Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197597.20 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2017

Dystans całkowity:1840.95 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:65:19
Średnia prędkość:28.18 km/h
Maksymalna prędkość:63.10 km/h
Suma podjazdów:7889 m
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:61.37 km i 2h 10m
Więcej statystyk
  • DST 210.60km
  • Czas 07:28
  • VAVG 28.21km/h
  • VMAX 62.30km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 1135m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Poznań - Wrocław w wersji makro

Środa, 20 września 2017 · dodano: 20.09.2017 | Komentarze 40

Na początek tego tygodnia (bez konkretnego dnia, a w sumie dni) były trochę inne rowerowe plany, ale nie wyszły, z kilku względów. Finalnie stanęło na jednodniowym dłuższym wypadzie w towarzystwie Dariusza, w tereny kompletnie mi nieznane, choć bardziej nastawione na zbieranie gmin, co zdecydowanie nie jest moim priorytetem, do tego żeby je zaliczyć trzeba by było wyjechać gdzieś o piątej rano, co nawet nie spełnia warunków bycia moim jakimkolwiek priorytetem :) Jednak okazało się, że tam właśnie jest spore ryzyko opadów, trzeba było więc zmienić kierunek. Od dawna chodziła mi po głowie opcja wyjazdu do Wrocławia, więc na szybkim spontanie wczoraj wieczorem jako alternatywa powstały dwie wersje trasy, niby podobne, jednak prowadzące kompletnie innymi drogami dojazdowymi do celu, z czego jak się okazało wyszły pewne drobne niedomówienia co do końcówki. Na szczęście nie jesteśmy babami i potrafimy sobie stanowczo je wyjaśnić, dojść do wniosków na przyszłość i dopracować szczegóły współpracy :) Finalnie o dziwo bardziej pasowała mi wersja kolegi, na nią się więc ustawiliśmy, ja poszedłem spać o nienormalnej dla mnie porze (czyli przed północą), żeby nie zaspać i pojawić się kwadrans po siódmej rano w wyznaczonym punkcie w Komornikach.

Udało się. Choć mało co bym nie wylądował pod kołami pewnego rannego ptaszka w Luboniu, pewnie z taką samą zawartością mózgu, co jego przyrodniczy odpowiednik. Ale przyznam, że o tej porze jest bardzo ładnie, choć niewyraźnie :)

Obgadanie szczegółów i w drogę. Upału nie było :) Ale przynajmniej się pojawiło słońce, które lekko ogrzewało plecki. Odcinek od Komornik do Śmigla już przerabiałem, a że był wyjątkowo prosty to można nawet było się zdrzemnąć nad kierą, ale jakoś nikt nie reflektował :) Za to ja nigdy nie mogę odmówić sobie zdjęcia tego oto wiatraka:

Więcej wiatraków było w Śmiglu, ale tym razem nie na nich się skupiłem, ale na smutnym widoku wygaszonej linii wąskotorowej ze Starego Bojanowa do Czacza, którą jakieś dziesięć lat temu podczas pracy w pewnym kolejowym stowarzyszeniu staraliśmy się uratować. Niestety na PKP nie ma mocnych i pozostał jedynie skansen Śmigielskiej Kolei Wąskotorowej :/


Mimo to do Śmigla mam sentyment, bo to całkiem sympatyczne miasteczko.

Po powrocie na główną drogę trafiamy do Leszna.

W nim ułan zamierzał zlikwidować przechodnia.

Tam też zęby zazgrzytały nie raz, nie dwa, a w sumie przez całą długość miasta. Byłem tu rowerem pierwszy raz i do tej pory kojarzyło mi się całkiem pozytywnie (w przeciwieństwie choćby do Kalisza), ale po takich smaczkach jak ten...:

...zaczynam się powoli zastanawiać, czy wciąż trzymać kciuki za Unię w rewanżowym meczu o mistrzostwo Polski na żużlu. Który grają nomen omen ze Spartą... Wrocław :)

Z ulgą opuściliśmy DDR-kowy koszmarek, mijając granicę województw...

...i dojechaliśmy do miejscowości Góra, która miała Biedronkę. A my nieopatrznie postanowiliśmy zrobić w niej zakupy. Był to setny kilometr, więc czas wydawał się odpowiedni. Tylko, że... w tym samym czasie to samo zaplanowało sobie całe miasteczko... Najpierw Dariusz, następnie ja, spędziliśmy po piętnaście minut w kolejkach. Cztery kasy były otwarte, kasjerki działające na pełnej parze, a i tak finał mojego sznureczka wyglądał tak:

Stracone pół godziny mocno pokrzyżowały moje wstępne wyliczenia co do pojawienia się we Wrocku. Eh :/

Gdy podczas wyjazdu z Góry zgubiliśmy ślad na Stravie, gorliwie podbiegł do nas jakiś tubylec, chcąc pomóc, bo "sam jeździ i w ogóle tylko szybko leci do urzędu coś załatwić i pędzi pojeździć, póki jest pogoda". Miło :) Ostrzegł tylko, że nasz szlak jest mało godny polecenia, bo dziury... Jakie dziury? :)


Choć trzeba uczciwie przyznać, że tam, gdzie nie było dziur, był całkiem godny asfalt, łączący jedne kawałki o wyglądzie szczęki zapitego żula, z innymi :)


Jedna miejscowość przykuła moją uwagę specyficznym hasłem (to chyba miał być rym):

Kto na ochotnika powie o co kaman? :)

No dobra, rąk w górze brak, już tłumaczę. Okazało się, że tu (czyli w Konarach) powstała pierwsza na świecie cukrownia przerabiająca buraki, a ów Achard to pomysłodawca. Proste? Proste :) Mnie zaskoczyła też psia kupa, w którą prawie wdepnąłem, jak również smakujące ją stado much :)

Wołów... Hm. Znana mi już wcześniej rowerowo miejscowość, co oznaczało, że wiem, że trzeba ją szybko opuścić.

Teraz trasą, którą pokonywałem za dzieciaka, docieramy do Obornik Śląskich. Punkt dla mnie bardzo istotny.

Tu bowiem chciałem odwiedzić grób Babci, której kiedyś obiecałem, że przyjadę do Niej rowerem. Nie zdążyłem. Więc choć w ten sposób, zapalając znicz, częściowo spełniłem swoją obietnicę.

Kolejnym odcinkiem był kawałek do Trzebnicy. Wzgórza Trzebnickie są mega fajnymi hopkami, ale na stu siedemdziesiątym kilometrze człowiek chce, żeby ich nie było :) Do tego doszedł remont przed samym miastem, przez który pamiętana przeze mnie droga została zaorana, a powstały jakieś dziwne objazdy, dzięki którym najpierw zjechaliśmy prawie na sam dół, żeby wrócić gdzieś na wysokość punktu, z którego startowaliśmy.


Lekkie zagubienie się tutaj i znów leciały założone przeze mnie wstępnie minuty. Co najlepsze - okazało się, że nasze niedogadanie tyczyło się właśnie owej Trzebnicy, w której byłem i nie chciałem koniecznie znów być, Dariusz też, a jednak byliśmy. Tak to jest jak się robi coś na ostatnią chwilę :) W każdym razie udało się znaleźć wylotówkę na Wrocław, rozoraną na maksa, tak samo jak sam dojazd to stolicy Dolnego Śląska, który charakteryzował się m.in. tym, że drogowcy ustawiali znak drogi rowerowej, zapominając wylać na niej asfalt... No ale zjeżdżało się godnie :)



Sam Wrocław... Hm. Nigdy nie lubiłem tego miasta. Urodzono mnie tu, przez pierwsze dwadzieścia lat życia często w nim bywałem, ale zawsze kojarzyło mi się z bliżej nieokreślonym czymś, co budziło niechęć. A jednym z elementów była wszechobecna kostka brukowa. Przyznam - jest dużo lepiej. Przynajmniej na naszym odcinku zakwitł kawał porządnej asfaltowej ścieżki, szerokiej i bezpiecznej.

Niestety, im dalej w las, tym gorzej. Niejasne oznakowania, drogi rowerowe słusznie wytyczone w jednym kierunku, ale tak pogmatwane, że ktoś, kto kręci tu pierwszy raz się nie odnajdzie, szczególnie przy korkach, które są masakryczne. Raz nawet zostałem wykrzyczany przez jakiegoś lokalsa, że jedziemy nie tą stroną... Tylko że innej (chyba) nie było :) A już ścisłe centrum to najpierw taki standard:

A potem czyste Indie. Klaksony, samochody na pasach rowerowych, jakieś dzikie, legalne wjazdy przez torowiska... Na moje koszmar. Choć znów przyznam - jest lepiej niż było. O co nietrudno :)

W końcu finisz - dworzec Wrocław Główny, tu zdjęcie robione z poziomu sklepu oferującego izotoniki na drogę :)

Według moich obliczeń powinniśmy być na miejscu około piętnastej, może kwadrans później. Niestety się nie udało, z kilku względów. Przez to we Wrocławiu nie zjedliśmy posiłku, co biorę na klatę. Jednak udało się w całości wrócić do Poznania sprawdzonymi i zawsze przystosowanymi do jazdy z rowerem (nawet jeśli nie są przygotowane, to można upchnąć) Przewozami Regionalnymi. No i wysiąść na Dębcu, z którego Dariusz miał dwa rzuty beretem do domu, a ja może jego ćwierć :)

Wiatr - wiał w plecy! Choć były fragmenty, gdy robił to z boku, a na odcinku Oborniki - Trzebnica wręcz delikatnie gnoił. No cudów nie ma i nie będzie :) Ale takie były założenia, w tym jedno główne - nie zapie... nie jechać szybko :)

Dariusz - dzięki za wyjazd i opracowanie innej trasy niż ja bym to zrobił, dzięki czemu poznałem nowe dolnośląskie światy. I wstępnie obiecuję, że w końcu kiedyś uda się przed odjazdem coś ciepłego zeżreć :)

Trasa w wersji Relive - TU.

PS. Apel do cerberów SOK-owych z Piły i Kalisza. Da się wejść na dworzec PKP z rowerami? No da się. No to się uczcie od mądrzejszych kolegów z większych miast :)

PS 2. Gminy. Hmm. Jak w liceum - poczekam i ściągnę od tych lepszych z tego przedmiotu :)



  • DST 56.50km
  • Czas 01:54
  • VAVG 29.74km/h
  • VMAX 50.80km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 239m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pusz(t)ki

Wtorek, 19 września 2017 · dodano: 19.09.2017 | Komentarze 4

Dziś już bez Saurona z przodu, za to przy całkiem sympatycznej pogodzie, oczywiście z malutkim wyjątkiem dla wiatru, który zmieniał swój kierunek stricte pode mnie. Choć muszę mu przyznać, że gdzieś między Komornikami a Poznaniem się pogubił i przez kilka kilometrów mi niechcący pomógł :)

Wykonałem "kondomika" w wersji najbardziej klasycznej z klasycznych: Poznań - Luboń - Wiry - Puszczykowo - Mosina - Dymaczewo - Łódź - Stęszew - Szreniawa - Komorniki - Poznań. W roli głównej wystąpiły dziś zawartości puszek, te usytuowane z przodu, po lewej stronie. Raz, że było ich dzisiaj niczym rudnic w jakimś wypasionym mrowisku, dwa, że mózgi używane były przez nie w najmniejszym możliwym stopniu. Przykładem blondie z dwójką pięcsetplusów, która wyprzedziła mnie na gazetę centralnie przed zapalającym się czerwonym światłem na jednym z lubońskich skrzyżowań, tylko po to żeby włączyć po chwili tryb "offline" w głowie - samo zielone już chwilę trwające nie pomogło, żeby wejść w stan "active", stało się to dopiero po moim pukaniu w karoserię, wspomaganym przez klaksony z tyłu.

W Komornikach wyjątkowo małe korki jak na tę miejscowość:

Choć i tak wystarczyły, żeby zabić - do tego momentu całkiem realną - potencjalną średnią na poziomie 30+.


  • DST 57.40km
  • Czas 02:01
  • VAVG 28.46km/h
  • VMAX 50.20km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 188m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pod okiem Saurona

Poniedziałek, 18 września 2017 · dodano: 18.09.2017 | Komentarze 13

Jak niby mawiał Htichcock – najpierw trzeba zacząć od trzęsienia ziemi, a następnie napięcie powinno rosnąć. U mnie było dziś podobnie, tyle że odwrotnie - zaczęło się od podniesienia ciśnienia, a potem czekała na mnie walka z życiowym kataklizmem, czyli znów silnym wiatrem, który łaskawie raczył znów się ze mną przywitać i mi towarzyszyć. Wielkie dzięki za takich kumpli, co się przyczepiają, mimo że ich nikt nie lubi :) I do tego całkowicie demotywując do jazdy.

Owym podniesieniem ciśnienia była próba samobójcza licznika marki Sigma, wykonana przez samoistne wyskoczenie z mocowania. W 99% udana, dzięki czemu znalazł się on na podłożu. Co z tego, że zatrzymałem ruch niczym zawodowy policyjny cieć wysyłany do awarii świateł – komputerek spadł tak sprytnie, że rozlał się ekran. Niby tragedii nie ma, gdyż akurat ostatnio jeździłem z dwoma (bo mi nieprzemakalna Sigma przemakała), ale używałem jej również w crossie, wykorzystując główną zaletę tej marki, czyli uniwersalność montażu. Zły na złośliwość rzeczy martwych jechałem dalej, na kierze mając taki oto widok:

Oko Saurona patrzyło na mnie przez całą drogę, z Dębca przez Plewiska, Zakrzewo, Sierosław, Więckowice, Dopiewo, Dąbrówkę, znów Plewiska i do domu. Choć ten ostatni etap trochę mi się poszerzył, o rowerowy na Traugutta, gdzie jak zwykle ze zniżką kupiłem nową Sigmę. Przy akompaniamencie syku wewnętrznego węża w kieszeni...


  • DST 56.10km
  • Czas 01:55
  • VAVG 29.27km/h
  • VMAX 50.70km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 273m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sobota

Niedziela, 17 września 2017 · dodano: 17.09.2017 | Komentarze 12

Znów było całkiem fajnie pod względem pogody na rower. O dziwo, tylko dodam :) Generalnie gdyby nie w sumie połowa dystansu kręcona po mieście to byłoby nawet bardzo ok, ale czerwona fala swoje zrobiła - to, co nadrobiłem skopało się pod sam koniec. Wiatr - z północy w teorii, a z zachodu w praktyce - nie przeszkadzał za bardzo, co oczywiście nie jest jednoznaczne z tym, że pomagał. Co to, to nie ;)

Było wyjątkowo ciepło jak na ostatnie dni - siedemnaście stopni - dzięki czemu przypomniałem sobie jak się jeździ w zaledwie jednej warstwie ciuchów, do tego z zestawu "na krótko". Takie warunki powinny być przez cały okrągły rok, żadnych upałów i żadnych mrozów. Dobra, zejdźmy na ziemię - winter is coming.

Zrobiłem kółeczko z Dębca na Górczyn, potem wzdłuż Głogowskiej do Kaponiery, z niej zjazd w kierunku Sołacza, przez Piątkowo do Suchego Lasu, za Złotkowem skręt...

...i tą eską nad eską (o numerze jedenaście) lekko zakrzywiam czasoprzestrzeń, kompletnie olewając obowiązujący ustawowo dzień tygodnia, pojawiając się w Sobocie.

Mijam tamtejszy kościół, a w sumie chyba nawet sanktuarium, na zewnątrz którego "wierni" zajęci plotami między sobą "słuchali" mszy. Kieruję się na Rokietnicę, do której docieram pożerając peleton :)

Powrót przez Kiekrz, Starzyny, Kiekrz poznański, Słupską, Wolę, Grunwald i do domu. W sumie podczas całej drogi uratowałem życie jednej babci, próbującej wlecieć mi na czerwonym pod koła (użyłem komunikatu głosowego) oraz trzech Ukraińców (wiem, bo da się ich poznać po wyglądzie, a dodatkowo słyszałem ich "przepiękny" zaśpiew) - nie skasowałem dwóch na wiaduktowej DDR-ce w Suchym Lesie (też komunikat głosowy, a w sumie ryk, bo na zwyczajne odgłosy nie reagowali), jednego na wiaduktowej drodze już tylko rowerowej w Górczynie. Choć trzeba przyznać, że na nim pismo obrazkowe jest nie do ogarnięcia również dla polactwa.

Przyuważyłem też wzruszającą parę - stereotypowy Sebix (czapeczka, dresik) z Karyną (te legginsy.... oj, bolało) na spacerku. Z pociechą zapakowaną do wózka. I tu wspomniane wzruszenie - był on niebiesko-biały, z herbem Lecha. Jakby przyjmowano zakłady na temat pierwszych słów, które wypowie ów młody człowiek, to bym stawiał na coś w rodzaju "Legia to stara..." :)


  • DST 52.50km
  • Czas 01:45
  • VAVG 30.00km/h
  • VMAX 50.50km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 230m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pozytywa

Sobota, 16 września 2017 · dodano: 16.09.2017 | Komentarze 21

Już wiem. To po to jest te na oko 350 gównianych pogodowo dni w roku, żeby docenić 15 takich jak dziś. Czyli po prostu fajnych. Wiatr o dziwo odpuścił i dał żyć, nie padało, jedyne co to mogło być na starcie ciut cieplej niż 10 stopni :) Potem jednak temperatura wzrosła i momentami było nawet zbyt komfortowo.

Trasa to "muminek anty-ddrkowy": Dębiec - Lasek Dębiński - Starołęka - Krzesiny - Koninko - Głuszyna - Babki - Daszewice - Rogalinek - Mosina - Puszczykowo - Luboń - Dębiec. Ruch niewielki, prócz oczywiście Lubonia, gdzie zakwitłem jak zwykle wśród tubylców pogrążonych w ich odwiecznym dylemacie: Mac, dyskont czy galeria (handlowa, choć chyba tego nie musiałem pisać).

Dobra, koniec. Ile można pisać pozytywnie? Poza tym muszę lecieć, bo w końcu mam dzień wolny, czyli całkowity brak czasu :)




  • DST 51.60km
  • Czas 01:53
  • VAVG 27.40km/h
  • VMAX 53.10km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 172m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bełt

Piątek, 15 września 2017 · dodano: 15.09.2017 | Komentarze 19

Wyruszyłem, przejechałem, wróciłem. Na tym chciałbym zakończyć temat dzisiejszego rowerowego wypadu.

No ale tak się nie da, więc jedynie wspomnę o tym #**% czymś, co jak mnie nie hamowało centralnie w pysk, to starało zmieść z drogi lub z nudów usunąć napisy z ramy. Czyli o wietrze. Na więcej słów menda nie zasłużyła.

Tak poza tym to wciąż trwa remont między Chomęcicami a Konarzewem, więc moje aktualne trasy na zachód przypominają chód konesera wina marki "te za 2,99" w niedzielny poranek - jest w nich wszystko prócz dłuższego kawałka prostej. Tu objazdy, tam zakręty, tu serwisówki, tam zamknięte przejazdy... Czyli jeden wielki bełt :)

Bełt = Poznań + Luboń + Wiry + Komorniki + Rosnowo + Chomęcice + Gołuski + Dąbrówka + Zakrzewo + Wysogotowo + Skórzewo + Plewiska + znów Poznań. Fuj!

Sama pogoda też mała coś z deklem - raz słońce, raz chmury, raz nawet dopadł mnie deszcz. Wczoraj, gdy miałem zamontowany szosowy błotnik, nie spadła na mnie ani kropla. Dziś, bez niego, musiało padać. I bądź tu mONdry :)



  • DST 55.80km
  • Czas 02:03
  • VAVG 27.22km/h
  • VMAX 56.10km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 243m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiaterloo

Czwartek, 14 września 2017 · dodano: 14.09.2017 | Komentarze 9

To, że wybrałem sobie dziś do jazdy szosę, a nie crossa, nie oznacza, iż warunki pogodowe były bardziej przyjazne. Wręcz przeciwnie - przelotne deszcze gnębiły Poznań od rana, a wiatr... Nie będę używał tu pasujących do niego słów, bo wyczerpałyby one obszerne zasoby polskiego słownika wulgaryzmów. Dość powiedzieć, że w połowie stałej "kondomikowej" trasy (Poznań - Luboń - Wiry - Puszczykowo - Moisna - Dymaczewo - Stęszew - Komorniki - Poznań), gdzie w "sprzyjających" dniach podczas jazdy solo można osiągnąć średnie wartości na poziomie plus minus 32 km/h, ledwo na liczniku miałem 24,5. Potem co prawda fragmentami wiało mi w plecy (milusie to, tylko czemu zdarza się tak rzadko?), ale i tak ostateczny wynik jest poniżej jakiejkolwiek krytyki.

Jedyne, co mam na swoje usprawiedliwienie to to, że tak zawiany czułem się ostatnio gdzieś na pierwszym roku studiów :) Momentami spychało mnie na pola, a przed każdą mijanką z TIR-em chowałem głowę na wysokości korby, bo strumień powietrza starał się zafundować mi cofkę. Wesoło było :)

Na koniec bonusik dla bajkstatsowiczów z sąsiedniego województwa. Przejazd przez tę miejscowość zajmuje mi coś około minuty, o czym pewnie marzy każdy kręcący codziennie po Łodzi :)



  • DST 64.20km
  • Czas 02:34
  • VAVG 25.01km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 327m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lesie, wróć!

Środa, 13 września 2017 · dodano: 13.09.2017 | Komentarze 15

W tytule nie ma literówki, a ja nie wróciłem do filmowych wzruszeń z etapu: późny żłobek/wczesne przedszkole :) O ssso chozzzi - już za chwilę.

W wolny dzień wstałem jak zwykle niespiesznie, tym bardziej, że Żona dziś do pracy szła trochę później niż zazwyczaj, więc nie było ciśnienia na wczesne opuszczanie najważniejszego elementu domowego wyposażenia (prócz lodówki, oczywiście). Wypiłem kawę, zacząłem szykować szosę do wyjazdu, następnie spojrzałem za okno i.... mina mi zrzedła. Albo inaczej: linia ust wyglądała z grubsza jak drzewa, które wiatr postanowił przywitać z ziemią. Spojrzałem na siebie (no na Pudziana nie wyglądam, nie oszukujmy się), potem na wspomniany już sprzęt z barankiem z przodu (też na Pudziana nie wygląda) i postanowiłem co następuje:

1. Mimo świecącego słońca wybrać do jazdy crossa.
2. Pojechać do lasu i mieć w d...rzewie wiatr.

Kolejne pół godziny to odgruzowywanie staruszka (w końcu wpadłem skąd nazwa marki - STR), szukanie dętek na zapas, zmiana ustawień licznika, szukanie samego licznika, który gdzieś podziałem (był pod plecakiem) i takie tam. W końcu jednak nadejszła wiekopomna chwila i ruszyłem, udając, że azymut, który dziś sobie wybrałem jest moją codziennością i w ogóle to lasy zjadam na śniadanie. Wielkopolski Parku Narodowy - zaraz Cię ujarzmię! Tak buńczucznie... wyszeptałem :)

To, że WPN wielką ładnością jest, wie chyba każdy. Ja dotychczas kręciłem po nim tylko najbardziej znanymi szlakami, dziś postanowiłem zaszaleć i ruszyć w nieznane. Nooo, pół nieznane. Najpierw jednak musiałem pożeglować (oj, ciężko było) z Dębca przez Luboń do miejscowości Wiry, gdzie przekraczając tory znalazłem się w lesie. A na początek w piachu, którym mnie przywitał. Już wiedziałem, ze będzie wesoło, bo nie dość, że rower ledwo zipie, to jeszcze na slikach sobie mogłem... No niewiele mogłem :)

Potem jednak zrobiło się sympatyczniej, a ja kręciłem dziarsko przed siebie, czując to. Oj, tęskniłem :) Pierwsza pauza nastąpiła na pierwszym z możliwych rozstajów, ale byłem przygotowany, gdyż - pochwalę się - posiadam mapę Parku. Tu mi pomogła, potem już nie, bo mapa lasu w momencie zgubienia się w nim jest średnio przydatna, gdy dokoła widzi się tylko albo drzewa, albo drzewa :)


Jadąc prosto dostałem się jakimś cudem do Grejzerówki, którą przeciąłem i wybraną na chybił trafił drogą dostałem się do wysokości Jeziora Jarosławieckiego, sprytnie schowanego przed nieuświadomioną ludzkością, której byłem idealnym reprezentantem :)

Płynąłem dalej na czuja, genialnym kawałkiem trafiając znów w okolice Grejzerówki, gdzie zrobiłem taktyczny błąd - zamiast kierować się na Góreckie, skręciłem w prawo na wysokości muzeum. Raz, że nie było tam ani ładnie, ani uroczo, ale za to piasku było w bród. Jupi :) Dojechałem do Trzebawia, gdzie pojawiła się normalna asfaltowa druga. Zadowolony, że widzę kierunkowskaz na Stęszew, popędziłem właśnie tam. Niespodzianka - napis: "koniec drogi z masy bitumicznej". No dobra, pomyślałem, tragedii nie będzie. Była :) Prawie sześć kilometrów kolein z piachu, potem leśnego duktu, ale wyżłobionego kołami ciężkiego sprzętu do wyrębu drzew, a nade wszystko w większości otwarta przestrzeń, gdyż dominowały pola. Dokładnie tego chciałem uniknąć, bo wiatr pomiatał mną jak chciał. A ja nie chciałem, żeby on chciał. W końcu jednak dotarłem do Stęszewa, tam pojawił się asfalt... Ufff.

Postanowiłem cofnąć się znaną dobrze drogą przez Łódź i obydwa Dymaczewa do Mosiny. Tak zrobiłem, choć co chwilę musiałem korygować ustawienie kół, bo dziwnie mnie spychało w lewo. Minąłem nawet jednego kolarza i pomyślałem: współczuję, chłopie. W samej Mosinie obrałem kurs na Osową Górę (a jakże), wsapałem się na nią i wybrałem sobie sam pokutę nie wiadomo za co, gdyż skierowałem się w znajome rejony zjazdu do Jeziora Kociołek. Czemu pokutę? Bo słowo "zjazd" brzmi fajnie, gorzej z praktyką, gdy ma się pod sobą coś na kształt Sahary, która potem zamienia się w kamieniołom. Dziwię się, że opony nie wykonały na mnie wyroku śmierci za zbrodnie na rowerowych elementach :)


Kociołek zaliczyłem, ze smutkiem patrząc na skutki niedawnych wichur...

...a następnie skierowałem się - jak mi się wydawało - nad wspomniane już Jezioro Góreckie, ale coś pokiełbasiłem i wylądowałem... No właśnie. Gdzieś :) Kilka nawrotów i znów wiedziałem, gdzie jestem, a co ważne już kręciłem wzdłuż poszukiwanej trasy. Choć i tak jakiś WPN-olog miałby w tym momencie ze mnie niezły brecht :)


Z lasu wyjechałem na wysokości Jezior, potem już klasycznie - do Puszczykowa, następnie Łęczyca, Luboń i do domu. Ostatnie osiem kilometrów w deszczu, ale i tak wypad uważam za mega udany. Spędziłem dwie i pół godziny na zabawie, prawie jak dziecko w piaskownicy. Momentami dosłownie :) Poznałem nieznane mi wcześniej dukty, powoli zaczynam mieć mapę WPN-u w głowie, a nade wszystko odpocząłem od szosy, bo jazda nią dziś na pewno nie należałaby do przyjemności, choć częściowo zaliczyłem i tę atrakcje, chwilami musząc łapać kask, żeby nie odleciał :)

Kiedy powtórka - nie mam pojęcia. Za to wiem, że chcę mieć w pełni sprawny rower na takie wypady.

Tu TRASA w wersji z aplikacji Relive.

EDIT: Udało mi się skonstruować w końcu filmik z wyjazdu:



  • DST 52.25km
  • Czas 01:48
  • VAVG 29.03km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 227m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

...a ja na tej wojnie... :)

Wtorek, 12 września 2017 · dodano: 12.09.2017 | Komentarze 11

Wpadł dziś klasyczny "kondomik" (choć jak to napisałem to zauważyłem pewien paradoks w tym zdaniu) w wersji: Poznań - Luboń - Mosina - Puszczykowo - Dymaczewo - Łódź - Stęszew - Komorniki - Poznań. Korasy w Luboniu, Mosinie i Komornikach śmiało mogły konkurować z tymi wielkomiejskimi, tyle że okazały się jeszcze bardziej niebezpieczne, bo w wykonaniu PZ-tów. Kilka razy było wesoło, ale przeżyłem. Wiatr? No cóż... Chciałbym znów go pochwalić, ale nie zasłużył - z minuty na minutę był coraz silniejszy, a zamiast południowo-zachodni, jak zapowiadano w prognozach, okazał się wschodni z odchyłami. Namachałem się więc niczym niepełnosprytny chomik po kołowrotku, a wynik i tak wyszedł mizerny :)

Jeszcze jest zielono, jeszcze jest ładnie. Spieszmy się kochać liście, tak szybko odejdą...


Zadziwiająco szybko skończyła się również kontynuacja "Millenium" autorstwa Lagercrantza, w wersji audio, kolejnej jeszcze nie mam, zabrałem się więc za ciekawostkę, na którą trafiłem przez przypadek, i już sam siebie pytam: czemu tak późno? Znalazłem się bowiem na froncie (nie tylko podczas walki z wiatrem) po odpaleniu słuchowiska "Święty chaos" - jako że rzecz zaczyna się w Afganistanie to mi we łbie strzelano, krzyczano, że Allah coś tam, gdy odpadała głowa od tułowia to słyszalne było smakowite "ślurrrp".... Fajna rzecz, mimo że scenariusz (bo to nowatorska wersja audiobooka, na zasadzie serialu w odcinkach) Harasimowicza momentami nie trzyma się kupy. to na  dwa kółka jest "lekturą" idealną. No to co, roweru akbar! :)


  • DST 57.20km
  • Czas 02:00
  • VAVG 28.60km/h
  • VMAX 50.90km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 225m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kórko

Poniedziałek, 11 września 2017 · dodano: 11.09.2017 | Komentarze 2

Czyli kółko z Kórnikiem w centrum. Stęskniłem się trochę za tym kierunkiem, więc prawie z radością przyjąłem wschodni powiew. Oczywiście okazał się on w praktyce południowym, ale przecież oczywistą oczywistością było, że tak się stanie :)

W końcu poczułem wrzesień pełną gębą - korki właziły prawie do Lasku Dębińskiego, przez który zrobiłem sobie szutrowy skrót :) To samo na Starołęce, następnie gdzieś na odcinku między Krzesinami a Koninkiem było spoko, za to gdy wpadłem na wysokości Gądek w tirowy cug to myślałem, że już mnie nie puści. Ale jednak - udało się wydostać serem szwajcarskim, bo drogą tego nazwać nie wypada, przez Dachowę oraz Robakowo, by w końcu wybrać azymut na Kórnik, który zgrabnie minąłem objazdem, by przez Mieczewo, Rogalin, Puszczykowo, Wiry i Luboń dotrzeć do domu. Przy czym słowo "dotrzeć" jest najbardziej adekwatne, gdyż od nagłych hamowań straciłem resztki klocków :)

Uff. Co to ja napisałem na samym początku? Aaa, jest - "stęskniłem się za tym kierunkiem". No to mam :)