Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Mam przejechane 209176.10 kilometrów w tym 4.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 27.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 700345 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Trollking.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:6972.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:272:50
Średnia prędkość:25.55 km/h
Maksymalna prędkość:67.50 km/h
Suma podjazdów:74000 m
Liczba aktywności:132
Średnio na aktywność:52.82 km i 2h 04m
Więcej statystyk

Niestrawne Karpaczio

Sobota, 31 grudnia 2016 · dodano: 31.12.2016 | Komentarze 8

Generalnie na ostatni wyjazd w tym roku zaplanowałem trochę inną trasę niż finalnie wyszła, ale o powodach owej zmiany będzie później. Fajnie, że w ogóle znalazło się choć trochę czasu na pokręcenie, bo mimo wolnego dziś przy okazji wyszło kilka pilnych spraw do zrobienia.

Wczesnym rankiem było mega zimno (okolice minus sześciu), więc wyruszyłem dopiero po jedenastej, gdy termometr wskazywał upalne minus jeden. Ustąpiły mgły, co zachęcało do zatrzymywania się i robienia zdjęć, jednak ja postanowiłem olać system i cyknąć tylko kilka. Inaczej nie miałbym czasu jeździć :)

Najpierw skierowałem się z Jeleniej Góry do Łomnicy i Karpnik, przed którymi na szybko i z rąsi udokumentowałem powód, dla którego Rudawy są najfajniejszymi górkami w Sudetach :)

Kawałek dalej, między Krogulcem a Bukowcem postanowiłem jednak udowodnić, że nie jestem górkowym rasistą i postanowiłem dać szansę Karkonoszom, do których zbliżałem się z każdym stąpnięciem na pedały.

Kowary najpierw objechałem obwodnicą, dopiero przed wjazdem na przełęcz skręciłem do samego centrum. Żal patrzeć na tę miejscowość, jakby zatrzymanej jeszcze w latach osiemdziesiątych, upstrzonej jedynie co jakiś czas Biedronkami i innymi insektami... Szkoda, bo położenie ma ona genialne, ale komuna zrobiła swoje, łącznie z "ukominowaniem" ofiary...

Pokręciłem sobie dalej w kierunku Karpacza, z każdym kilometrem widząc, że zbliżam się znów do cywilizacji. Nagle wyładniały drogi, samochody zrobiły się jakieś takie wypasione, a i wzniesienia rosły w oczach.

Właśnie w Karpaczu miałem zamiar powspinać się w kierunku chmur i nawet zacząłem, ale... się nie dało. Czemu? Ano temu:

Zakopianka to przy tym była czteropasmowa, pusta autostrada. Pewnie gdybym zszedł z roweru dotarłbym jakoś gdziekolwiek dalej, ale w tym przypadku nie było szans. Sobie mogę przyznać medal za to, że w ogóle spróbowałem. Jednak poddałem się i zawróciłem, jadąc w dół wcale nie szybciej niż w górę. Na szczęście tylko do pewnego momentu.

Chcąc nie chcąc musiałem znaleźć alternatywę na dokręcenie do pięciu dych. Minąłem Miłków i dom na głowie (dwie dychy od lepka za wejście. Trzeba chyba upaść na łeb, żeby skorzystać)...

...i wybrałem drogę do Sosnówki, stamtąd do Podgórzyna, Zachełmia, jeleniogórskiego Sobieszowa i przez Cieplice do centrum. Na skrzyżowaniu w Cieplicach zauważyłem ze zdziwieniem śluzę rowerową. Chwilę po tym, jak zapaliło się zielone i ruszył z niej samochód :) Ech, w Jeleniej takie wynalazki... Przeca tu dopiero niedawno zdjęto rower z indeksu sprzętów zakazanych...

O dziwo nie ma "średniowej" tragedii jak na mtb. Potrzeba mi było widocznie tego górskiego motywu... A na trasie sporo kolarzy, w tym zadziwiająca spora reprezentacja płci ładniejszej, na szosach. Brawo!

Tym samym zakończyłem miesiąc grudzień wynikiem lekko ponad 1417 km. Przyzwoicie jak na zimę. Gorzej ze średnią (27,2), ale ją mam w tym okresie gdzieś, tym bardziej, że był to miesiąc głównie crossowo-wietrzny, z akcentem górskim i szosowym. Rok podsumuję przy innej okazji, bo czasu teraz brak. Życzę wszystkim udanego rowerowo 2017 i do poczytania za rok :)


Kategoria Góry


Kroto-chwile

Piątek, 30 grudnia 2016 · dodano: 30.12.2016 | Komentarze 7


Jako że kierunek wiatru (słabego!) był dziś z grubsza tożsamy z wczorajszym to i ja wybrałem zbieżny kurs. Ruszyłem po dziesiątej, przy solidnie świecącym słoneczku, ale wciąż przy temperaturze poniżej zera. Właściwie to miałem wrażenie, że miałem do czynienia z inwersją, bo czym byłem wyżej tym było mi cieplej. A może to efekt kilku "potliwych" podjazdów? Nieeee, na moje inwersja :)


Trasę wybierałem na żywca (mimo że na trzeźwo). Najpierw ruszyłem do jeleniogórskiej Maciejowej, z której skręciłem ostro w górę w okolice Jasiowej Doliny, a następnie w dół do Wojanowa. Potem ponownie kierunek Rudawy i rzeka Bóbr.

Doprowadziła mnie ona najpierw do Bobrowa (co za zaskoczenie), a potem do odkrycia, że boczna droga po prawej stronie nie tylko jest w o wiele lepszym stanie niż główna, ale też, że została przedłużona aż do samej końcówki Trzcińska, dzięki czemu oszczędziłem koła, jak i poprzez powstrzymanie w ostatniej chwili prawej dolnej kończyny przed naturalną reakcją, pysk kundla, który zaczaił się na mnie pod koniec objazdu :)

Przełęcz Karpnicką pokonałem... no pokonałem. Na dole postanowiłem zaliczyć dziś jeszcze jedną - o nazwie pod Średnicą, która jest skromną wersją autentycznej rzezi (jakby co - letni filmik zawierający jej opis umieściłem kiedyś TU). Dość powiedzieć, że widzieć Sokolik prawie na wysokości swojego pyska, a także uśmiechać się w górach do siebie przy znaku ostrzegającym przed ostrym podjazdem to.. coś co kocham :)



Zjeżdżało się minimalnie szybciej niż wjeżdżało. Dziwne :) Dotarłem do Kowar, w których byłem całkiem niedawno za pomocą... książki. A konkretnie kryminału Wojciecha Chmielarza - "Farma lalek". Miejscowość nosi w niej nazwę Krotowice, ale nikt nie oszuka chłopaka wychowanego w tych rejonach. Czyli - nieskromnie - mnie :)

Czekał mnie już tylko powrót i konieczność nadrobienia masakrycznej średniej, oscylującej poniżej granicy przyzwoitości. Zatrzymałem się więc jeszcze tylko raz przed Ścięgnami, żeby wykonać "rowera na górowisku"...

...i pocisnąć zatłoczoną trasą Karpacz - Jelenia. Dzięki niej zresztą dobiłem z wywieszonym ozorem do najniższego (poza wyjątkami) progu przyzwoitości.

PS. - dla Morsa. Czemu nie ma Ściegien, a od zawsze Ścięgny bez "ś"... nie wie chyba nikt :)



Kategoria Góry


Mountain back! :)

Czwartek, 29 grudnia 2016 · dodano: 29.12.2016 | Komentarze 19

Przez dobre pół roku nie miałem okazji pojawić się w ukochanych Sudetach, możliwość pojawiła się dopiero w teoretycznie najgorszym dla dwóch kółek okresie, czyli kalendarzowej zimie. Dobre i to, a jak się okazuje póki co nie taka ta zima zła, huhu ha, huhu ha :)

Wystartowałem późno, bo przed jedenastą, gdy zelżał już największy mróz i temperatura zbliżała się do okolic zera. Było całkiem słonecznie, ale jak to w grudniu - słońce wzwszło strasznie blade i zamiast wzmacniać walory wizualne tylko je psuło. Na początek musiałem wydostać się z centrum Jeleniej Góry, co od czasu otwarcia tu kolejnej świątyni polskości, czyli brzydkiej do wyrzygania galerii o nazwie Nowy Rynek jest drogowym koszmarem, tak samo jak poruszanie jeleniogórskimi drogami "dla" rowerów na Zabobrzu. Choć nie powiem, na odcinku w Maciejowej dzięki "falom Dunaju" na wzburzonym kostkowym szlaku na pewno poprawiłem sobie ilość zaliczonych wzniesień :)

Po pokonaniu pierwszego solidnego wzniesienia w Radomierzu i przekonaniu się ponownie, że Polak i samochód to połączenie niebezpieczne jak członek ISIS po wykładzie jakiegoś muzułamańskiego imbecyla, zatrzymałem się na chwilę i zacząłem koić nerwy.


Gdy już ukoiłem zjechałem sobie zgrabnymi ruchami kaczki (nie tej!!) starając się przyspieszyć, ale moje zombie zdecydowanie nie nadaje się do takich akcji z powodu braku odpowiednich przełożeń, do Janowic. Gdzie kojenia nastąpił ciąg dalszy, tym razem poprzez wjazd do lasu, a nawet tutejszego strumyczka.

Następnie Trzcińsko i Przełęcz Karpnicka, z przerwą na podziwianie Sokolika znad zamarzniętego stawu. Przy okazji o mało co bym nie utopił roweru, ale jak się okazało refleks mam cały czas na przyzwoitym poziomie.

Karpniki, Krogulec, Bukowiec i Mysłakowice przejechałem znanym i utartym szlakiem. Z którego ciężko się było wydostać, bo droga na Karpacz była niczym Zakopianka, a kultura kierowców porównywalna. Po kilku minutach oczekiwania na możliwość wyjechania z podporządkowanej po prostu zacząłem się wpychać, dzięki czemu utorowałem drogę sznurowi aut za sobą.

Końcówka to lekka modyfikacja standardu - dokręciłem do Miłkowa, stamtąd skręt na Sosnówkę i podjazd do Staniszowa, gdzie landszafty robiłem z już tylko z rąsi.



W Jeleniej pojawiłem się uchachany powrotem w góry jak łysy na widok sera. W sumie nie wiem czemu akurat sera, ale podzielam akurat ten kulinarny kierunek :)


Kategoria Góry


Szklarska, czyli urlopo finito :(

Niedziela, 14 sierpnia 2016 · dodano: 14.08.2016 | Komentarze 23

Ostatni dzień pobytu w górach wyjątkowo został wcześniej przeze mnie zaplanowany i skupiał się na relaksacyjnej trasie w kierunku Szklarskiej Poręby. Oczywiście słowo „relaks” ma tu swoją granicę tolerancji, ale w porównaniu z innymi przerabianymi przeze mnie ścieżynkami tu mogłem zafundować swoim dolnym kończynom ciut mniejszy wysiłek.

Wyruszyłem o 7:30. Przypominam – wakacje, niedziela. Tak, mam z głową :) Ale inaczej się nie dało, bo powrót wstępnie wymyślony został na dość wczesną godzinę. Mimo wszystko nie żałuję, bo pusta Jelenia Góra, bez korków przy nowo otwartej gówno-galerii w miejscu dawnego dworca PKS (czy ta cholerna moda przerabiania wszystkiego użytecznego na mentalny plastik nigdy się nie skończy?) to widok rzadko spotykany, szczególnie latem.

Minąłem Cieplice i tak jak wczoraj skierowałem się z nich ulicą Lubańską na Trasę Czeską. Góry zaczynały już być delikatnie widoczne zza porannych mgieł, co dawało szansę na dobrą widoczność podczas dalszego pedałowania. Się nie zawiodłem.

Po minięciu Piechowic zaczęła się kilkukilometrowa wspinaczka wzdłuż rzeki. Jest ona o tyle monotonna, jak sympatyczna, więc postanowiłem zostać biznesmenem i oficjalnie ogłaszam, że tanio sprzedam poniższą fotkę jakiemuś zbieraczowi gmin, na przykład z okolic Suwałk lub Ustrzyk Górnych :)

A sama Szklarska? Niech mnie ukamienują wielbiciele Karpacza, ale dla mnie jest ona miejscem o wiele bardziej przyjaznym, mniej komercyjnym, a przede wszystkim dobrze mi się kojarzącym i sentymentalnym. No bo w końcu to Trollandia :)


Jak zwykle urzekł mnie Skwer Jana Pawła II. Jest jeszcze jakieś miasteczko w naszym pięknym kraju, które nie nazwało choć jednej szkoły, drzewa lub szaletu miejskiego imieniem JP2, pod pretekstem, że kiedyś obok przechodził, przejeżdżał lub może po prostu spojrzał z góry akurat w to miejsce lecąc samolotem na trasie Watykan – Miejscowość X? Bo tego nigdy wykluczyć nie można, przecież niezbadane są wyroki… bla bla bla :)

Dokręciłem sobie spokojnie do dworca PKP, gdzie zobaczyłem skład Kolei Dolnośląskich opisanych jako Złoty Pociąg. Cóż, jak się nie ma pomysłu na dobry marketing to się kończy żałośnie i śmiesznie :)

Jeszcze chwila na dwa widoczki na samej górze...


...i frrruuuuu… Prawie dosłownie, bo przy zjeździe ze Szklarskiej Górnej z prędkością maksymalną w okolicach 64 km/h tym moim rozpadającym się trupem miałem wrażenie, że zaraz każda z jego części poleci w innym kierunku, a ja sprawdzę organoleptycznie czy moja facjata ładnie komponuje się z czernią asfaltu, a wnętrzności z ostrą zielenią letniej przyrody. Na szczęście doleciałem na dół w jednym kawałku, a nawet musiałem hamować za zbyt ostrożnie jak na moje jadącym przede mną autobusem.

Końcówka dzisiejszej jazdy to przedarcie się przez Piechowice, jeleniogórski Sobieszów oraz kawałek naokoło – Zachełmie, Podgórzyn i Cieplice.

Tym samym zamykam etap: Sierpniowy Urlop 2016, jak najbardziej z niego zadowolony, szczególnie pod względem zaliczonych miejscówek – Gdynia, Władysławowo, Hel, Karpacz, Szklarska Poręba – tylu mało popularnych miejsc jak w tym sezonie nie zaliczyłem chyba jeszcze nigdy podczas jednego miesiąca :)


Kategoria Góry


Relax - don't do it :)

Sobota, 13 sierpnia 2016 · dodano: 13.08.2016 | Komentarze 10



W założeniu miałem dziś zrobić sobie jakiś górski lajcik, a w praktyce wyszło jak zawsze :) Finalnie zafundowałem mym nogom całkiem rozsądne przewyższenie jak na banalny kilometraż 50+, ale dzięki podeszczowej pogodzie, jaka zalęgła się w Sudetach, kręciło mi się naprawdę sympatycznie, choć jak to tu bywa - z prędkością półtora pluja.


Wyruszając nie miałem konkretnego planu, więc skierowałem się na Cieplice, skąd rzuciło mnie na Trasę Czeską, którą dotarłem do Piechowic.


Ominąłem je obwodnicą, gdzie postanowiłem zawrócić. Zjeżdżając przypomniałem sobie, że istnieje taka miejscowość jak Michałowice i... już wspinałem się do niej pierwszymi tego dnia serpentynkami oraz mijając mój ukochany mikrotunel.

Samej wspinaczki nie chce mi się szczegółowo opisywać. Bo po co zaśmiecać internety kolejnymi słowami uważanymi za...? :) Ważne, że dotarłem, a jak dotarłem to mogłem się zatrzymać na chwilę i podziwiać genialność "Michalków".


A zjazd? Hmmm. Jak zwykle tak malowniczy, że ani mi się nie śniło zatrzymywać. Dlatego w celach propagandowych przypominam kolejny filmik, w którym jest całość gnoju od wjazdu w Piechowicach przez Michałowice aż do zjazdu przez Jagniątków do Jeleniej. W której jeśli chodzi o wypomniany w nim kawałek krateru nic się nie zmieniło, a mało brakowało, że gdyby nie ostre hamowanie to jeszcze bym do teraz leciał w dół po kontakcie z którąś muldą.
Świadomy stop nastąpił tylko raz (niełatwo było się zmusić), żeby wykonać zdjęcie konkursowe, oczywiście bez nagród, na którym należy znaleźć Zamek Chojnik.

Zadanie łatwe czy nie, piszę o nim tylko dlatego, że wczoraj w owym przybytku byłem i zapodaję zbliżenie oraz widok z góry. W szkole podstawowej, położonej u stóp trasy na Chojnik, wlatywaliśmy tam co któryś tam WF :)


Po wyjechaniu z JG obrałem azymut na Zachełmie, gdzie wbrew zdrowemu rozsądkowi zacząłem wspinać się na jego górę. Znów serpentynki, znów ostry kąt...

...który postanowiłem ukazać na fotce. Legenda - aparat ustawiony był w poziomie, cała reszta niespecjalnie :)

Teren jest bardzo zalesiony, więc do wyboru miejsc do selfie mojego trupa nie miałem specjalnego pola manewru.

W końcu się udało! Widok tablicy "Zachełmie" z czerwonym przekreśleniem uradował me serce wielce :) Tym bardziej, ze końcówka to morderczy test dla psychiki.


Zjazd jak zjazd :)

GENIALNY :)

Znów brakuje zdjęć, bo nie chciałem sobie psuć zabawy, a że filmik jeszcze nie powstał (i pewnie nie powstanie, bom ostatnio leń straszny) to trzeba ulecieć ze mną na skrzydłach wyobraźni :)

Przesieka minięta, Podgórzyn też. Na trasie jeszcze mała pauza przy Stawach Podgórzyńskich...

...i znów przez Cieplice do domu. Szczęśliwy, uchachany, zmęczony. Tak, zdecydowanie przekonałem się, że żyję. A i Endo dziś o dziwo nie zawiodło, więc mapka jest w całości.


Kategoria Góry


Karpaczio z trolla :)

Piątek, 12 sierpnia 2016 · dodano: 12.08.2016 | Komentarze 11

Planu na dzisiejszy dzień nie było. Po prostu mając w głowie te wyliczone mi z pewną dozą tolerancji dwie godziny na pedałowanie ruszyłem kilka minut po dziewiątej przed siebie, by po chwili postanowić: Karpacz! I to nie jak to ja mam w zwyczaju, zahaczyć o jakiś jego kawałek, tylko cały full wypas, od dołu do góry. Jak szaleć to szaleć :)

Najpierw zaliczyłem rodzynek wśród większości masakrycznych ścieżek w JG, czyli kawałek asfaltową drogą dla rowerów do granicy Łomnicy i Mysłakowic. Jest to jedno z niewielu wynalazków rodem z PL, a do tego wybudowane już sporo lat temu, które wywołuje na mym pysku uśmiech radości, a nie grymas zniesmaczenia.

W samych Mysłakowicach postanowiłem zrobić zdjęciowe epitafium dla ś.p. trasy kolejowej z Jeleniej Góry do Karpacza, której  odżałować nie mogę nie tylko ja. No bo kto by nie chciał raz na jakiś czas pyknąć się pociągiem pięknie odrestaurowaną drewnianą stacją z takim widoczkiem?

Granicą rzezi było rondo w Miłkowie, za którym wybierając kierunek piekielny należało się liczyć tylko z jednym - masakrą podjazdową, do tego mającą około 7-8 kilometrów. Super :)

Karpacz Dolny zdobyć jest dość łatwo, problem zaczyna się potem. Moim założeniem było nie zatrzymać się ani razu na trasie, ale cóż... na drodze do tego stanęli mi harleyowcy, którzy akurat o tej porze postanowili wyłonić się ze swojego zlotu. Przyznać trzeba, że zrobili to sprawnie, gdyż jeden z nich stanął na wjeździe do ronda, poczekał aż przejedzie kilkudziesięciu jego ziomali, by na końcu ruszyć samemu, ale ładnie dziękując za tolerancję i odczekanie.


Potem... no cóż. Opisywać mi się nie chce, tym bardziej, że jest późno. Było godnie, męcząco, ostro pod górę.... Oto zdjęcia robione na szybko, łącznie z gratisową reklamą hotelu-monstrum, czyli Gołębiewskiego, który niestety już na dobre wkleił się w krajiobraz Karpacza.



Były też widoczki najpiękniejsze z pięknych... pobudzające wyobraźnie... ale dopiero na mecie :) Perła Zachodu :)

Finalnie mogłem obejrzeć się do tyłu i pokazać górom, co o nich myślę...

...uwielbiam :)

Zjazd do Sosnówki to jedno wielkie Miodzio! Jednak wolę w dół niż w górę :) Choć przyznać trzeba, że jakość drogi tam się sypie z roku na rok - pod sam koniec musiałem niebepiecznie zjeżdżać na przeciwny pas, żeby nie utonąć w jakiejś asfaltowej dziurze...

Końcówka to już znany banał - do Podgórzyna, potem Zachełmie, jeleniogórski Sobieszów, Cieplice i do domu.

W samej Jelonce zawitałem do rowerowego na Poznańskiej (piękna nazwa ulicy, hje hje), gdzie nabyłem nową parę - no zgadnijcie czego? - oczywiście pedałów. Moja seria uszkodzonych elementów tego typu w roku 2016 trwa nadal, ale i tym razem udało się zagadać i praktycznie za free zamontowano mi je na miejscu, za co serdeczne dzięki :)

Sorry za miałki wpis, ale obowiązki wobec znajomych zobowiązują i trzeba było je spełnić podczas wyjazdu. W związku z tym na rozwijanie się i jakiekolwiek rozsądne zdania nie mam siły. Więc dla przypomnienia cała trasa nakręcona przeze mnie dobrych kilka lat temu, gdy raczkowałem z kamerką na łbie :)
Natomiast mapka poniżej pomija objazd zbiornika w Sosnówce, gdyż Endomondo wyłączyło mi się jak zwykle wtedy, gdy mu się zachciało :)


Kategoria Góry


Miedzianka. W umarłym miasteczku

Niedziela, 29 maja 2016 · dodano: 29.05.2016 | Komentarze 36

Na ostatki sudeckiego wypadu wyruszyłem w miejsce smutne i wciąż zagadkowe. Specjalnie za godzinę wyjazdu wybrałem okolice siódmej rano, gdy ruch praktycznie jest zerowy, a atmosfera rodzącej się przyrody - niepowtarzalna.

Już od samej Jeleniej Góry wiedziałem, że będzie godnie. W nocy padał deszcz, więc powietrze pachniało najlepiej na świecie, a na drogach pojedyncze kałuże mieszały się z poburzowymi pozostałościami. Wyruszyłem w swoim ukochanym kierunku, czyli w Rudawy. Górki niewysokie, ale malownicze i przede wszystkim będące rajem dla rowerzystów. Po minięciu Łomnicy oraz Wojanowa skręciłem we wczoraj przedstawioną mi drogę przez Bobrów, wcześniej uwieczniając kwintesencję tych rejonów.

Przez Trzcińsko do Janowic, przed którymi zaczęło się... ponad półtora kilometra podjazdu z nachyleniem do 13%. Niby niewiele, a męczy wybitnie. Wszystko po to, żeby dotrzeć do...

O właśnie. Miedzianka. W skrócie - miasteczko o ponad 900-letniej historii. Z rozbudowaną infrastrukturą, kilkoma cechami rzemieślniczymi, a przede wszystkim - tradycją górniczą, rozpoczętą już w XII.wieku. Miedzianka przetrwała pożary, przejazdy husytów, wojny światowe, w tym tę ostatnią, najbardziej tragiczną. Aż do czasów PRL. Wtedy bowiem władze wraz z Rosjanami zaprzęgły do wydobywania śmiercionośnego uranu nieświadomych mieszkańców tych okolic, nie zachowując oczywiście żadnych norm bezpieczeństwa. Nie mówiąc już o logistycznym zabezpieczeniu terenu przed zapadaniem. Wedle opowieści usłyszanej bezpośrednio od bliskiej mi osoby z rodziny, bywały udokumentowane (jedynie wewnętrznie) prośby o odszkodowania od rolników, którym podczas wypasania bydła nagle znikały krowy, zapadając się kilkadziesiąt metrów pod ziemię. Osoby, które głośno rozprawiały o tym, że praca tu grozi powolną śmiercią związaną z wydobyciem grożącego życiu pierwiastka same znikały w zaskakujących okolicznościach... W końcu, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, zakazano remontów budynków, by następnie wszystkich pozostałych przy życiu mieszkańców przenieść do Jeleniej Góry, na wtedy świadczące o potędze PRL-u, a dziś straszące blo-komuną osiedle Zabobrze. A samo miasteczko praktycznie zrównano z ziemią, mając nadzieję, że jego historia tak samo zniknie.

Przydługie info nie było bezpodstawne. Wyobraźcie sobie bowiem, że tu...


...jesteśmy w tym samym miejscu, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu znajdował się rynek...

...a wyglądał on tak, jak na fotografii u góry po lewej. Kościół widoczny na niej, jak i na mojej, w górę od roweru, o dziwo przetrwał.

Robi wrażenie? Mam nadzieję! Na końcu napiszę o współczesnej współczesności, która lekko zaburzy ów romantyczny i mroczny klimat :)

Jeśli do Miedzianki wjeżdża się mało komfortowo to zjeżdżanie zdecydowanie można polubić. Nawet takim jak mój gruchotem rozpędziłem się do prawie 65 km/h, choć nie ukrywam, że były momenty zawahania przy co większym błocku. Jednak w całości dotarłem do Janowic i lekko naokoło minąłem Trzcińsko, by zaliczyć zacną i lubianą Przełęcz Karpnicką. Widok na Sokolik dziś dodaję gratis do wpisu :)

Potem już banalnie - Krogulec, Bukowiec, Mysłakowice, trasa z Karpacza i spoko DDR-ka wzdłuż niej. W sumie wyszło to, co wyjść musiało, czyli pięć dyszek na pożegnanie z Sudetami, a konkretnie Rudawami, które jak dla mnie są rowerową mekką.

I jeszcze obiecany rys współczesny. W Miedziance w tym roku otworzył się mały, regionalny browar, serwujący naprawdę godne piwko. Wczoraj wieczorem wybraliśmy się tam na "małe zapoznawcze", ja - no bo jak inaczej - wybrałem Cycucha Janowickiego :) Żona - cholera wie czemu - Mniszka. Oba smakowały. Nasz kierowca nic o herbacie nie wspominał :)

Jakie są tego minusy? Jak dla mnie browar wygląda zbyt nowocześnie i ściąga hipsteriadę z całego Dolnego Śląska. Psuje to zdecydowanie magię miejsca, ale z drugiej strony - chyba lepiej mieć trupa podrygującego niż całkowicie zimnego. Na szczęście mało kto z naszych brodato-ajfonowych kreatorów rzeczywistości ma siłę dotrzeć wyżej (browar jest przy samej dolnej granicy, w spodniach-rurkach ciężko się wchodzi) i popsuć to, co tam najcenniejsze mentalnie. Może więc to jakiś rozsądny kompromis? Oby!

A widok z tarasu jest przepiękny... na rudawskie cycuchy oczywiście :)




PS. Na temat miasteczka napisana została i wydana w 2011 roku książka Filipa Springera pt. "Miedzianka. Historia znikania".

PS 2. W końcu, w sierpniu 2016 roku, udało mi się sklecić filmik z tego wyjazdu:




Kategoria Góry


Czarna dziura :)

Sobota, 28 maja 2016 · dodano: 28.05.2016 | Komentarze 14

Rano obudziła mnie burza. Nie byle jaka, bo grzmoty i błyski, miałem wrażenie, chciały zjeść, spalić i zgwałcić jeleniogórski rynek. Nie wnikam co się finalnie działo, ale dzięki temu paradoksalnie się wyspałem, zjadłem śniadanie, a dopiero potem zacząłem myśleć o jakimkolwiek rowerowaniu.

W końcu około jedenastej zaczęło się przejaśniać. Co - bo taktycznie temat zgody na wyjazd zacząłem ogarniać już wcześniej - oznaczało, że ruszam. Wpasowałem się idealnie - zacząłem chwilę po deszczu, a zaparkowałem na kilka minut przed nim. Raz w życiu można mieć szczęście, prawda? :)

Wybrałem kurs na wschód, z opcją szybkiego powrotu w razie "w". Na wysokości lotniska "dopadłem" pewnego rowerzystę na crossie, jak się okazało potem - ciut ode mnie starszego. Dokładnie o 25 lat :) Mimo to zarówno gadało się, jak i kręciło całkiem sprawnie, pogaworzyliśmy trochę o sporcie, jego wpływie na zdrowie, pięknie "naszych" gór, pożartowaliśmy, a co najważniejsze - zostałem zaskoczony nowymi drogami! Bowiem mój towarzysz pokazał mi wyremontowane kawałki tras w Bobrowie oraz Trzcińsku, które kiedyś można było pokonywać jedynie czołgiem. A i to z pewną nieśmiałością. A teraz? Miodzio!

W Janowicach czekał na nas prezent. Raczej rzadko spotykany - pod wiaduktem kolejowym żerował sobie bocian. Niby nic. Tylko że był to bocian czarny. Dla spostrzegawczych: można go odnaleźć na poniższej fotce.

W końcu trzeba było się pożegnać, ja na lewo, kolega na prawo. Dojechałem pod górę do Radomierza, skąd zawróciłem do Jeleniej. Za jej granicami - jako że pogoda wydawała się wciąż ok - skręciłem na Wojanów. Na tej drodze zawszę obiecuję sobie, że nie będę się zatrzymywał na zjazdach, bo szkoda niszczyć średnią. I zawsze nie wychodzi :)


W Wojanowie ruszyłem dalej na południe, docierając do Mysłakowic, a potem do głównej drogi na Karpacz. Połknąłem jeszcze jakiegoś szoszona (niby że to standard) i w końcu wylądowałem w Jelonce, na - brzmi to u mnie jak herezja - jednej z najlepszych DDR-ek w Polsce. Ciekawe jest to, że zakwitłej w mieście, w którym jeszcze niedawno oczywistym musem dla kolarza był chodnik wykonany z jak największej ilości płyt różnego pochodzenia.

Na niej też przyuważyłem jakąś większą grupkę, z której kilka osób naprawiało rower. Zatrzymałem się, zapytałem czy w czymś pomóc, w odpowiedzi uzyskałem gorące podziękowania oraz info, że już nie trzeba. Zdążyłem się jednak przyjrzeć rowerowi i okazało się, że to tandem. Natomiast moi rozmówcy ubrani byli w odblaskowe koszulki z napisem "organizator". Krótki strumień świadomości i już wiedziałem kogo spotkałem - genialnych ludzi z genialną misją, polegającą na rajdzie po Dolnym Śląsku osób niewidzących wraz z przewodnikami (tu jest jakiś reportaż). Pogratulowałem pomysłu, wielkiego serca i wytrwałości, dostałem życzenia prostej drogi i wróciłem do domu.

Tyle na dziś. Była dziura między burzami, był czarny bocian. Na więcej weny brak, bo późno. Ale wpis musi być :)


Kategoria Góry


Ro(wero)raty z awarią i czeskim płodem w tle

Piątek, 27 maja 2016 · dodano: 27.05.2016 | Komentarze 19

Oj, ciężki to był dzionek. Zdecydowanie rower zaczął wychodzić mi boczkiem.

Wstałem - zupełnie jak nie ja - niemal przed świtem (5:40 !!!), żeby wyrobić się ze swoją cyklową fanaberią przed zaplanowanym na lekko po ósmej wyjazdem do Czech, dla nas w celach rekreacyjnych, a dla osobistego Taty w półzawodowych. Spóźnić się więc nie mogłem. Rano było rześko, ale i przyjemnie, ptaszki świergotały, ja kręciłem, niemal idylla podczas rodzącego się dzionka.

Wybrałem kierunek południowy, więc na start zaliczyłem Staniszów, z dość fajnie odrestaurowanym Pałacem na Wodzie, który z ma tyle wspólnego z pałacem na wodzie co świnka morska ze... świnką. Do tego morską :) Czyli niewiele.


Po wjechaniu na samą górę zawsze czeka sympatyczny bonus w postaci widoczku na Karkonosze podczas zjazdu do Sosnówki. Zaliczony.

Następnie skierowałem się na Podgórzyn, po którym troszkę się pokręciłem i zawróciłem na Jelenią, bo w planach miałem opcję bezpieczną, czyli nawrót pod dom i jeśli starczy czasu to dobicie normalnego, zdrowego dystansu. Plany planami...

W Sobieszowie nagle spostrzegłem, że brakuje mi czegoś w przednim kole. Dość istotnego. A mianowicie opisywanego we wczorajszym wpisie samozapinacza wraz z ośką! Nie wierzyłem własnym oczom, a przede wszystkim nogom, że mimo wszystko rower wciąż podążał do przodu, ale postanowiłem zawrócić i poszukać zguby. Znalazła się kilkaset metrów wcześniej, ale po kilkunastominutowej próbie montażu okazało się, że nic z tego. Nigdy nie sądziłem, że może zepsuć się coś tak banalnego, ale prawda okazała się okrutna - gwint od mocowania nie trzymał już w ogóle, a reszta elementów solidarnie mu w tym pomagała. Stwierdziłem, że zaryzykuję i spróbuję jechać na kole podtrzymywanym tylko na śrubach oraz klockach hamulcowych. O dziwo - znowu się udało. Co prawda nikt, nawet pod groźbą randki z Krychą Pawłowicz, nie zmusiłby mnie wjechania na jakąkolwiek DDR-kę w tym stanie, ale takowych o dziwo na trasie przez Cieplice prawie nie było, więc krok po kroczku dotarłem do celu.

Szybkie ogarnięcie i kierunek Czechy. Jak zwykle mój uwielbiony, bo mentalnie i widokowo chętnie bym się zgodził na zmianę narodowości. Odświeżyłem sobie Liberec (niestety chyba się lekko cofa), nie mając niestety odwagi spróbować suchych plodów, oraz po raz pierwszy zwiedziłem Frydlant (ciekawe zadupie o sporym potencjale) i po piętnastej byliśmy z powrotem w Jeleniej.

W niej szybki skok do rowerowego, zakup nowej ośki, montaż i... burza za oknem. Gęba w podkówkę, bo skoro dostałem od Żony zgodę na godzinkę testu to aż żal by było nie wykorzystać. Urwanie chmury jednak w końcu minęło i w okolicach 16:30 ruszyłem. Znów z duszą na ramieniu. Na szczęście - mimo pewnych luzów - crashtest wyszedł pomyślnie. Zrobiłem 26 kilometrów, najpierw do Mysłakowic, w nich skręt na Łomnicę, z niej do zapomnianej przez świat Dąbrowicy, a już w Jeleniej kursik po Zabobrzu i centrum. Humor mi się zdecydowanie poprawił. Ale ciekawe ile jeszcze rzeczy zepsuje się/odpadnie/wyskoczy/zapadnie się w tym moim rowerowym zombie zanim zmotywuję się do kupna nowego... Pewnie odpowiedzią będzie: nie ma takiej ilości. Bo ta cholera ma swoją duszę...



Kategoria Góry


Wokół Starej K.

Czwartek, 26 maja 2016 · dodano: 26.05.2016 | Komentarze 6

Na długi weekend, jak to często bywa, trafiliśmy w moje rodzinne strony. Tym razem jednak nie będzie to wpis uwieczniający piękne widoki i takie tam pierdółki zachęcające do czytania wpisu. Mam ten dar do zachęcania, prawda? :)

Czemu nie będzie? Bo po pierwsze jest późno, ja jestem zmęczony po całodziennym odpoczynku, staram się jednak wpisy dodawać na bieżąco, więc klecę. Po drugie - dopadło mnie jakieś rowerowe fatum, wczoraj pożegnałem oponę w szosie, a dziś... gdy rano wyjąłem górala z piwnicy okazało się, że coś jest nie tak z przednią ośką. Na tyle nie tak, iż koło żyło swoim życiem, a widelec swoim. Po głębszej analizie okazało się, że zardzewiał element samozapinacza, do tego stopnia, że niemal wylatywał z całości. Mając w perspektywie brak kręcenia albo szybką amatorską naprawę i test swoich umiejętności survivalu wybrałem to drugie. Coś tam udało się sklecić i z duszą na ramieniu ruszyłem. Aha, bym zapomniał - w teorii była też bramka numer trzy, czyli wizyta w sklepie i zakup nowego elementu. Problem był tylko jeden - akurat dziś mieliśmy jakieś święto kościelne (jak to w teoretycznie laickim kraju), więc klucz do niej nie istniał.

Powód numer trzy był banalny - całkowite zachmurzenie, które co prawda było i tak dużo lepsze niż zapowiadane burze, ale nie zachęcało do zatrzymywania na kilkunastominutowe suity fotograficzne.

Północno-zachodni wiatr wymusił na mnie nową trasę, której jeszcze na rowerze w tym wydaniu nie wykonywałem. Wszystko kręciło się bowiem wokół tytułowej Starej Kamienicy, gdzie jakiś czas temu położono nowe drogi i da się jeździć bez utraty uzębienia. Jakieś pół roku temu byłem tam na czterech kołach i postanowiłem przetestować wersję alternatywną, jedyną słuszną. Najpierw jednak czekał mnie dobrze znany kawałek "góra-dół-góra-góra-góra", czyli dojazd z Jeleniej Góry do Pasiecznika. Mimo chmur odbywał się on w kolorze yellow, bo jak się okazuje rzepak rządzi nie tylko w WLKP.

Następnie - skrzętnie monitorując i co kilkanaście minut poprawiając ośkę - skręciłem na właściwy szlak, czyli do wiochy o nazwie Janice, gdzie zagnieździli się Franciszkanie. W sumie to jeden z niewielu lubianych przeze mnie zakonów, więc obejdzie się bez krytyki z mojej strony. Braciszkowie starają się tu żyć w zgodzie z naturą, a zarówno zastane okoliczności przyrody, jak i przyuważony sposób na parzenie herbatki mają u mnie plusa.

Kawałek dalej zatrzymałem się przy punkcie widokowym oraz miejscu do PO-PiS-u. Tfu! Popasu :) Jak widać dzięki aurze tyłka nie urywało.

W Rębiszowej zrobiłem ponowy nawrót i serpentynkami oraz podjazdami i zjazdami (oczywiście z większością podjazdów), mijając m.in. "mucho muciek"...

...dotarłem najpierw do Małej, a potem do Starej K...amienicy :)

Tam zatrzymałem się na chwilę, by uwiecznić Czyn Patriotyczny uwieńczony celtykiem. Tak się zastanawiam czy tutejsi Polscy Aryjczycy nie wydalają (no chyba że tylko na biało?), czy może uważają, iż dofinansowanie w wysokości prawie 30 milionów z całkowitych prawie 45 zagraża zatrzymaniu na Tej Ziemi najlepszego sortu ekskrementów? I czemu polska "krytyka" jest po angielsku, a nie w języku Mickiewicza?

Pytać nie było kogo, ale ja w zadumie nad Dumnym Polskim Gównem przeoczyłem skręt i wyjechałem dalej niż zamierzałem, bo w Barcinku. Ale i tak było fajnie, bo trochę błądzenia to zawsze jakaś atrakcja.

Powrót to znów rzepak. Lubię go. Dopóki nie śmierdzi. Tą głęboką puentą zahaczającą o dwa ostatnie zdjęcia zamykam wpis :)


PS. Koło o dziwo nie odpadło. Mówcie mi MacG...


Kategoria Góry