nie lubię (bo tak samo nie pozdrowił rowerzysty z naprzeciwka), zawziąłem się, podkręciłem lekko tempo i usiadłem mu na kole. Nie było to jakoś specjalnie trudne, bo demonem szybkości nie był, a po jakimś kilometrze postanowiłem, że co jak co, ale podziwianie tylnej przerzutki już mi się znudziło i go po prostu minąłem, żałując, iż nie mam zamontowanego lusterka, bo minę musiał mieć nietęgą. Sam bym taką miał gdyby wyprzedził mnie koleś na trupiastym góralu z markowym kaskiem z Lidla :) Chwilę później skręciłem, a mój towarzysz pojechał dalej prosto. W sumie szkoda...

Za Radomierzem zaczęły się w końcu Rudawy, ze słynną "cyckową" panoramą.


Zanim dotarłem do Janowic przebiegły mi jeszcze przed kołem trzy sarny, których oczywiście nie zdążyłem sfocić. W samej stolicy Rudaw jak zwykle sennie, pusto i cicho, więc kręciłem dalej, przez Trzcińsko do stóp Przełęczy Karpnickiej, gdzie na chwilę zatrzymałem się zerkając w górę na Sokolik.



Sam podjazd pod przełęcz jak zwykle... Lajcik :D Za to zjazd bardzo miły, tym bardziej, że mijałem się z dwoma sympatycznymi bajkerami. Z Karpnik ruszyłem do Krogulca, stamtąd wspiąłem się do Bukowca, zaliczając jeszcze z daleka widoczek na Karkonosze.

W tym właśnie Bukowcu jadąc z górki przypomniałem sobie jaki mamy dziś dzień. Zostałem bowiem uraczony wodą z wiadra przez jakiegoś tamtejszego wiochmena, któremu zasoby cywilnej odwagi nie pozwoliły nawet na wystawienia ryja z okna. Na szczęście nie trafił, umył mi się jedynie lewy róg przy kierownicy oraz kawałek buta. Kocham tę polską tradycję. Jakby zgodnie z nią można było palić żywcem to też by się chętni znaleźli. W każdym razie uzmysłowiło mi to, że muszę zweryfikować końcówkę trasy i zamiast jechać przez centrum Mysłakowic pomknąłem główną trasą prowadzącą z Karpacza.

To tyle. Jutro powrót, a od rana zapowiadają opady oraz silny wiatr. Znając życie tym razem nasi spece od pogody się wyjątkowo nie pomylą i już nie pokręcę w górach. Ale oficjalnie wypad uznaję za naprawdę udany. Więc: alleluja i do przodu, jak mawia pewien dziany grubasek w sukience :) Na koniec jeszcze zdjęcie z popołudniowej nierowerowej już wyprawy - tama w Pilchowicach z mniej znanej niż zazwyczaj perspektywy:



Kategoria Góry