Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197915.40 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Po secie (100 km plus)

Dystans całkowity:2870.95 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:97:07
Średnia prędkość:29.56 km/h
Maksymalna prędkość:63.10 km/h
Suma podjazdów:10411 m
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:110.42 km i 3h 44m
Więcej statystyk
  • DST 114.00km
  • Czas 03:55
  • VAVG 29.11km/h
  • VMAX 53.60km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 524m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Środowa stówa

Środa, 22 sierpnia 2018 · dodano: 22.08.2018 | Komentarze 45

Nie planowałem na dzisiaj stówy. To stówa - niczym Chuck Norris lub jeszcze wyżej: premier Morawiecki - zaplanowała mnie :) Wszystko dlatego, że okazało się, iż w domu muszę być dopiero około czternastej, więc gdy tylko ruszyłem przed dziesiątą, zaczęła mi kiełkować we łbie myśl, czemu nie wykonać w końcu tej - dopiero trzeciej w tym roku - stówy? No właśnie, czemu nie?

Wiało jeszcze wtedy - o czym oczywiście później - z południowego wschodu, tam więc skierowałem koła roweru: przez Lasek Dębiński, Starołękę, Krzesiny, Jaryszki, Tulce, Dziećmierowo, by dotrzeć do Kórnika, gdzie zakotwiczyłem - niemal dosłownie - na krótką chwilę.



Po wydostaniu się z tego całkiem sympatycznego miasteczka włączyłem się do krajówki o numerze 11, którą poczłapałem sobie na południe, przy okazji z radością zauważając, iż za Koszutami ktoś się zabrał za renowację koźlaków. Fajno!

No i dotarłem do jednego z celów dzisiejszego wypadu - i w końcu trafiłem tam w odpowiednim dniu :)

A że już byłem, gdzie byłem, postanowiłem odnaleźć tamtejszą wąskotorówkę. Niby łatwa sprawa, bo torowisko było przy drodze, więc teoretycznie wystarczyło po nitce do kłębka. Taa.... Nawigacja swoje, ja zagubiony, zacząłem więc pytać tambylców. Jeden starszy pan, czyli wydawałoby się osoba najbardziej kompetentna w temacie wiedzy historycznej, o czymś takim nie słyszał. W ogóle to mało co słyszał :) Potem miłe panie skierowały mnie "gdzieś tam, ale nie wiemy, gdzie to się skręca". Poleciałem więc na czuja, który w pewnym momencie przestał mi pomagać, zapytałem więc trzecią osobę, i dopiero ona skierowała mnie na właściwe, hmmm, tory. Okazało się, że po kilku nawrotkach i walce z tamtejszymi DDR-kami, byłem na miejscu. I jakimś cudem przeoczyłem tak wyraźną tablicę... :)

Średzka Kolej Powiatowa ma 115 lat. Masa czasu, fajnie, że znów ruszyła, choć aktualnie przejezdny jest jedynie czternastokilometrowy odcinek do Zaniemyśla, na który można wybrać się w weekend. Jako że dzisiaj było pusto, pozwiedzałem sobie na dziko, co się dało zobaczyć z rowerem na plecach, w tym o dziwo otwarte WC (tam bez roweru) :)






Trochę czasu mi zeszło, więc w te pędy ruszyłem dalej, przez Zaniemyśl do Śremu. Póki nie było Śremu, jechało się fajnie. We wspomnianym miasteczku nakląłem się za wszystkie czasy, bo tamtejsze gówniane śmieszki nie zmieniają się od lat, a chyba i nigdy się nie zmienią. Tak samo jak co chwilę widziane radiowozy - na kilku kilometrach przyuważyłem ich tam aż pięć, więc karnie jechałem po kostce Bauma niczym jakiś Down (bez obrazy, bo akurat ludzi z tą chorobą bardzo lubię). W zamian dostałem chociaż fragmentami sympatyczne widoczki.


Przed wioską Psarskie zatrzymałem się na chwilę przy Freshu, gdzie wciągnąłem Pepsi, bo już suszyło. Obserwowałem jednocześnie jakiegoś  miejscowego, który wpadł na ten sam pomysł, ale nie raczył wyłączyć przez te dziesięć minut poświęconych na stanie w kolejce silnika w starym Mercedesie, smrodząc całą parą. Eh, w tym momencie żałowałem, że nie było akurat policji - tu by się przydała.

Ostatnim istotnym elementem mojego wypadu były kultowe Manieczki, z jeszcze bardziej kultowym Ekwadorem, świątynią dupodajst..., eee, sorry, chciałem napisać: rozrywek kulturalnych mieszkańców miast i wsi z całej Polski. Tej od Karyn i Sebixów :)

Ostatnie trzydzieści kilometrów to już moje "codzienne" szlaki: Brodnica - Żabno - Mosina - Puszczykowo - Luboń - Poznań.

Obiecałem coś o wietrze, proszę bardzo :) Z grubsza wiał o tak, jak na tych flagach:

Dodam, że ta najbardziej po lewej pokazuje na podmuch z... zachodu. Czyli tam, gdzie teraz już (Śrem) miałem jechać, po tym, jak do tej pory kręciłem pod wiatr ze wschodu. Jupi :) Nic nowego, ale co zrobić?

Tytuł dzisiejszego środowego wpisu jest tandetny, coś jak Petru-Swetru-Hyhyhy, ale ma sens. Ja się cieszę, że udało się wymodzić tę stówę. Aha, i wleciała jedna dożynka.


A na koniec RELIVE. Oraz dawno nie widziana mapka z Enodo.




  • DST 112.00km
  • Czas 03:57
  • VAVG 28.35km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 363m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta drzewocmentarna

Sobota, 14 lipca 2018 · dodano: 14.07.2018 | Komentarze 31

Na dopiero drugą w tym roku (!) setę wypadałoby poświęcić więcej czasu na BS, ale niestety - ledwo udało mi się znaleźć na nią "chwilkę" czasu, już nie mówiąc o bardziej skomplikowanym opisie.

Pewnie, a w sumie na pewno, nie byłoby dzisiejszego dystansu, gdyby na nie namowy kolegi BUS-a, czyli Huberta, który na Bikestats konto ma, ale skrzętnie ukrywa, że mógłby spokojnie przez swoje wypady na zasadzie "na pięć dych się nie opłaca ruszać" egzystować w górnej połowie tabeli. Przekonał mnie tym, że mogę zobaczyć coś, czego się nie odzobaczy - konkrety będą w dalszej części wpisu. Jako że na tę sobotę miałem plany praktycznie co do minuty, to wykaraskać czas było niezwykle ciężko, ale jakoś się udało. Przed wizytą Teściowej, jak i wypadem do dawno niewidzianych znajomych.

"Ustawkę" zaplanowaliśmy na skrzyżowaniu na cały świat w Komornikach, wstępnie delikatnie wcześniej, niż wyszło w realu. Przez to trzeba było finalnie skrócić trasę, z której ja jedynie znałem pojedyncze punkty, więc na resztę zdałem się na kolegę. Około 8:40 rano pojawiłem się na przystanku, usiadłem i odczekałem swoje, nadrabiając zaległe smsy,

Hubert się pojawił i bez zbędnych formalności ruszyliśmy wzdłuż krajowej piątki w kierunku Stęszewa, w którym skręciliśmy na Buk. Tu zaczęła się rzeź, która - uprzedzam fakty - trwała przez prawie 2/3 wypadu. Wiatr bowiem maskarował, gnoił i zniszczył nas na polnych drogach, które jedynie momentami były przerywane fragmentami zalesionymi.

Kawałek za Tomiczkami, a zaraz przed Bukiem, nastąpił główny punkt programu. Był nim... smutny widok drzew. Bowiem każde z nich było ponumerowane, co oznaczało jedno - do wycięcia. Numerów było... 200 :/ Tak wygląda (jeszcze dziś) część tej alei:

Ponad sto po jednej, prawie tyle samo po drugiej stronie. Postanowiłem zatrzymać się na chwilę przy tym symbolicznym, o numerze 100, i zrobić mu archiwalne zdjęcie. Smutne zdjęcie :/


Zajrzałem do dziupli, która miała w środku swój mały ekosystem i cóż mi pozostało... ruszyć dalej. Choć nie, musiałem chwilę odczekać, gdyż najpierw minął mnie pędzący grubo ponad setką na tym terenie debil. Sorry, niewinna ofiara morderczych drzew.

Z Buku (tu fajny tamtejszy mural)...

...skierowaliśmy się na już mniej znane mi rejony, czyli na północ od niego: Wilkowo, Grzebienisko (za nim piękne zielone tereny Rezerwatu Huby Grzebieniskie)...


...Kaźmierz, Nowa Wieś, Komorowo, gdzie czekał na mnie godny widok na Jezioro Bytyńskie...

...a od miejscowości Pólko w końcu zaczęło wiać w plecy. Tym samym przejazd przez Bytyń, Gaj Wielki, Rumianek, Tarnowo Podgórne i Przeźmierowo był ratunkiem mentalnym wobec tego, jak niszczyły powiewy chęć do jazdy wcześniej, a które widać poniżej. W sumie towarzyszyły nam ponad 70 km, wiatr w plecy to reszta, choć przerywany "boczniakami".

Hubertowi dzięki za motywację, wytyczenie trasy i motywy krajoznawcze - zobaczyłem kilka ładnych i ciekawych miejsc, choć i jedno mega smutne :/ Co do tempa to każdy miał swoje, ale finalnie udało się je chyba ładnie zgrać na zasadach kompromisu - natomiast wspólny był brak ciśnienia na średnią, zresztą nawet jakby ono było, to przy dzisiejszych wichurach niewiele więcej dało się zrobić :)

Po drodze mieliśmy i swoje sukcesy, takie jak piękne wyprzedzanie kilku ostrych zawodników :)



A i kibice jak zwykle dopisali :)

Ufff, zgodnie z moją niepisaną zasadą wpis udało się dodać tego samego dnia, co wyjazd (jest 23:30). Sorry za jego jakość :) Idę spać, zaległości BS-owe nadrobię jutro.

A tu Relive.


  • DST 107.50km
  • Czas 03:32
  • VAVG 30.42km/h
  • VMAX 55.50km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 378m
  • Sprzęt T-rek(s)
  • Aktywność Jazda na rowerze

W końcu seta

Niedziela, 11 marca 2018 · dodano: 11.03.2018 | Komentarze 24

To, że "wszyscy" pyknęli już w tym roku setę, a ja jeszcze nie (w tamtym roku udało mi się to już w lutym), stawało się lekko frustrujące. No dobra, nie stawało się, ale zawsze trzeba wymyślić sobie jakąś motywację :) Tą dzisiejszą była zarówno piękna pogoda, wolna niedziela, ale również kolega o kryptonimie BUS, który od jakiegoś czasu próbował się ze mną ustawić na wspólną jazdę. Do tej pory nie wychodziło, z różnych względów - terminów, braku czasu, zobowiązań rodzinnych i dokoła rodzinnych, a w końcu i problemów zdrowotnych. Dzisiaj w końcu udało się zgrać, bo nawet dostałem od Żony zielone światło do wyrwania na rower tych czterech godzin, czyli jakby nie patrzeć dwukrotności tego, co mam wynegocjowane. Dziękuję :)

Start ustaliliśmy na okolice południa, gdzieś tak o tej godzinie pojawiłem się w umówionym miejscu, czyli przy stacji Poznań Starołęka. Kolega Hubert, bo tak BUS ma na imię, podjechał po chwili, a ja już byłem po ściągnięciu niepotrzebnej górnej warstwy ciuchów, bo ubrałem się zdecydowanie za ciepło (już było czternaście stopni!). Po zapoznawczym zagadaniu ruszyliśmy w trasę, a że akurat udało się zgrać z całkiem sprawnie kręcącym kolarzem, to do Rogalinka poszło bardzo sprawnie, bo przez dawane zmiany mniej było czuć powiewy, których miało nie być, a oczywiście były. Kolega poleciał na Mosinę, a my dalej we wcześniej ustalonym kierunku.

Był nim początkowo Kórnik, do którego dotarliśmy przez jedne z moich ulubionych rejonów, czyli lasy Rogalińskiego Parku Krajobrazowego. Jako że pogoda dopisała, to zakwitł tam też mało estetyczny widok grzybiarek, z czego jedna akurat udawała się w trasę z jakimś miłośnikiem mykologii :) Oczywiście nie zawiedli tam również troglo z pewnymi kompleksami, które próbowali zrekompensować sobie zbyt ciężką stopą na pedale.

W Kórniku chwila dla reporterów :)


Przy wyjeździe na krajówkę zrównał się z nami jakiś killer w stroju teamu Mroza, na takim karbonie, że baranek mojej szosy niemal schował się ze wstydu :) A my zaczęliśmy orkę pod wiatr, następnie pod wiatr, a w końcu pod wiatr. Po drodze nie brakło atrakcji - m.in. miałem rzut beretem do domu. A mi się głupiemu wydawało, że to 40 km :)

Kawałek dalej nastąpił skręt do Koszut, które mimo mikroskopijnej wielkości mają kilka atrakcji - dworek i kościól z XIV wieku...

...oraz ruiny (chlip) przepięknych wiatraków.

W Środzie Wielkopolskiej pojawiliśmy się w jednym celu - wyjechać z niej :) Udało się - bo to miasteczko to koszmar kolarza, oczywiście z powodu śmieszek, takich rodzimych do kwadratu, wypełnionych niedzielnymi rowerzystami. Bardzo ładny widok z daleka, bo oczywiście żadnej nie zaliczyliśmy. Za to dokoła jeziora widać, że idzie nowe, bo tam zakwitł nawet asfalt i jest przyzwoicie,

O ile do tego miejsca kojarzyłem miejscówki, to za nim pojawił się przede mną nowy świat. Dzięki temu zawitałem w historycznym Gieczu, siedzibie pierwszych Piastów, co prawda oglądając z bliska jedynie romański kościół, a nie skansen, ale to do nadrobienia w innym terminie.

Aha, ktoś może wie o co chodzi z tym napisem? Czyja to lipa, czemu i w ogóle o ssssso chozzzi? :)

W Gułtowach z kolei następny zabytek - kolejny godny, częściowo drewniany. Wiem, był też pałac, ale to nie był wypad krajoznawczy :)

Ostatni etap to włączenie się do DK92 i nią przez Kostrzyn oraz Swarzędz dostanie się do Poznania. Na tym etapie miało wiać w plecy, ale napieprzało bocznym z południa. Jak zwykle :) Generalnie podczas całego przejazdu pomagał może maksymalnie przez jedną trzecią, na co mam świadka :)

A właśnie - jeszcze parę słów o BUS-ie (co ciekawe - ma BS-a, ale go nie praktykuje, za to ma urocze logo), którego poznałem dziś na żywo. Spoko człowiek, sympatyczny i ogarnięty, tak jak ja nienawidzący DDR-ek. Jechał dziś jeszcze nie do końca wyleczony z choroby, a godnie dawał radę - graty! :) Wedle założeń miała być dzisiaj średnia 28-29 km/h, ale jakoś tak wyszło, że lepiej wyszło :) Hubert zna okolice Poznania jak własną kieszeń, więc pozostało mi dziś po prostu kręcić. Natomiast ciekawostką jest to, że z założenia jeździ - lato czy zima - w rowerowym stroju, ale bez kasku (tego akurat nie pochwalam, ale co kto lubi), bez spd-ów (brawo!), a i tak kopyto ma godne. Innym rozdziałem jest podejście do przepisów - jeśli co do śmieszek podejście mamy tożsame (olewamy ile się da), to co do światła czerwonego lekko się ono różni - kolega ma swój patent, ja swój (jednak je zauważam, hehe). Mimo to udało się wynegocjować kompromis - ja naprawdę lubię jak muszę kogoś gonić, gdy już zapali się zielone :) Aha, no i jeszcze rower - jak na moje kompletny oldschool, czyli poezja: stalowa rama z lat 70. plus napęd na Ultegrze i 105-tce.

Przy AWF-ie każdy w swoją stronę, mnie czekał jeszcze kawałek na Dębiec, a po drodze jeszcze kwintesencja pierwszego "wiosennego" dnia, czyli tłok, tłok i tłok. Plus spora doza bezmyślności.

Fajny wypad, Hubert - dzięki za godny wynik mimo choroby i za towarzystwo. Miło było jechać. Wpadła mi w końcu ta stówa, nie będzie, że się obijam :) Pogoda była rewelacyjna, szkoda jedynie, iż wiatr nie chciał współpracować. Ale nie ma co narzekać.

Tu Relive z drogi. Całkiem zgrabnie to wyszło.


  • DST 133.10km
  • Czas 04:33
  • VAVG 29.25km/h
  • VMAX 63.10km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 557m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

NieZaPiłę :)

Sobota, 9 września 2017 · dodano: 09.09.2017 | Komentarze 27

Pomysł wspólnego (pierwszego „pełnego”, a nie tylko dokoła komina) wypadu z Jurkiem narodził się niedługo po tym, jak niestety terminy (m.in. przez jutrzejszy Bike Challenge) i inne kwestie nie pozwoliły na zgranie ludzkości w Prusimiu. Mi akurat termin wyjątkowo pasował, bo do wszelkich maratonów mam wciąż niesłabnącą niechęć, więc zgadaliśmy się na wykonanie stówki, coby okazja nie przepadła. Były również plany na dłuższy dystans, jednak w okolicach wczesnego wieczoru musiałem być w Poznaniu, na chwilę i tylko papierkowo, ale... Stanęło więc na kierunku pilskim.

Czemu akurat ten? Po pierwsze – bo wiało z południa. Po drugie – tam mnie jeszcze nie było. Po trzecie – bo wiało z południa :) W sumie punkt drugi można śmiało wykasować, bo nie spodziewałem się po tej miejscówce niczego wartościowego, a czy zmieniłem zdanie – o tym pod koniec relacji.

Jurek musiał najpierw pojawić się w Poznaniu. Wykonał to zgrabnie w kilkanaście minut za pomocą pociągu, a konkretnie szynobusu. Co ważne – nie zapomniał roweru, o czym przekonałem się, gdy „odebrałem” go na stacji Poznań Górczyn. Chwila na omówienie szczegółów i lekko przed dziewiątą ruszamy.

Przepchanie się przez miasto o dziwo poszło dość sprawnie – jednak sobota rano ma swoją magię. Meldujemy się w okolicach cmentarza na Junikowie, gdzie powstaje symboliczna fota. Kompletny przypadek sprawił, że samowyzwalacz ją zrobił w momencie, gdy akurat patrzyłem na zacnego kolegę :)

Następnie nieznanymi mi wcześniej traktami (dzięki za pokazanie) dokręcamy do Ławicy i wzdłuż Bukowskiej docieramy do Wysogotowa, a następnie jakąś o dziwo posiadającą wyjazd serwisówką wobec DK92 znajdujemy się gdzieś na wysokości Sadów. Tam znów zaskoczenie – ktoś zgrabnie schował sobie w ogródku MIG-a, chyba z numerkiem 29, ale tu strzelam, bo się nie znam na maszynkach do mordowania :) W każdym razie Jurek sobie mig-a :)

Przez chwilę rozmawiamy i jedziemy wspólnie z kolarzem, który szykuje się – a jak – do jutrzejszego maratonu. Jednak skręca na Rokietnicę, my natomiast dalej na północ, jeszcze znaną mi trasą przez Napachanie, Cerekwicę i Pamiątkowo. Oczywiście nie widzimy „ułatwienia” z kostki, co klaksonem komentuje zaledwie jedna frustratka. Niezły wynik i tak ;)

W Szamotułach już byłem i pamiętałem, że nie chciałem znów być, głównie ze względu na bruk w centrum oraz korki. Ponownie wiem, że nie chcę znów być, z tych samych względów :)

Od tego momentu zaczynają się dla mnie światy nieodwiedzone. Drogami, lepszymi czy gorszymi, ale i DDR-kami z asfaltu (!) docieramy do miejscowości Obrzycko, gdzie odwiedzamy Chatę Lewiatana, czy jak to było tym sklepom, gdzie sprzedawali colę i drożdżówki :) Przy okazji okazało się, że to, co jak sądziłem jest kościołem, okazało się ratuszem, do tego barokowym (!). Nic mi w tej opowieści nie pasuje, no ale trzeba wierzyć tutejszym ludziom od wstawiania tablic z opisami. Generalnie jednak miejscowość o dziwo miło mi się zapamiętała we łbie, bo kilka ciekawostek dało się zauważyć na murach.






Przekraczamy Wartę, a tu... Zielonagóra :) A ja się miło witam z radiowozem, który dziwnym trafem podświadomie kieruje mnie mentalnie ku tamtejszej ścieżce. Te pojazdy mają w sobie niewypowiedzianą magię :)

Wjeżdżamy na tereny Puszczy Noteckiej. Oj tak, to moje miejsce. Dobre drogi, pięknie położone pomiędzy drzewami, jakieś tam hopki, na razie niewielkie. Rewela.


W Lubaszu chwila na podziwianie całkiem ładnej atrakcji weekendowej, z której akurat leciały znane przeboje. Jurek i tak stwierdził, że będę się smażył w piekle, więc nie będę dosypywał sobie jeszcze doń węgielków. I na tym zakończę temat :)

Pojawił się Czarnków. Nigdy nie byłem, a zawsze mi się dobrze kojarzył - z pysznymi wyrobami mlecznymi oraz z pysznymi wyrobami... chmielnymi :) 50% sukcesu zostało uzyskane, gdyż po drodze mijaliśmy mleczarnię, tego drugiego zakładu niestety nie :/ A miasteczko polubiłem za jeszcze jedno - jest położone w dolinie, co oznacza najpierw godny zjazd (ponad 63 km/h), a potem grubo ponad kilometrowy wjazd (trochę wolniejszy, za to - jak powiada Strava - z nachyleniem w porywach dochodzącym po 10%). Miodzio :) Tutaj małe info - plany Jurka były trochę inne co do tej części trasy i nawet ku mojemu zaskoczeniu zaczęły się delikatnie realizować (te nawrotki pod prąd, hehe), jednak po spojrzeniu na zegarek trzeba było wrócić do rzeczywistości.

Tutaj Jurek dzielnie zjeżdża...

...a następnie jeszcze bardziej dzielnie wjeżdża :) Brawo - górki były naprawdę godne!!!

Potem zresztą też było całkiem fajnie, do tego gdzieś w tle widniała jakaś ciekawa, bo asfaltowa i całkiem pagórkowa ścieżka, ale dostanie się do niej wymagałoby z naszej strony zatrudnienia wojsk obrony terytorialnej. Pewnie czekalibyśmy jeszcze do teraz, bo zanim grillowce w koszulkach z żołnierzami przeklętymi wsadziłyby się w mundury... :)

Rewelacyjny zjazd czekał na nas jeszcze w Ujściu, które bardzo, ale to bardzo mi się podobało. Czułem się niemal jak u drugiego/pierwszego siebie, czyli w górach. Do tego godne zabytki, dwie rzeki na raz... Po prostu pięknie. Niestety w tym samym momencie zgłupiał mi aparat w jednym z dwóch telefonów, więc końcówka relacji będzie symboliczna pod względem zdjęć.


W końcu Piła... Przy wjeździe była nawet całkiem konkretna sesja, ale niestety zachowało się jedynie zdjęcie z kalkulatora.

Potem było też całkiem ładnie, bo Piła jeszcze nie za bardzo była, za to były drzewa :)

Jak się Piła pojawiła to... Hm. Cieszyłem się, że to finisz :) Zresztą, co tu dużo gadać, kalkulator prawdę powie :)


Ok, nie powinno się oceniać po okładce, bla bla bla... Ale ocenię - trzeci świat. Oczywiście była za to galeria, do której Jurek poleciał po zapas alko i bezalko browarów (wiem, wstyd :P, ale co zrobić?), natomiast prawdziwym hitem okazał się cerber płci żeńskiej, pełniący zaszczytną funkcję ciecia dworca, z napisem "SOK". W skrócie: my już przy kasach, płacimy za bilety, gdy gdzieś zza winkla rozlega się:

- Panowie, proszę uprzejmie opuścić dworzec z tymi rowerami.
- Już, jak pani widzi właśnie kupujemy bilety, zaraz mamy pociąg.
- Tam na zewnątrz są stojaki, proszę je tam zostawić.
- Ale my przecież za minutę wychodzimy, bilety się drukują.
- Proszę opuścić dworzec.
- Czy pani nie widzi, że już byśmy dawno te bilety kupili, gdybyśmy nie rozmawiali z panią?
- Zapoznali się panowie z regulaminem dworca? Chcą panowie mandat?

I tak przez kilka minut :) Jurek dyskutował, ja po przekazaniu w okienku, iż zapłacę kartą zostałem najpierw wysyczany przez kasjerkę, która wycedziła, iż "płatnośśść kartą zgłasza ssssię przed zakupem" (faktycznie była kartka, ale nie widziałem, bo gadałem z panią cieć), a potem z fochem dostałem blankiecik, jednak bez przejazdu na rowery. Czemu? Bo "nie ma gwarancji, że będzie na nie miejsca". Za to wypisano nam karteczkę, dzięki której mieliśmy możliwość zakupu takowych już w pociągu. Oto jak wygląda skład trakcyjny EN57, do którego nie da się sprzedać biletu rowerowego (na pierwszym tle blankiecik) z powodu braku gwarancji miejsca:

Choć może mieli rację? Na fotce nie widać drugiego roweru, a przy aktualnych możliwościach w temacie klonowania... :) A tak w ogóle to może w pociągu uzbierałoby się ze dwadzieścia osób...

W samym Poznaniu Jurek złapał jakieś wirtualne połączenie do Buku, którego nie było w rozkładach internetowych, a to i tak tylko dzięki temu, że podczas spalania fajki usłyszał komunikat. Dobra zmiana sięga już PKP :)

Fajna seta+ się dziś trafiła, Planowałem ciut krótszy wypad, ale wersja alternatywna trasy na Piłę baaardzo mi się podobała. Jurek dzielnie trzymał koło, a różnica w naszych średnich wynika z tego, że gdy czuję (tak rzadko...) powiew w plecy to nie mogę (no nie mogę) nie jeździć (prawie) swojego. Jako że szanowny kolega nie kręci tak regularnie jak ja (za to potrafi zrobić 400+, czego ja bym nawet nie ruszył) to wymyśliłem swój patent - gdzieś od połowy trasy jechałem z przodu, korzystając z okazji do podkręcenia, potem robiłem jakieś zdjęcia i pauzę, a gdy a horyzoncie (bardzo szybko) pojawiał się Jurek to podjudzałem go pozytywnie do przyspieszania, tworząc presję - i tym samym chyba obaj jesteśmy zadowoleni :)

Jurek - dzięki wielkie za wyjazd. Pokazałeś mi tereny, za które zabrałbym się pewnie za tysiąc lat, a już wiem, że byłby to błąd niewybaczalny, gdyż powinno się je serwować w pierwszej kolejności. Dzielnie jechałeś, a podjazdy zostaną w nogach, wierz mi. Piła zaliczona, a w sumie odfajkowana - o wiele lepsze są okoliczności, które do niej prowadzą. Polecam.

TU trasa w wersji ładnej, a poniżej z Endomondo. Do dystansu doszedł jeszcze przejazd z poznańskiego dworca.

PS. O dziwo pojawiły się dwie dogorywające już dożynki, a także jeden drewniany wiatrak do kolekcji.

A ja idę spać, nadrobię zaległości w BS jutro, obiecuję :)






  • DST 110.50km
  • Czas 03:50
  • VAVG 28.83km/h
  • VMAX 52.10km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 369m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Buk celem, droga koszmarem. Czyli na sto :)

Niedziela, 11 czerwca 2017 · dodano: 11.06.2017 | Komentarze 28

Rzadko tak bywa, że ja mam wolną niedzielę, a moja Lepsza Połowa nie, ale skoro tak się zdarzyło to trzeba było coś wykombinować i wykorzystać sprzyjającą pogodę. Rano przy śniadaniu i kawce przypomniałem sobie, że ostatnią rowerową stówę zrobiłem... w lutym, przy solidnym minusie, a że od tego czasu delikatnie się pozmieniało względem aury to szybko podjąłem decyzję o naprawie owego niedopatrzenia. Rzut okiem na mapę oraz kierunek wiatru i już wiedziałem, gdzie dziś pokręcę. Uprzedzając dalszą relację: mimo miłego towarzyskiego akcentu lepiej mi nie dawać do łapy wynalazków kartografów :)

Zaczęło się jednak sympatycznie. Lekko po dziesiątej rano nie było jeszcze upału, więc spokojnie dotarłem przez Luboń i Komorniki do Stęszewa, który jak zwykle pokonałem "centralnie", żeby ominąć DDR-kę udupiającą rowerzystów na jego obwodnicy. O ja naiwny :) Gdy skręciłem na Zieloną Górę najpierw zdziwiłem się, że zamiast nomen omen zielonej, zalesionej alei, którą pamiętam sprzed kilku lat, przed sobą miałem pustynię. Tym razem jednak to nie Lex Szyszko, a plac budowy pod kolejny odcinek eski. Już miałem nadzieję, że oznacza to również dewastację tego, czego podświadomie się obawiałem, ale niestety. Zaczęło się.

Lubimy to, no nie? :) Jednak jak się okazało ten kawałek, czyli jakieś trzy kilometry do Strykowa, posiadał jeszcze całkiem przejezdną, w miarę dobrze położoną kostkę. Wciąż niezrażony kręciłem dalej, ciesząc się z każdej okazji zjazdu na asfalt. Pojawił się on o dziwo również gdzieś na ścieżce w okolicach Granowa, ale za to był tak zasyfiony i oszklony, że skupiałem się głównie na niewjechaniu w kawałek butelki w stanie mikro. Gdzieś w tej okolicy przyuważyłem też chyba jedyny skuteczny patent na rodaków, dla których odcinek prostej drogi oznacza... zresztą chyba nie muszę rozwijać tematu.

Chwilę potem doznałem traumy, która w moim mózgu na pewno zostawi skutki na wiele lat. Kilkanaście kilometrów pomiędzy Kotowem a Grodziskiem Wielkopolskim w skrócie:




Jeśli kogoś poruszyły dwie ostatnie fotki, ukazujące zapobiegliwość konstruktora, dzięki czemu już żaden TIR nie zginie pod kołami rozpędzonego rowerzysty, to jeszcze nic :) Oto mój konik, który powtórzył się dwukrotnie:

Prawie się zgubiłem w tym labiryncie :) Ale żeby było jeszcze lepiej, scenka rodzajowa, gdzieś z samiuteńkiego środeczka tej "przygody". Nagle bowiem śmieszka zamieniła się w to:


W tym momencie słyszeli mnie chyba nie tylko w Zielonej, ale i w Berlinie :) Zdezorientowany, gdy tylko zobaczyłem jadącą z naprzeciwka postać na rowerze, zagadałem w sposób najbardziej kulturalny, na jaki mogłem się w tym momencie zdobyć:

- Sorry, taka sraczka to się długo ciągnie?
- Ні, до кінця, інша сторона буде нормально прокладає шлях до Grodzisk - usłyszałem w odpowiedzi. No tak, czemu mnie to nie zdziwiło? :) Aha, żeby nie było - nie znam ukraińskiego, jeszcze czego - zdanie zostało wydukane po polsku i oznaczało, że dalej czeka mnie "jedynie" kostka :)

W końcu osiągnąłem półmetek. Ufff.

Ja tam już wiem jak serdecznie witacie, szczególnie szosowców :) W tle skocznia K-2, natomiast mnie rozbawił taki oto żarcik:

Dojechałem do centrum miasteczka, gdzie w pierwszym momencie pomyślałem, iż przygotowano specjalną fetę w dowód uznania, że wytrzymałem:

No ale nie :) Okazało się, że to półmaraton, o czym przekonałem się, gdy jakiś biegacz poprosił mnie o zrobienie fotki. Zrobiłem, pogratulowałem, przeszedłem się po uliczkach i znalazłem azymut na dalszą część jazdy, co łatwe nie było, bo na czym jak na czym, ale na kierunkowskazy tam za dużo z budżetu nie idzie.

Wyjazdówka poprowadzona została, no a jak, kostką. Która nagle się skończyła, ale jak zauważyłem kładą kolejną. Grodzisk - gratuluję intensywnej rywalizacji z krajami trzeciego świata. A tymczasem, jakby ktoś zaczarował, po minięciu granicy powiatu nowotomyskiego, stał się cud, mający dobre kilka kilosów. Można? Można!

Pojawiłem się w Opalenicy, pierwszy raz w życiu. Chciałem się znaleźć na rynku, żeby zrobić fotkę legendarnemu "Lechowi", czyli pierwszemu polskiemu motocyklowi, produkowanemu właśnie tu. I cóż, jaki rynek, taki pomnik :) Prawie bym nie zauważył, jak minąłem jedno i drugie, choć przyznać trzeba, że miasteczko robi sympatyczne wrażenie.

Nawet mimo kolejnych smaczków :)

Tu zresztą też zagadałem rowerzystę, ale wyjątkowo narodowości polskiej :)

- Przepraszam, ta ścieżka to jeszcze długo?
- Nie no, kawałek, do ronda, potem już można normalnie jechać. A czemu?
- No bo jest, a chcę, żeby nie było.
- Rozumiem :)

Ostatnim celem dnia dzisiejszego był Buk. I tu następuje pozytyw wyjazdu. Z trasy bowiem zadzwoniłem do Jurka, nie spodziewając się, że w ogóle odbierze, a tu niespodzianka - nie tylko dostałem instrukcje co do dalszej jazdy, ale i nastąpiła pełna mobilizacja. Tym samym po kilku minutach oczekiwania (jak widać lekko się nudziłem)... :)

...ściskałem prawicę wspomnianego, i to na rowerze :) Szacun, Jurek, jak na Zawiszy! Tym samym miałem okazję pokręcić i poznać zakamarki Buku, na które bym nie zwrócił uwagi, bowiem zrobiliśmy kilka rund honorowych koło rynku i okolic, przy okazji pozdrawiając znajomych, do których należy chyba 2/3 miasteczka :) Ciekawostką była bożnica, całkiem imponująca i z ciekawą historią...

...oraz kościół św. Stanisława, o dość kreatywnej konstrukcji. Tu narodził się dylemat - czy na fotce ująć Jurka, czy może krzyż na samej górze. Wybór był prosty :)

Zaprawdę, nie spodziewałem się, że będzie tak ciekawie :) Przewodnik odprowadził mnie aż do trasy na Poznań, chwilę jeszcze pogadaliśmy i czekał mnie powrót, który z założenia miał być z wiatrem. Ale oczywiście nie był - Buk mi świadkiem :)

Wymęczyło mnie za wszystkie czasy, bo gorąc i większość jazdy z wmordewindem to ostatnie, czego bym sobie życzył. Jakoś jednak dotarłem przez Zakrzewo i Plewiska do domu, ciesząc się z tej stówy, zaledwie drugiej w tym roku. Pomiędzy tą a pierwszą było ponad trzydzieści stopni różnicy :)

Podsumowując: droga na Grodzisk - koszmar. Omijać, przynajmniej szosą. Opalenica w końcu zaliczona. A i kawałek historii wciągnięty w Buku ma swoją wartość. Czyli - pozytyw :) Jurek, raz jeszcze dzięki za mobilizację!



  • DST 111.10km
  • Czas 03:42
  • VAVG 30.03km/h
  • VMAX 55.84km/h
  • Temperatura -3.0°C
  • Podjazdy 263m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sto na sto lat :)

Sobota, 11 lutego 2017 · dodano: 11.02.2017 | Komentarze 19

Najpierw na serwis do Mosiny. Potem do Jurka na sto lat.

Szczegóły i relacja jutro. 

Jak dożyję :)

-------------------------------------------------------------------------------------

Powyższe napisałem wczoraj z telefonu, tracącego co chwilę zasięg. Dożyłem, czas dopisać resztę :)

--------------------------------------------------------------------------------------

Są takie miejsca, do których dociera się na raty. Tak jest z Prusimiem, czyli - jak się okazało, gdy w końcu tam trafiłem - położoną w cywilizowanej głuszy piękną ostoją spokoju. Moje pierwsze podejście z drugiej połowy października zakończyło się fiaskiem z powodu pedałów. I nie chodzi tu o żadną Paradę Równości, a o defekt na trasie, szerzej opisany TUTAJ. Jednak co się odwlecze to nie uciecze i postawiłem sobie za punkt honoru dotrzeć tam z nie byle jakiej okazji, jaką była celebracja sześćdziesiątych urodzin naszego bajkstatowego Jurka.

Do celu miałem około 80 kilometrów, jednak wyjazd postanowiłem poszerzyć o zahaczenie serwisu w Mosinie, gdzie w końcu zdecydowałem się ożywić zakleszczony na amen tylny hamulec. Od ponad miesiąca hamowałem tylko przednim, więc czas był najwyższy. Na miejscu okazało się, że temat jest grubszy z powodu zapieczenia się całości, reanimacja trwała dłużej niż sobie obliczyłem, więc zanim wróciłem do domu i ogarnąłem się do wyjazdu była 13:30. Późno. Za sobą miałem walkę z bocznym wiatrem, potem spory kawałek po Poznaniu zanim dogrzebałem się do DK92, więc gdy poczułem błogosławiony powiew w plecy miałem na liczniku prawie 50 km, ze średnią ledwie zahaczającą o 27 km/h.

Na szczęście, prócz małych wyjątków, faktycznie powiew pomagał. Bez problemu dotarłem po osobistego Greenwich, czyli miejsca, gdzie ostatnio byłem zmuszony się poddać i zawrócić, widniejącego na fotce z wyżej wymienionego wpisu. Zrobiłem jej lutową wersję.

Poza tym nie zatrzymywałem się prawie w ogóle, bo czas naglił, a i w sumie nie było po co na nudnej drodze. Później popełniłem jeden poważny błąd, sam nie wiem czemu kręcąc przez centrum Pniew, a nie obwodnicą. Prócz zdjęcia przy tablicy zostało mi w pamięci jedynie samo zło. Zadupie to mało powiedziane, a upierdliwość ddr-kowa trzyma poziom najgorszego trzeciego rowerowego świata rodem z PL. Zresztą wystarczy spojrzeć jak było komfortowo:


Przeżyłem i ruszyłem dalej. Gmina Kwilcz to już zupełnie inny świat. Zaczęły się klimaty parku krajobrazowego, zaczęły się pagórki, a do tego kilka razy przelatywały nade mną spore dziobate drapieżniki. A że już wychodziło ze mnie zmęczenie jazdą w mrozie, klimacik w głowie zrobił mi się ciekawy. Dodatkowo zaczęło się robić szaro, ja nie wiedziałem dokładnie gdzie kierować się dalej.... Jednym słowem - było genialnie :)

W końcu trafiłem na właściwy azymut:

Stąd już był rzut beretem, mimo że w dół, to niedaleki :) No i pojawił się sam Prusim, który z ciekawości objechałem, zafascynowany urokiem tego miejsca.


Po telefonicznej konsultacji co i jak przez las dotarłem do celu. W sumie to bardziej się doślizgałem :)

No i zaczęło się świętowanie w doborowym towarzystwie, złożonym głównie z rodziny szanownego Jubilata. Reprezentacja BS była skromna (prócz mnie dojechała jeszcze JoannaZygmunta) ale jednak była i mam nadzieję, że godnie trzymaliśmy pion :) Impreza rozkręcała się z minuty na minutę, a może z łyku na łyk? :) W każdym razie bawiłem się świetnie ze świetnymi ludźmi, rozpalone ognisko stworzyło niesamowity klimat, a nocne Polaków rozmowy musiały skończyć się na polityce, no bo jak? :) Choć i tematów rowerowych nie zabrakło.

Jurek, dzięki za zaproszenie - było super :) Dzięki Twojej rodzince za rewelacyjnie (i do tego kulinarnie również pode mnie) przygotowaną całość. Plusem dodatnim jest kolejna poznana na żywo osoba z BS (pozdrawiam!), a także motywacja do wykonania premierowej w tym roku, a może w sumie pierwszej w życiu stówy w warunkach zimowych (minus 3). A kto nie dotarł, jego sprawa czemu, niech żałuje. Ma czego!




  • DST 104.10km
  • Czas 03:28
  • VAVG 30.03km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Podjazdy 337m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szamotulska stówa, czyli o ścieżkowych koszmarach, Wróżu Tomaszu oraz Czyśćcu

Czwartek, 17 marca 2016 · dodano: 17.03.2016 | Komentarze 16

Od stycznia sobie jeździłem, kręciłem, pedałowałem, ale wciąż brakowało jednego, żeby rok 2016 uznać oficjalnie za otwarty. Oczywiście zrobienia stówy. A że wgryzając się wczoraj w prognozę pogody na następny dzionek, czyli o dziwo u mnie wolny, nie mogłem podjąć innej decyzji jak wziąć cztery litery w troki i w końcu się zmobilizować. To znaczy oczywiście mogłem podjąć inną, ale wtedy sam w swych oczach spadłbym na najniższe piętra samooceny, gdzieś na poziom głosowania w wyborach na Joachima Brudzińskiego lub Krysię Pawłowicz. Tym bardziej, że gdy już niespiesznie zwklekłem się z wyra i po śniadaniu oraz kawie schodziłem z szosą pod pachą z klatki schodowej, to mijałem się z panami-dostawcami niosącymi pralkę dla jakiegoś sąsiada i zostałem zagadany:

- Co, na trening?
- A jak!
- To ile, dziś w planach? Stówa?

Po czymś takim już nie mogłem się wycofać. Spojrzałem tylko jeszcze na wszelki wypadek dyskretnie w ekranik komórki, żeby zobaczyć swój pysk i sprawdzić czy nie jest na nim wygrawerowane: „TAK, PLANUJĘ DZIŚ ZROBIĆ 100 KM. PRZEPRASZAM, ŻE TAK PÓŹNO” (nie było) i ruszyłem.

Pogoda była wymarzona. No, prawie. Bo do znamienitej temperatury (około sześciu stopni w momencie wyjazdu, podczas powrotu sięgała nawet dyszki) i pięknie świecącego słońca musiał oczywiście wtrącić się wiatr, z minuty na minutę coraz silniejszy, w teorii z północnego zachodu, stąd wybór mojej dzisiejszej trasy. Pierwsza część trasy to dobrze znany kawałek do Mrowina (choć nie jestem człowiekiem, który ten kierunek zna najlepiej na świecie), lekko zmodyfikowany, bo przez ścieżkę wzdłuż Bułgarskiej, potem Dąbrowskiego, Słupską do Kiekrza, skąd do Rokietnicy dotarłem przez Starzyny. Najłatwiejszy element był za mną. A zaczęła się orka. Bowiem w Cerekwicy przywitało mnie takie oto coś, co ciągnęło się dobre kilka kilometrów:

Płacić mandatów nie lubię, więc karnie telepałem się tym „ułatwieniem dla rowerzystów”, gdy w końcu pojawił się na horyzoncie mój ukochany, uwielbiany i w ogóle najlepszy na świecie znak:

Można było trochę odpocząć psychicznie i walczyć już tylko z podmuchami, a nie również z nawierzchnią. Jak fajnie. Co prawda w pewnym momencie (chyba w wiosce Rudnik) po prawej wyrosło mi coś, co w znacznej części było z kostki, a następnie zamieniło się o dziwo w asfalt, ale oznakowania uświadczyć się nie dało (gwoli ścisłości – zauważyłem jeden znak, który mógł wskazywać na drogę pieszo-rowerową, ale był on umieszczony bokiem na wjeździe z bocznej uliczki, w sumie z pola i zasłonięty domem, a potem już żadnego powtórzenia nie było). Ale że przecież jak coś jest pofałdowane, ma szerokość pół metra i leży na prawo od jadącego rowerzysty to... No właśnie. Tylko czekałem, na to, co wydarzyć się musiało. I bingo! Jest! Klakson jednak o dziwo nie pojawił się za moimi plecami, a z naprzeciwka, bo dźwięk ów wydał ze swojej puszki jakiś grubas jadący właśnie stamtąd. Coś jeszcze machał łapami, ja byłem bardziej oszczędny i kulturalnie użyłem tylko jednego palca :) A od dziś za przewidzenie przyszłości możecie mówić mi Wróż Tomasz.

I tak właśnie dotarłem do granic Szamotuł, które przywitały mnie „uroczą” panoramą oraz napisem, który przypomniał mi, że wcale daleko od stolicy Pyrlandii nie odjechałem.

Mijałem jakieś zrujnowane zakłady, fabryki i cholera wie co, lekko przerażony patrząc na gps czy przypadkiem nie przywiało mnie do Czernobyla. Nie, o czym jeszcze się upewniłem przyuważając stację kolejową z nazwą miejscowości, a zaraz za nią zatrzymałem się, żeby uchwycić na fotce pewną niewiastę, która co prawda stała sztywno jak pień, ale deską jej nazwać nie można było :) A do tego jeszcze miała niemniej sztywne towarzystwo...


Poświęciłem chwilę na zwiedzanie Szamotuł, no bo skoro już tu byłem to trzeba było spełnić ów obowiązek. I powiem tak – żeby nikogo nie urazić – znam kilka bardziej urokliwych miejscowości. Albo inaczej, językiem korzyści: znam kilka bardziej paskudnych :) Objechałem sobie ryneczek, gdzie co prawda jest kilka ładnych kamieniczek, ale wszystko jakieś takie bez ładu i składu, na paskudnym bruku poluzowałem sobie kilka plomb, zobaczyłem z daleka Basztę Halszki i zawróciłem.


Zająłem się szukaniem drogi, którą dziś rano sobie zapisałem na karteczce planując trasę. Oczywiście po fakcie okazało się, że dzięki znakomitemu oznakowaniu źle skręciłem, co mimo wszystko wyszło mi na dobre, bo oszczędziłem sobie dobrych kilku kilometrów. Jedno tylko mnie przeraziło, gdy już znalazłem azymut z nazwą „Pniewy”. O to:

Na szczęście złe miłego początki, bo po jakimś kilometrze postrach szosowca zamienił się w błogosławieństwo, gdyż o dziwo ktoś postanowił zrobić DDR-kę z asfaltu!!!! Rozumiecie? Z asfaltu!!!! W Polsce!!!! Jechałem z rozdziawioną gębą (jeszcze mogłem, bo się muszyska i meszki nie wylęgły), aż do jej końca, który nastąpił niestety zbyt szybko (i ja, ja, ja to piszę, biorąc za to całkowitą odpowiedzialność).

Martwiło mnie tylko jedno. A w sumie dwie rzeczy. Nie do końca wiedziałem gdzie jestem, a poza tym wiatr zamiast mi odpuścić, bo przecież w końcu skręciłem na zachód, ale już południowy, to zaczął być jeszcze bardziej upierdliwy. O co kaman? W Lipnicy skręciłem na kierunek S do kwadratu, a wiatrzysko jakby tylko na to czekało i uderzyło we mnie jeszcze mocniej. Nic mnie tak nie demotywuje jak kuksańce od niego z boku i prosto w ryj na otwartej przestrzeni, więc gdyby nie kunszt Sapkowskiego i aktorów czytających jego audiobooka, a także pojedyncze hopki, takie jak na fotce, chyba bym sobie poszukał jakiegoś solidnego drzewa i skończył swój marny żywot przy pomocy zapasowej dętki.

Trochę przed dotarciem do miejscowości o nazwie Polko (chyba nie chodzi o słynnego Romana?) sprawa zaczęła się powoli krystalizować. Już wszystko wiedziałem – przechodziłem przez piekło. Była jednak nadzieja, gdyż pojawił się Czyściec. Czyli do raju już niedaleko. Nie chciałem kusić losu, więc tylko uwieczniłem fakt, że jak widać po samochodzie na fotce z Czyśćca da się wydostać i pedałowałem dalej.

Tak znalazłem się w Sękowie, gdzie z ulgą zobaczyłem znaną mi trasę DK-92, a co ważniejsze – flagi łopoczące w ten sposób, że dawały nadzieję na choć kawałek powiewu w plecy na ostatnie niecałe 40 kilometrów. I tak, przyznam, były takie momenty, choć nie ciągle. Dla mnie i tak jednak był to prawdziwy raj.

Przez Tarnowo Podgórne, Sady i Przeźmierowo dopchałem się do Poznania, gdzie poszukałem swoich śladów na pokonywanej znów DDR-ce przy Bułgarskiej. Nie znalazłem :) Za to swoją misję uważam za zakończoną sukcesem, tym bardziej, że udało się finalnie dobić do lekko ponad trzech dyszek średniej na dystansie stówy. Trochę mnie to kosztowało (około 5 złotych – izotonik plus Knoppers), ale było warto :) Rok 2016 już istnieje.



  • DST 103.30km
  • Czas 03:21
  • VAVG 30.84km/h
  • VMAX 57.80km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 333m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

U-stówka

Środa, 9 września 2015 · dodano: 09.09.2015 | Komentarze 12

O tym, że zrobię dziś stówę dowiedziałem się wczoraj wieczorem. Było to bardziej zapytanie na BS niż stuprocentowy pewnik ze strony Dariusza, i to wybitnie w klimacie oferty last minute, bo około godziny 22, ale... Ja tam chętnie, musiałem tylko ustalić czy oby jutro nie pracuję, co łatwe nie było, bo ciągnący się remont w zakładzie pracy i jego koniec należy do komedii w klimacie "nikt nic nie wie". W końcu odpisałem, że jedziemy i na tym stanęło. W razie "W" niech po mnie wysyłają samolot :)

Założenie było takie, że jedziemy do Rogoźna, mi wyjdzie równiutka stówka, Dariuszowi trochę mniej, bo około ośmiu dych. Plan piękny, mi tylko rzedła mina na samą myśl o przepchaniu się przez cały Poznań, żeby dostać się do Koziegłów, gdzie się umówiliśmy. No ale jak mus to mus. Wystartowałem około 7:30. Na dworze było... no upału nie było :) Okazało się, że niepotrzebnie trzymałem bidon w lodówce, bo wystarczyło wystawić go na noc za okno. Po raz pierwszy w tej części roku ubrałem jednak cały zestaw "na długo", więc dałem radę. Przejazd dwunastu kilometrów przez miasto w godzinach szczytu przemilczę. Po co zapychać internety kolejnymi wulgaryzmami? :)

Na ustalonej górce, obok sklepu spożywczego, pojawiłem się lekko po ósmej. Po przywitaniu i ustaleniu co i jak ruszyliśmy, co nie było takie łatwe z powodu konieczności wykonania slalomu pomiędzy miejscowymi żulikami, inaugurującymi (?) kolejny dzień browarkiem. Bo przecież już było po ósmej :) Po wyjechaniu na właściwą trasę ustaliliśmy tempo i ugadaliśmy zmiany. Co prawda ja zaproponowałem, że żeby było sprawiedliwie to pod wiatr oddam palmę pierwszeństwa w prowadzeniu dwuosobowego peletonu, a z poświęceniem przejmę ją z wiaterkiem w plecy, ale jakoś nie spotkało się to z entuzjazmem. Dziwne, przecież chciałem się podzielić fifty-fifty :)

Tak robiąc zmiany co 1-2 kilometry lecieliśmy na Murowaną Goślinę, którą ominęliśmy szerokim łukiem. Po drodze pojawił się dylemat: co robimy z zakazem jazdy rowerem przed i za Owińskami i teoretyczną koniecznością zjechania na "ścieżkę" po drugiej stronie ulicy. Zrobiliśmy to, co było słuszne. Czyli nic. Olaliśmy zakazy, w międzyczasie minęło nas łącznie może z pięć samochodów, a co najważniejsze - żaden nie miał koguta na dachu.

Po skręceniu z głównej trasy w kierunku Długiej Gośliny zrobiło się pusto, a droga pozwalała na jazdę obok siebie bez stresu przed skasowaniem przez jakiegoś nadgorliwca w puszce. Tempo trochę spadło, ale za to można było spokojnie pogadać o fenomenologii Hegla, transcendencji i sensie istnienia. No dobra, tematy były bardziej życiowe :) Gadało się fajnie, ale wyhaczyłem drewniany kościół, którego jeszcze nie mam w kolekcji, więc skręciliśmy i zrobiliśmy sobie chwilę przerwy.

Obok kościoła rozpościerał się też smutny widok na dorżnięte dożynki, czyli niestety już resztki tegorocznych obchodów :(

Czas podczas sympatycznych rozmów mijał szybko i zaskoczeniem okazało się, że jesteśmy u celu, czyli w Rogoźnie. Być w Rogoźnie to... być w Rogoźnie, bo za wiele tam do zobaczenia nie ma. Ale okazało się, że na jego końcu, za jeziorem, ostała się jeszcze kolejna "dożynka", a bardziej "dożyna", bo baba z niej fest, do tego dwugłowa. A imię jej było Helga. Wiem, wiem, zaraz będzie protest, że Helcia, ale tylko przypomnę, że Helcia to była ta po drugiej stronie :) Otrzymałem zapewne ostatnią szansę na wspólną fotkę (poniżej dożynka zrobiona przy wyjeździe z miasteczka) i ruszyliśmy z powrotem (Dariusz fundując jeszcze jakiemuś kretynowi w dostawczaku, który uważał, że kierunkowskaz włącza się po, a nie przed wykonaniem manewru skrętu, dawkę całkiem zgrabnej łaciny).


Miało być teraz z wiatrem, ale OCZYWIŚCIE nie było. W ramach swej dobroci CZASEM wiatrzysko powiewało z boku. A tak to w twarz. Wiem, wiem, dziwne jest to, że mnie to wciąż dziwi... Wracając swoimi śladami tym razem w ramach bycia praworządnymi obywatelami RP zaliczyliśmy obydwie (!!!) kostkowane DDR-ki ("no bo przecież ścieżki rowerowe są od tego, żeby jeździć po nich rowerami, prawda?". Taki nam się żarcik udało wymyślić). W "obszarze międzyścieżkowym", czyli w Owińskach jeszcze na chwilę skręciliśmy luknąć na zespół pocysterski.

W końcu dotarliśmy do Koziegłów, gdzie skonsumowałem jagodziankę, pogadaliśmy jeszcze chwilę i każdy w swoją stronę - Dariusz do pracy, a ja znów przez caaaaalutkie miasto. O dziwo remontowaną Gnieźnieńską i Bałtycką pokonałem w miarę sprawnie, głównie dzięki omijaniu DDR-ki, która aktualnie służy jako parking dla sprzętu ciężkiego.

Bardzo fajna ustawka, wykonana w zacnym towarzystwie i bez żadnych problemów z tempem czy dawaniem zmian. Super. Dzięki! I do powtórzenia :)




  • DST 114.20km
  • Czas 03:46
  • VAVG 30.32km/h
  • VMAX 53.20km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 422m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pamiętaj, by...

Wtorek, 19 maja 2015 · dodano: 19.05.2015 | Komentarze 6

...dzień święty święcić. Czy coś tam gdzieś "pisało". No, jak trzeba to trzeba. A że dla mnie każdy dzionek bez upojnie spędzonego czasu w pracy to właśnie święto, to trzeba było coś z nim zrobić - rowerowo oczywiście. Na jakieś super długie eskapady nie było szans, bo po południu miało padać, trzeba było jednak coś wymyślić, żeby autor przykazania, kimkolwiek jest, się nie wkurzył.

Oczywiście padło na stówkę. Rano po analizie prognozy pogody i przy pomocy Pana Gógla z grubsza wybrałem sobie kształt trasy, czego zazwyczaj nie robię. I już wiem dlaczego, bo dziś okazało się, że jest to zupełnie bezsensowne – planować sobie można, ale z drogowcami się nie wygra. O czym później.

Na początek jednak według ustaleń – dobrze znaną krajową „piątką” na południe. Pod wiatr. Pod bardzo męczący i upierdliwy wiatr. Jak zwykle obiecałem sobie: pojadę bez zatrzymywania i bez zwiedzania, będzie szybciej, może trafi się jakaś przyzwoita średnia. No i... pierwsza pauza z aparatem w łapie zdarzyła się już w Głuchowie :) W końcu postanowiłem przyjrzeć się bliżej ruinom tamtejszego pałacu, położonego przy samej głównej drodze. Niestety za wiele nie zobaczyłem, bo przywitał mnie uroczy napis „teren prywatny, wstęp wzbroniony”, połączony z „szanuj zieleń”-em, więc cyknąłem tylko szybko fotkę i się wycofałem. Za to całkiem zachęcająco prezentuje się żarłodajnia położona na tym terenie, ale walorów kulinarnych nie ocenię, bo pora na wieczerzanie odpowiednia nie była.

Drugi raz przegrałem ze swoim postanowieniem "niezwiedzanie przez niezatrzymywanie" już kilka kilometrów dalej, w Kawczynie, gdzie obowiązkowo musiałem ogrzać się przy monumentalnym blasku drewnianego wiatraka, a tym razem nawet na niego wlazłem. Co znalazłem na górze? No co? Oczywiście piersióweczkę :)

Cel, czyli Kościan osiągnąłem warcząc non stop pod nosem, próbując odpędzić wiatrzysko. Oczywiście bez skutku. Specjalnie nadłożyłem lekko drogi, nie skręcając przed pierwszym zwodniczym kierunkowskazem, bo moje wcześniejsze przejazdy przez tę miejscowość nauczyły mnie, że prowadzi on na kostkowaną DDR-kę. Naiwny, zadowolony, że pokonałem system dokręciłem do Kiełczewa i tam dopiero skręciłem. Co prawda na rozsypujących się chodnikach ustawione były jakieś niebieskie znaki z rowerami, ale drzewa zasłoniły i nie widziałem. Ani jednego. Z ręką na sercu :)

Skoro już byłem tam, gdzie byłem to skierowałem się na starówkę, o dziwo nie tak koszmarną, jak się spodziewałem. Najpierw zatrzymałem się przy kościele pod wezwaniem Pana Jezusa, z przepiękną datą powstania – 1666 :) Na ładnym placyku przed nim prawdziwy miszmasz – tablice ku czci Żołnierzy Wyklętych mieszały się z tymi ku czci poległych w obozach koncentracyjnych, a pośrodku zakwitł sobie jeszcze obowiązkowo pomnik Jot Pe Dwa, w konwencji „black or white?”, z dwoma gołąbkami. Mój rower nie czuł się skrępowany, a być może i pasował do wystroju.


Położony niedaleko Ratusz prezentuje się całkiem okazale, ale znów stwierdziłem, że w tym miasteczku ktoś ma chyba hopla w temacie męczeństwa, bo na jego ścianie kwitnie kolejny napis „Cześć Męczennikom”. Ok, nic mi do tego, szacunek tragicznie zmarłym się należy, ale dla mnie było już lekko za dużo w tym temacie.

Postanowiłem jeszcze odwiedzić kościół Świętego Ducha, akurat otwarty. Zaparkowałem rower, wleciałem szybko, coby mi żaden katolik go nie świsnął w imię chrześcijańskiej chęci dzielenia się mieniem, dopadłem do nawy głównej, wyciągam aparat, wciskam co trzeba i... Nic. Zero reakcji, a do tego aparat jakiś lekki się zrobił. Okazało się, że zjeżdżając z rynkowych krawężników pogubiłem akumulatorki... Sierota – oto moje drugie imię. Szybki nawrót do drzwi (rower stał!) i na poszukiwania. O dziwo skuteczne – jeden leżał na środku drogi, drugi pod kołem samochodu. Ale już zawracać mi się nie chciało, więc poszukałem azymutu na dalszy kierunek, którym miał być... no właśnie, o tym za chwilę.

Najpierw o tym, że po przejeździe przez Kościan sam zostałem męczennikiem. Rowerowym. To, co dzieje się na obszarze tej miejscowości przekracza moje nerwy. Centrum jeszcze da się przejechać po asfalcie, ale już każda chęć skrętu w bok kończy się widokiem rozłożystego znaku w patriotycznej bieli i czerwieni, w środku którego znajduje się znaczek roweru. Po ludzku – zakaz jazdy tym środkiem transportu. A ty człowieku kombinuj, miej oczy na lewo, prawo, z przodu i z tyłu – gdzie jest ten „pro-rowerowy” wynalazek urzędasów z prowincji? Zaliczyłem kostkę, zaliczyłem chodnik, zaliczyłem też asfalt. Sorry, „asfalt” przy wyjeździe na Stary Lubosz. Bo tam się kierowałem. Oczywiście położony po drugiej stronie niż mój kierunek jazdy (i dobrze, że karnie nim jechałem, bo minął mnie radiowóz). Ale przepraszam, zwracam honor - w samym Luboszu sytuacja się zmieniła, bo po tej stronie DDR-ka się skończyła, a zaczęła po „mojej” stronie, ponownie z kostki, ale teraz urozmaiconej Falami Dunaju. Odpuściłem. Stwierdziłem, że mandat jest mniej szkodliwy dla mojego zdrowia psychicznego niż to coś. Na szczęście obyło się bez.

Śmieszka w końcu umarła (ufff), można było kręcić w spokoju. Ostre hamowanie nastąpiło w Starym Gołębinie, gdzie ukazał mi się drewniany kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP. Nic specjalnego, ale będzie do kolekcji. Ciekawostka – podczas II Wojny Światowej znajdował się w nim magazyn broni.

Kolejny tego typu obiekt, zupełnie niezamierzenie, odkryłem w Błociszewie, wsi z ciekawą przeszłością, a także pałacem Kęszyckich, którego jednak obfotografować nie miałem jak, bo znów ukazał się zakaz wstępu, do tego monitoring i pewnie ukryte w podziemiach Gestapo :/ Przy wjeździe do tej miejscowości przywitał mnie... kondukt żałobny. Kogoś tam wieźli na cmentarz z całą obstawą, na czele z księdzem o aparycji księżyca w pełni, który – jak wywnioskowałem po uśmiechu na twarzy – bardziej był zajęty liczeniem w głowie zysków z pogrzebu niż celebracją :) Ale był jeden plus – dzięki tej funeralnej imprezie udało mi się załapać na zdjęcie wnętrza kościoła Świętego Michała Archanioła, za pozwoleniem kościelnego, który ogarniał teren.


I tu dochodzimy do początku mojego przydługawego wywodu – po fakcie okazało się, że to tu właśnie miałem skręcić, żeby zrobić okolice równej stówy. Ale że drogowcy pewnie pochodzili stąd, czyli wiedzieli gdzie, co i jak to nie uznali za stosowne umieścić odpowiednich znaków dla obcokrajowców. Więc... pokręciłem zupełnie nie tam, gdzie zamierzałem. Co prawda znalazłem kierunkowskaz na Śrem, licząc na to, że z trasy nań skręcę tam, gdzie planowałem, czyli na Brodnicę, ale gdzie tam! Co najlepsze – gdybym nie spostrzegł, że „Śrem – prosto” oznacza „Za 100 metrów patrz w lewo na mały znak, że trzeba skręcić, a prosto dojedziesz tam, gdzie nie wiemy co napisać” to teraz bym czekał na pociąg z Terespola, zapewne z kilkoma uchodźcami z Donbasu.

Jak się skończyło? W Śremie, bo tam dojechałem. Strava pokazała mi, że jechałem odcinkiem „petarda do Śremu”, cokolwiek to oznacza. Ja wiedziałem co – czeka mnie co najmniej osiem kilosów kręcenia pod wiatr, żeby wrócić, tam gdzie pierwotnie chciałem jechać... Boże, jak się namęczyłem z tym powiewem centralnie w pysk przez Psarskie i Manieczki! Ale jakoś się udało dotrzeć, potem skręt na Brodnicę, tam zakup Pepsi w puszcze, chwila na oddech i do domu, już znajomymi szlakami, przez Żabno i Mosinę.

Podsumowanie – kilkanaście kilometrów gratis od drogowców. Piana na twarzy nie dodawała uroku. Za to deszcz mnie nie dopadł, a i udało się nadrobić zaległości muzyczne. No i raz jeszcze napiszę – wietrze, ty mendo!!! :)

Wklejam dziś - wyjątkowo - mapkę z Endo, skoro inaczej nie można.

Aha - jutro podobno deszcz.

Aha 2 - dziś, ratując sytuację, na dwie godziny wylądowałem w pracy. Oj, kosztować będą kogoś te moje nadgodziny...




  • DST 121.20km
  • Czas 04:04
  • VAVG 29.80km/h
  • VMAX 56.70km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 477m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tomasz zDolska :)

Poniedziałek, 27 kwietnia 2015 · dodano: 27.04.2015 | Komentarze 8

Drugi i ostatni dzień spod znaku "szaleństwo", zwanego dalej "wolnym". Wczoraj czas rodzinny, poniedziałek za to postanowiłem spędzić lekko turystycznie. Żona rano do pracy, ja dospałem to, co mi należne (a w tym temacie uważam się za króla, jak nie za cesarza), potem kawka i chwila dla mediów. Nie, nie, nie zostałem gwiazdą TV, a jedynie sięgnąłem po dwa niezbędne narzędzia: prognozę pogody oraz Google Maps. Chwila analizy - gdzie to mnie jeszcze nie było oraz skąd w teorii wieje wiatr (o czym później) i kierunek został wybrany przez jednoosobową aklamację: Dolsk. Zdecydowała odległość (pięć dych w jedną stronę) oraz widok fajnego jeziorka na mapie. Wystarczyło.

Początek jazdy jednak trochę mnie zaniepokoił - w Luboniu przy Armii Poznań widziałem konwersację jakiegoś kolarza z policjantami stojącymi radiowozem na "ścieżce". Nie wiem o co chodziło, ale po ostatnich własnych przebojach raczej się domyślam :/ Miałem ochotę dołączyć się do dyskusji, ale biorąc pod uwagę, że sam jechałem szosą po drugiej stronie, ale z MO nic nie wiadomo, stwierdziłem, że w miesiącu kwietniu jeden mandat wystarczy i odpuściłem :) Mam nadzieję, że rowerzysta się wybronił.

Potem już trasa standardowa - Puszczykowo, Mosina (tam mtb po remontowanym torowisku), Żabno, Brodnica. I w końcu jedna z obowiązkowych atrakcji - słynne Manieczki (umc umc umc!!!)! Niestety (sorry, "niestety") skończyła się epoka klubu Ekwador, jest jego następca, pod którym jak zwykle odbyłem egzorcyzm, czyli zgodnie z tradycją puściłem sobie Behemotha na empetrójce :)

Opuściłem owo magiczne miejsce i skierowałem się na Śrem. Tam oczywiście oznakowanie dróg klasyczne. Czyli swoi wiedzą co i jak. Chwilka skupienia i na smartfonie udało się wytyczyć dalszą trasę. W miasteczku straszyły jakieś chodniki z niebieskimi znakami rowerów, ale na szczęście po drugiej stronie, więc w miarę zgrabnie przepchnąłem się poza jego granicę.

Tu zaczął się zarówno najfajniejszy, jak i najcięższy kawałek trasy. Najcięższy, bo trafiłem na odkryty teren, gdzie silny wiatr pomiatał mną jak Pan Edzio z klatki obok swoją konkubiną. Najfajniejszy, bo pojawiły się całkiem zacne, długaśne hopki. Generalnie to ja je bardzo lubię, ale dziś przy tym podmuchu w pysk dały mi ostro w kość. Jednak udało się w końcu dojechać do Dolska, który najpierw postanowiłem "dojeździć" do końca, a zwiedzić po nawrocie. Pierwsze, co mnie zainteresowało to oczywiście kupa drewna, czyli kościół św Ducha z 1618 r. Zrobiłem zdjęcie - niestety pod światło - które może byłoby i ładne, gdyby nie pełne metafizyki Eko-Groszki za 700 i Orzechy-Grube za 680. Biznes jest biznes :)

Gdy już zawróciłem z objazdówki (po górkach, hurra) skręciłem w ryneczek, zupełnie nie wiedząc czego się spodziewać, prócz napisu z nazwą miasteczka. Pomysł nieskomplikowany, a wykonanie całkiem fajne.

Z tyłu zainteresowała mnie bryła kolejnego kościoła, więc azymut wybrałem właśnie tam. Okazało się, że to późnogotycki budynek pod wezwaniem św. Michała Archanioła, z interesującą dzwonnicą. A leżąca naprzeciw późnobarokowa plebania to cacuszko nad cacuszkami.


W dół od kościoła zamigotała mi woda i w ten sposób odkryłem Jezioro Dolskie Wielkie, gdzie w te pędy zjechałem. Och, jak tam mi było dobrze. Wjechałem na molo, ukoiłem się dźwiękiem fal, zamoczyłem łapy w wodzie - tak, tego mi było potrzeba.


Trzeba było niestety wracać, bo czas z gumy nie jest. Objechałem raz jeszcze starówkę, wersja mini-mini, ale z bardzo pasującym mi klimatem. To lekkie nadużycie, ale całość, z tymi pagórkami, z ciekawą zabudową, a przede wszystkim z jeziorem, skojarzyło mi się ze Skandynawią z tych najbardziej jej zapomnianych rejonów.

Powrót zacząłem swoimi śladami i to był ten jeden jedyny moment, gdy odczułem, że wiatr może wiać w plecy. Jadąc trasą na Śrem lekko udało mi się przekroczyć 56 km/h i miałem chrapkę na sześć dych, ale w tym momencie kierunek powiewu się zmienił i się nie udało. Zresztą od tej pory pomoc się skończyła - w najlepszych chwilach wiało mi z boku. Postanowiłem pojechać naokoło, tym razem Śrem omijając i kierując się na Kórnik, który też objechałem bokiem i wyjechałem na trasie do Mosiny. W Mieczewie na stacji musiałem się zatrzymać, bo ciepło zrobiło swoje, picie mi się skończyło, a poza tym miałem już dość tego upierdliwego wiatrzyska, który na całej trasie sprzyjał mi może przez 40 kilometrów. Pozostałe 80 było standardowe :)

Mimo wszystko dobrze mi się dziś kręciło. Poznałem fajne tereny, zrobiłem miły dla oka kilometraż (choć średnia "taka se"), a do tego spaliłem się (24 stopnie!!!) jak studenciak na imprezie reggae. Jestem na tak :) Niestety teraz za oknem już deszcz, słychać burzę... Chyba jutro (co najmniej) przerwa :/

P.S. Rowerowy Poznań postanowił wkleić mój ostatni filmik o DDR-ce wzdłuż Dębca na fejsową tablicę. Miło mi.