Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197863.90 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2016

Dystans całkowity:1755.83 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:60:46
Średnia prędkość:28.89 km/h
Maksymalna prędkość:53.80 km/h
Suma podjazdów:3992 m
Liczba aktywności:32
Średnio na aktywność:54.87 km i 1h 53m
Więcej statystyk
  • DST 53.10km
  • Czas 01:48
  • VAVG 29.50km/h
  • VMAX 53.20km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 228m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Holidejki

Piątek, 22 lipca 2016 · dodano: 22.07.2016 | Komentarze 11

Pogoda zrobiła się - przynajmniej rano - całkiem przyjemna, bo było lekko ponad granicą dwudziestu stopni i słonecznie, acz nie upierdliwie. Warunki idealne, szkoda tylko, że kierunek podmuchów zrobił się pólnocno-wschodni, co oznaczało konieczność pokonania miasta z południa na północ i z powrotem. Dzielnie jednak poniosłem ten krzyż.

Po minięciu punktu zero, czyli granicy, kręciło mi się już całkiem fajnie, a nawet wiatr, mimo że strasznie niezdecydowany, nie męczył mnie całą drogę. Cud :) Trasa dziś była po prostu w tę i we wte, czyli przez Kobylnicę do Jerzykowa lub Biskupic (bo nigdy nie wiem właściwie w której miejscowości tam jestem), a następnie swoimi śladami, jedynie delikatnie skorygowanymi w centrum.

Średnia byłaby całkiem dobra, gdyby nie Poznań, w którym straciłem sporo na światłach. Ale generalnie widać, że są wakacje, bo przez co bardziej newralgiczne miejsca przejeżdża się dużo szybciej, a nade wszystko w końcu nie ma studentów, dzięki czemu na tych lepszych pasach rowerowych, jak choćby przy polibudzie, można w końcu przejechać bez obaw o potrącenie pałętającego się robactwa. Jak dla mnie wakacje mogą być pod tym względem przez cały rok.


  • DST 52.05km
  • Czas 01:44
  • VAVG 30.03km/h
  • VMAX 50.70km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 115m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uwolnić korki!

Czwartek, 21 lipca 2016 · dodano: 21.07.2016 | Komentarze 4

Tak to jest już w życiu, że dni wolne znikają szybciej niż butelka markowego winiacza za 3,99 w łapkach podbiedronkowego żula. Nie inaczej było ze mną, bo te trzy doby bez roboty przeszły do annałów historii zdecydowanie zbyt nagle. Tym samym obudzenie się dziś rano i stwierdzenie, że znów muszę zwlec się na rower wcześniej, żeby zdążyć do pracy było niczym dostanie obuchem w łeb.

Jak już minął pierwszy szok od tego obucha to ruszyłem, wybierając jako kierunek południe - Luboń, Puszczykowo, Mosinę - by potem zdać się na impuls w temacie tego gdzie skręcę. No i niespodzianek nie było, bo mimo wschodniego wiatru skierowałem się bardziej na zachód, wykręcając "kondomika" przez Dymaczewo, Stęszew, Szreniawię i Komorniki. Czyli klasycznie wykonany klasyczny klasyk :)

Na górce pomiędzy Dymaczewem a Łodzią jakieś trzy metry przede mną przebiegła sarna, z prędkością szanującego się myśliwca F-16. Nie było mowy o zrobieniu zdjęcia, a szkoda, bo prezentowała się naprawdę godnie. Otwarty otwór gębowy kierowcy dostawczaka jadącego z naprzeciwka (zresztą jak zdążyłem zauważyć z branży mięsnej), który zastygł z komórką przy uchu był bezcenny :) Natomiast ja zdziwiłem się, i to bardzo, w Komornikach, które zapobiegliwie ominąłem objazdem przez Rosnowo w celu uniknięcia korków. Gdy bowiem dotarłem znów do głównej drogi stwierdziłem, że w korku to stoję ja, chcąc wyjechać z bocznej ulicy, natomiast ta, na której najczęściej sznury samochodów mają po kilometr jest całkowicie przejezdna. Jak się okazało - zepsuły się światła na jednym ze skrzyżowań (tym ze skrętem na Wiry), przez co ruch był płynny i bezkolizyjny. No proszę, tyle lat dyskusji jak rozwiązać ten węzeł, a odpowiedź okazała się taka banalna :)

PS. W tamtym tygodniu wysłałem info do portalu epoznan.pl, że może warto zająć się tematem zalewanej ścieżki przy Koszalińskiej. Dziś dostałem maila, że otrzymali odpowiedź od ZDM-u, który prawdopodobnie zajmie się naprawą tego kawałka. Hurra. Czekałem jedynie na naszych mistrzów klawiatury w komentarzach i się nie zawiodłem: "Nie potrafi c.iota przejechać przez kałużę? Czyżby syndrom braku obowiązkowej służby wojskowej?". Od razu przypomniałem sobie w jakim kraju żyję :)
http://epoznan.pl/news-news-68740-Koszalinska_nowa_droga_rowerowa_pod_woda._Bedzie_odwodnienie


  • DST 52.50km
  • Czas 01:47
  • VAVG 29.44km/h
  • VMAX 50.70km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 58m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Relaxx

Środa, 20 lipca 2016 · dodano: 20.07.2016 | Komentarze 16

Dziś spokojny, wolny relaksik na szosie po wczorajszych dwóch stówach z ogonkiem. Tak, wiatr wiał w pysk :) Ale tak miało być, bo z założenia olałem jego kierunek (północny ze wschodnimi inklinacjami) i pojechałem na zachód, jedną ze stałych tras przez Plewiska, Skórzewo, Wysogotowo, Zakrzewo, Więckowice, Dopiewo, Dąbrówkę, Gołuski i znów Plewiska.

Nogi rano jeszcze czułem, a po powrocie - już dużo mniej. Ot, leczniczy jest ten rower, radzi sobie nawet ze zmęczeniem po rowerze :) A przez cały wczorajszy, nieplanowany wyjazd zrobiło mi się całe trzy dni wolnego pod rząd, za co zapłacę gniciem w robocie przez inne dni, ale na razie korzystam. Nawet dziś wyjątkowo najpierw zasiadłem do kompa i skończyłem relację zamiast zacząć kręcić. A gdyby nie konieczność pozałatwiania spraw na mieście najchętniej teraz wziąłbym książkę i zamienił się w jedną wielką personifikację Lenia :) Niestety...


  • DST 221.10km
  • Czas 07:57
  • VAVG 27.81km/h
  • VMAX 53.80km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 638m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kaliskie dokołakółki

Wtorek, 19 lipca 2016 · dodano: 19.07.2016 | Komentarze 15

Od czego tu zacząć? Cholera, tych zaczynań będzie więcej niż samego opisu :)

Generalnie plan był taki, żeby wspomóc Dariusza w zamalowywaniu mapki na zielono, czyli zdobywaniu gmin. Nie pytajcie, każdy ma swoje zboczenie :) W okolicach weekendu wstępnie odpowiedziałem na pytanie czy jadę gdzieś dalej (+/-200 km) w sposób, którego najważniejszym elementem był znak zapytania. A dotyczył on dnia wolnego.

W międzyczasie odezwał się Remik z kolejnym zapytaniem: czy coś będzie w końcu z zaplanowanego na poniedziałek wypadu. Oczywiście nie było nic. Ale presja przełożyła się na konkretny plan działania i logistyczne możliwości skupienia się na wtorku jako "dniu ziroł".

O dziwo... się udało załatwić to i owo, dzięki czemu po osiemnastej wczoraj zrobił się konkret i decyzja - jedziemy. Zrzedła mi tylko mina na myśl o godzinie pobudki, czyli piątej z kawałkiem. Rano! Ale jakoś się udało wstać. Aha, jeszcze jedna istotna rzecz - wiedząc, że Remik nie ma szosy, a ja mam ten przywilej, że posiadam rowerowy duet, z założenia wybrałem na dzisiejszy trip crossa. Mój tyłek mi za to do teraz dziękuje, choć finalnie okazało się, że to ja jadę na najgrubszych oponach :)

Uff. Zaczynanie się skończyło, czas na konkrety. Z Dębca ruszyłem lekko przed szóstą, kilkanaście minut później witałem się z Dariuszem, a po chwili oczekiwana na punktualne przybycie do Łęczycy - z Remikiem. To było akurat premierowe spotkanie w takim zestawie, więc tym bardziej historyczne :)

Pokrótce omówiliśmy pierwsze detale trasy, którą ogarniałem jedynie na początku, czyli gdzieś do Trzykolnych Młynów. Potem zdałem się na kolegów. W sumie komfortowa sytuacja. Puszczykowo, Mosina, Rogalin, Radzewice - tu czułem się jak ryba w wodzie. Potem moje liderowanie przejął Remik, który z doświadczenia wiedział, na które DDR-ki trzeba zwracać uwagę, na które mniej, dzięki czemu udało nam się uniknąć mand... pouczenia czy tam czegokolwiek na mega absurdanych ścieżkach w Śremie, na których końcu mogliśmy pozdrowić nieoznaczony radiowóz :)

W międzyczasie trwała żywa dyskusja na temat mordowania ryb, królików, meduz, kalmarów oraz kur. Nie da się ukryć, chłopaki znalazły wspólną pasję. I oczywiście - eh, znają to wszyscy niejedzący trupiarni - "ciosy" w plecy wegetarianina :) Dlatego na chwilę się wycofałem, żeby raz jeszcze pokazać, gdzie to mam :) Powyżej Waszych kół. Ale w sumie - kilka razy się uśmiałem :)

Tak kręcąc na zmianę dotarliśmy do miejscowości Góra, która faktycznie zawierała w sobie górę, a na jej końcu pałac z końcówki XIX wieku. Przedtem jednak urzekła mnie nazwa tamtejszej knajpy - "Bar stylowy pod kogutem". Była na tyle apetyczna, tak samo jak wygląd, że nie dziwi napis "na sprzedaż". Ale rok wybudowania budynku - 1888 - robi wrażenie, Chyba że to ściema :)

Pod samym pałacem Remik zorientował się, że nie wziął z domu aparatu. Po telefonie do żony zorientował się, że nie ma go też w domu. Po chwili zorientował się, że ma go jednak w plecaku :) Chcąc zapełnić lukę w niemożliwości robienia zdjęć cyknąłem fotę z samowyzwalacza, która na pewno nie ma szans na wystawę na Grand Press Photo, ale za to powstała :) Niewyraźni jesteśmy, bo spisek czy coś tam :)

Tamtejsze "pawie" zdecydowanie były spokojniejsze przed naszym przybyciem. Chłopaki, jakiś pomysł czemu? :)

Potem nazwy miejscowości przewijały mi się jak w kalejdoskopie, nic mi nie mówiąc. Wyjątkowo byłem zupełnie nieprzygotowany i miałem gdzieś przez co jedziemy, choć znaczną część miejscowości eksplorowałem dogłębnie koleją, co pozwalało mi zachować pewną psychiczną kontrolę. Na pewno pamiętam Golinę, gdzie przed marketem nastąpił na popas, na pewno Prusy (bo znów znaleźliśmy się pod zaborem), na pewno Panienkę (sms do Żony: "jesteśmy w..."), pałac w Dobrzycy...

...oraz Gołuchów, gdzie zatrzymaliśmy się w całkiem ładnym parku, którego centrum stanowił zamek zbudowany w latach 1550-1560. Tyłka nie urwał, ale jak na swój wiek prezentuje się godnie.


Przedtem jednak zaskoczył nas deszcz, całkiem solidny, przez który najpierw straciliśmy dobre kilkanaście minut stojąc pod wiatą przystankową, a następnie podobną ilość czasu pod drzewami, poszerzając swoje kontakty społeczne o parkującego już tam wcześniej autochtona. Swojskiego w całej swej swojskości :) W końcu ruszyliśmy, jak widać na zdjęciu wyglądając jak zmoknięte kury. A może bardziej kurczaki.

Różnymi dziwnymi drogami dotarliśmy do miejsca, od którego było kilkanaście kilometrów od Kalisza. Ale okazało się to iluzją, gdyż gminy zdobywa się abstrakcyjnie - tu skręcając w lewo, tu w prawo, tam nawracając... Tym samym nagle znaleźliśmy się dalej niż bliżej celu, w jakiejś zupełnie nie do zapamiętania miejscowości, w której wypatrzyliśmy sklep z niezbędnym zaopatrzeniem - izotoniki, woda, pączek, pączek, drożdżówka, drożdżówka, lód od Grycanek (tu nastąpiła dyskusja sięgająca daleko bardziej...). Pani sklepikarka jak dowiedziała się ile przejeżdżamy najpierw zbladła, a potem wyszła przed sklepik wypytać co i jak. Wieś będzie żyła plotami pewnie jakiś rok :) Specyfiką miejsca było też to, że po zatrzymaniu pachniało ewidentnie marychą, a kilka kilosów dalej z tego co kojarzę skierowaliśmy się ku miejscowości Kokalin. Przypadek? :)

Gdzieś wtedy zorientowałem się, że trochę przesadziliśmy z przerwami, a do odjazdu pociągu, którym wstępnie chciałem wracać (żeby po osiemnastej być przy wizycie fachowca zakładającego liczniki wody i załatwić z nim dość istotną sprawę) została nieco ponad godzina i grubo ponad trzydzieści kilosów do zrobienia. Niby realne, ale biorąc pod uwagę, że wtedy właśnie zaczęliśmy robić zakręt, po którym przestało wiać nam w plecy, a zaczęło mocno w pysk i do tego znów padać - raczej bez szans. Jednak spróbowaliśmy, za co dzięki. Remik, gdy tylko z obowiązku znalazł się na wojewódzkiej pocisnął tak, że ciężko było go dogonić, co jak potem się okazało było spowodowane jego "miłością" do tego typu dróg. Dariusz też nie zamulał, chyba najbardziej robiłem to ja, no ale koła i mój rower robiły swoje.

Przy okazji udało się jeszcze upolować drewniany kościółek w miejscowości Krzyżówki.

Poddaliśmy się w miejscowości Koźminek, z całkiem ładnym pałacem i skromnym ryneczkiem. Nie było szans zdążyć, po wykonaniu telefonu do Żony przekazałem czego trzeba dopilnować i o co wypytać, a my już na spokojnie napiliśmy się jakiejś podobno mega zdrowej wody z tamtejszej "fontanny". Gdy robiłem zdjęcia pałacu i kościoła...

...usłyszałem gdzieś z boku głos: a nam pan nie zrobi? Okazało się, że należał on do waćpana z pobliskiej ławeczki, jak się okazało też "kolarza", z którym chwilę pogadaliśmy o dętkach i walorach miejscowości, w której byliśmy. Obiecałem, że zdjęcie będzie, nawet całej trójki tubylców, i to na blogu :) Pożegnaliśmy się miło, a ja niniejszym spełniam prośbę:

Teraz czekał nas najgorszy etap trasy. Choć z przyjemnym elementem, bo nagle - zupełnie przypadkowo :) - zgubiliśmy się gdzieś w środku sadu (?) wiśniowego i bojąc się, że umrzemy z głodu zajęliśmy się ich konsumpcją. Oczywiście miało to tylko na celu przeżycie, a nie obżarstwo. Były pyszne :)

Przez jakichś wsie i objazdy dojechaliśmy do Opatówka, wciąż z zacinającym deszczem oraz wmordewindem. I od razu mówię - wiatr nam dziś baaaaaardzo pomagał, praktycznie przez większość trasy mieliśmy go jako ziomala. Dopiero ostatnie 30-40 kilosów było bardzo upierdliwe. Do granic samego Kalisza pamiętam jedynie zaparcie się na rogach kierownicy oraz walkę mającą na celu poruszanie się do przodu. Udało się!

Sam Kalisz to najpierw - znów - kretyńskie DDR-ki, do tego pokonywane w mocno zacinającym deszczu, potem pozamykane drogi, konieczność jazdy chodnikiem, bruk, bruk, bruk... Oj, nie będę miłośnikiem tej miejscowości :) Na chwilę zatrzymaliśmy się na rynku, gdzie zrobiono nam pamiątkową fotę, już wyraźną.


W planach mieliśmy obowiązkową pizzę, ale jak się okazuje w Kaliszu to nie jest łatwe. Znalezienie pizzerii graniczyło z cudem, przez co znów kręciliśmy jakimiś bocznymi paskudnymi uliczkami, żeby w końcu wylądować przy samej galerii koło dworca, gdzie wedle informacji od Żony miał znajdować się godny polecenia przybytek, z rewelacyjnymi opiniami. Czasu było niewiele, ja poleciałem więc kupić bilety (dialog z tamtejszym cieciem: "- Proszę przypiąć rower na zewnątrz dworca. - Ale ja nie mam zapięcia. - Trudno, ale tu są kamery. - No fajnie, znam co najmniej kilka miejsc, gdzie są kamery i rowery nikogo nie kolą w oczy. - No ale nie ma wyjścia, bo zaraz ktoś przyjdzie z ochrony". Finalnie - bojąc się klapsa :) - wyprowadziłem rower na zewnątrz, a cieć sam z siebie jak widziałem zaczął go pilnować. Choć tyle.

Chłopaki zamówiły pizzę - jak na moje pyszną! Ratuje to trochę opinię o Kaliszu, mieście, w którym byłem ostatni raz jakieś osiem lat temu, a prócz nowej galerii mało się zmieniło. Ale nie oceniam, bo byliśmy za krótko. W każdym razie za cztery sery i wegetariańską duży plusik :)

Kupiliśmy jeszcze, hmmmmm, zapasy na drogę :), które dość szybko zostały skonsumowane podczas jazdy "tygryskiem", czyli zmodernizowanym EN57 (Dariusz, wierz czy nie wierz, to naprawdę te same "kible", które widziałeś w Ostrowie, tylko odświeżone).

Nieniepokojeni przez nikogo w miłej atmosferze dojechaliśmy do Poznania - ja z Dariuszem wysiedliśmy na Dębinie, Remik pojechał na Główny, skąd jeszcze miał spory kawałek jazdy przez miasto. Akurat byłem w komfortowej sytuacji, bo do domu miałem w linii prostej kilometr piechotą, natomiast Dariusz już większy dystans do Plewisk.

Podsumowując - dzięki Panowie za świetny wyjazd! Była to moja pierwsza dwuseta crossem, zupełnie inna niż ta szosowa. Pod koniec było ciężko, ale cała trasa wyszła rewelacyjnie. Tak jak mówiłem - napiszę szczerze, że wiatr nam pomagał przez większość drogi, więc proszę mi nie imputować, że pomijam tego typu ewenementy przyrody :) Remik, miło było w końcu poznać na żywo! Pewnie to nie ostatni wyjazd. Aha, a jak widać wegetarianie jakoś żyją i nawet jadąc czołgiem potrafią zrobić swoje ;) A gminy wkleję jak mi powiecie jakie zaliczyliśmy, bo nie mam pojęcia :)

PS. Wybór crossa jako środka transportu okazał się najlepszym, jaki mógł być. Tyłek mniej bolał, na masie dziurawych dróg nie wpadłem do żadnego krateru, a nade wszystko - jako jedyny wróciłem bez mokrego pampersa, bo byłem dumnym posiadaczem błotnika. Jednego, ale jakże istotnego :) Pozostaje mi tylko przeprosić towarzyszy za ponad 200 kilosów z dźwiękiem trzeszczącego siodła w tle :)



  • DST 52.80km
  • Czas 01:48
  • VAVG 29.33km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 84m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Korekcyjnie

Poniedziałek, 18 lipca 2016 · dodano: 18.07.2016 | Komentarze 6

Dziś oczywiście znów nie było mi dane się wyspać. Zazwyczaj mam tak przez pracę, dziś powodem była wizyta u dentysty, delikatnie po południu. Sam nie wiem co gorsze :) Choć chyba wiem - stomatolog to tylko pół godziny męczarni, robota - co najmniej osiem.

Wietrznie było jak zwykle, za to temperaturka jak dla mnie idealna, bo poniżej dwudziestu stopni. Nie chciało mi się napinać, więc przejechałem swoje tempem umiarkowanym, by nie rzec słabym. Pod koniec stałej trasy na zachód, przez Plewiska, Gołuski, Dąbrówkę, Dopiewo, Trzcielin, zaraz za Rosnowem postanowiłem zmienić swój rytuał i w Komornikach nie skręcać na Luboń, tylko wrócić przez Plewiska. Decyzja okazała się genialną, bo miałem co prawda jeszcze więcej powiewu w pysk, ale za to zachowałem higienę psychiczną. Im mniej Lubonia w mym życiu tym trzyma się ona lepiej :)


  • DST 51.30km
  • Czas 01:45
  • VAVG 29.31km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 66m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pomyja

Niedziela, 17 lipca 2016 · dodano: 17.07.2016 | Komentarze 9

Kolejny dzionek ze wczesnym wstawaniem jako kluczowym jego punktem. A potem praca. Ten horror nie ma końca :)


Dodatkowo ostatnio prawie żaden wyjazd nie może obyć się bez niespodzianek. I to nie takich typu, że nagle zatrzymując się na światłach znajduję przypadkowo banknot dwustuzłotowy lub z paki dostawczaka przewożącego karbonowe szosy obsunie się jeden egzemplarz, kierowca się zatrzyma i wręczy mi go mówiąc, że jest milimetrowa ryska na dolnej części ramy i mogę zatrzymać ten uszkodzony bubel.

Nie.

Dziś na przykład na wysokości piętnastego kilometra, mimo że nic tego nie zapowiadało, dopadł mnie deszczyk. Deszczyk na początku, potem już zwykły upierdliwy deszczor. Byłem wtedy w szczerym polu po minięciu Skórzewa, dopiero po jakichś dwóch kilometrach znalazłem schronienie na stacji benzynowej w Wysogotowie. A konkretnie w myjni, którą podczas prawie dwudziestominutowego oczekiwania na wisikanie się chmur zwiedziłem wzdłuż i wszerz, zastanawiając się nad abstraktem swojego położenia – w miejscu, którego najważniejszym elementem jest woda znalazłem się uciekając przed opadem z nieba. Logika z rowerzystą nie zawsze mają po drodze :)

W końcu ruszyłem, ale jako że drogi były śliskie to znacznie zwalniając tempo, które do tej pory było całkiem przyzwoite. Tym samym całe kółeczko przez Więckowice, Fiałkowo, Dopiewo, Gołuski i Plewiska znów zostało „wyślimaczone”, tym bardziej, że pod sam koniec trafiłem na świeżutkie kałuże, bo deszcz do Poznania dotarł trochę później i opuścił go dopiero kilka minut przed moim powrotem.


  • DST 53.20km
  • Czas 01:50
  • VAVG 29.02km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 213m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jezioro DDR-kowskie

Sobota, 16 lipca 2016 · dodano: 16.07.2016 | Komentarze 0

W końcu pogoda się unormowała, przynajmniej pod względem opadów, które chwilowo się skończyły. Znaczy się weekend, znaczy się muszę do pracy - to jest niezmienne. Musiałem więc zwlec się wcześniej, co akurat dziś wyjątkowo przyszło mi dość sprawnie i w okolicach 8:30 ruszyłem. Miałem nadzieję. że uspokoi się również wiatr, ale... jak zwykle. Znamy to :) Nie dość, że był dość silny to jeszcze zachciało mu się wiać z północnego zachodu, co zmusiło mnie do przejazdu przez Poznań z południa na północ. Miastem - o dziwo - pustym, za to ze światłami ustawionymi jak na godzinę szesnastą w najbardziej zakorkowany dzień tygodnia. W związku z tym poruszałem się niespiesznym, standardowym ruchem żaby.

Gdy wydostałem się poza obszar zabudowany już, już byłem gotowy ponownie pochwalić nową ścieżkę przy Koszalińskiej, bo ostatnio dobudowano nawet wygodne dojazdy z newralgicznych fragmentów ulic, aż tu... o Boże, morze!

Tyle by było chwalenia polskiej współczesnej myśli technologicznej :) Co było robić, ominąłem bajorko, następnym razem przywiozę ze sobą klapki do obsługi roweru wodnego.

Bez przygód dokręciłem do Kiekrza, Rokietnicy, tam zakręciłem na Napachanie, Kobylniki, przez Rogierówko wróciłem do Kiekrza, a stamtąd Słupską i Bułgarską do domu. Nie chciało mi się spieszyć, tym bardziej, że w TOK FM leciał ciekawy wywiad z laską, która przez miesiąc jeździła sobie po Iranie skonstruowanym praktycznie własnoręcznie rowerem z bambusową ramą. O dziwo da się bez większego narażania życia ze strony ludzi, za to największym zagrożeniem jak się okazuje są tam bezdomne, zdziczałe psy, które polują na wszystko co się ruszą. Jedynym, sprawdzonym patentem jak się okazuje jest wożenie ze sobą pistoletu na kapiszony. Do wykorzystania na rodzimej ziemi :)


  • DST 32.20km
  • Czas 01:11
  • VAVG 27.21km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 45m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Glut bezsuchonitkowy

Piątek, 15 lipca 2016 · dodano: 15.07.2016 | Komentarze 11

Wczoraj zamiast prawdziwego pedałowania - dzięki niezwykłej uprzejmości pani/pana pogody - nadrobiłem zaległości w spaniu oraz w najnowszym sezonie „Gry o tron”, kręcąc do rytmu ścielących się trupów na chomiku całe 33 kilometry ze średnią 32,3. Hura.

Dziś od rana – niespodzianka – dzięki niezwykłej uprzejmości pani/pana pogody nadrobiłem znów zaległości w spaniu oraz spoglądając na padający, kropiący i zamiennie siąpiący deszcz miałem zamiar odpalić kolejny odcinek. A tu... przestało.

Prędko chwyciłem za crossa, ubrałem rowerowe ciuchy gorszego sortu i ruszyłem. Początkowo było całkiem spoko. Przez jakieś 7-8 kilometrów, do granicy Plewisk. Tam zrobiłem fundamentalny błąd, skręcając w remontowaną ulicę Grunwaldzką, która zmyliła mnie połowicznie odnowionym asfaltem przy wjeździe. Finalnie wylądowałem w środku rozkopów, między wertepami, ciężarówkami i błotem. Kilometr tego odcinka pokonałem w takim tempie, że na zwykłej trasie byłbym dublowany przez emerytki po kielichu dosiadające wiekowe składaczki. A do tego zaczęło znów kropić, po chwili siąpiąc, a na wysokości serwisówki za Skórzewem lać.

Od tego momentu, chowając uszy po sobie i mocno pod kask, pamiętam głównie to, że śmiało mogłem wybierać dowolne style. Pływackie. Kraul, żabka, motylek – wszystko bardziej pasowało do zastanej sytuacji niż poruszanie się rowerem. W domu, po zaledwie glucie, pojawiłem się całkowicie przemoknięty, za to z wielką ilością minerałów zbliżonych do piasku w gębie. A w bi0donie miałem po powrocie więcej niż przed wyruszeniem ;)

No nic, za głupotę się płaci. Ale w sumie jest satysfakcja, bo nie każdy potrafi wykazać się taką naiwnością jak ja :)


  • DST 52.00km
  • Czas 01:54
  • VAVG 27.37km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 235m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Suche deszcze

Środa, 13 lipca 2016 · dodano: 13.07.2016 | Komentarze 14

No i znów zostałem oszukany! Spisek jest na tyle sprytnie uknuty, że aż nie chcę myśleć jakie moce brały w nim udział. Ale - finalnie - nie ma tego dobrego, co by na dobre nie wyszło :) Oczywiście chodzi o pogodę. Rano do godziny ósmej delikatnie kropiło, a prognozy solidarnie twierdziły, że w końcu porządnie lunie, i to jeszcze przed jedenastą. Porzuciłem więc myśl o szosie i po ogarnięciu się zaprzęgłem crossa, na którym dzięki błotnikom i szerokim oponom moknie się bardziej na sucho :)

Plan był taki, żeby zrobić minimum 30 kilometrów, a jeśli nie będzie padało to może i wykręcić pięć dyszek. Po ruszeniu po pierwsze zrobiło mi się głupio, bo po chwili wyszło słońce, a do tego gorąco, bo ubrałem lekką, ale jednak jesienną bluzę rowerową. Minąłem Luboń, Łęczycę i Puszczykowo, za którym przyszło mi na myśl, że skoro już jadę czołgiem to wykorzystam jego potencjał i wjadę w samo serducho Wielkopolskiego Parku Narodowego. Skręciłem więc w kierunku Jezior, drogą, która swoje lata świetności miała pewnie z pięćdziesiąt lat temu. Jeśli w ogóle. Na trasie tasowałem się z dwójką rowerzystów, którzy tak jak ja skierowali się nad Jezioro Góreckie i pojechali dalej. Ja tylko zjechałem sobie singielkiem i zawróciłem, bo nie chciałem ryzykować dłuższego kręcenia po korzeniach tym moim sprzętem w stanie agonalnym, acz jeszcze dość stabilnym.

Następnie pokręciłem do Komornik słynną Grajzerówką, na której po pierwsze przypomniałem sobie naocznie czemu tak rzadko tam bywałem, a po drugie - od czego jest taki zawód jak dentysta. Droga, zbudowana w czasie II Wojny Światowej dla nazistowskiego namiestnika Kraju Warty, straszy i mści się do dziś za przegraną. Początkowo da się nią jechać jeszcze jako tako, ale ostatnie kilka kilometrów to masakra nawet dla crossa. Zdziwili mnie - zresztą jak zwykle - puszkarze, którzy chyba za bardzo się tu rozwydrzyli i na widok dwóch kółek nawet nie zastanawiają się czy może łaskawie zjechać choćby delikatnie w prawo na wąskiej drodze, tylko pędzą na pewniaka. Jako że ja robiłem to samo to może na przyszłość się zastanowią, że rowerzyści mają takie same prawa, tym bardziej, że dziurawe nieutwardzone pobocze od strony mistrzów kierownicy było zdecydowanie szersze niż po mojej. Dziś jednak nie ucierpiało żadne lusterko :)


Fotki robiłem jadąc jeszcze tą lepszą częścią, na tej drugiej nie dałbym rady, bo ledwo utrzymywałem w łapach kierownicę :)

Udało się dotrzeć w całości do Komornik, a w związku z tym, że miałem na liczniku zaledwie 27 kilometrów i nie padało, zawróciłem do Szreniawy, skręciłem do Rosnowa, zjechałem znów do Komornik, a potem do Plewisk. Tam wpadłem w pułapkę nieoznaczonej serwisówki wzdłuż A2, z której po zwiedzeniu pola na jej końcu cofnąłem się jak niepyszny. Końcówkę wykonałem naokoło, przez Skórzewo, poznańskie Junikowo, znów Plewiska i znów Poznań.

Wymęczyłem się nieziemsko, ale jestem zadowolony z odmiany. Dziś już wiatr nie był łaskawy i gnojek upierdliwie uprzykrzał mi życie, jak zwykle zmieniając kierunek tak, żeby wiać mi w pysk. A do tego podczas zjazdu w lesie lekko przesunął mi się tylny hamulec i ocierał o koło przez 2/3 trasy, co odkryłem dopiero w domu. Brawo ja :)

Aha, oczywiście do końca jazdy nie spadła na mnie ani jedna kropla deszczu.


  • DST 55.80km
  • Czas 01:48
  • VAVG 31.00km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 123m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Oł je!

Wtorek, 12 lipca 2016 · dodano: 12.07.2016 | Komentarze 26

Oj tak, takiego roweru przejazdu było mi potrzeba! W końcu bez żadnej awarii, choć pierwsze 17 kilometrów jechałem z rozklekotanym pedałem, który został mi w Mosinie na miejscu i za free wymieniony na nowy. W końcu nie na rozgrzanej na maksa patelni, ale w temperaturze 22 stopni. No i najważniejsze - notować, notować - wiatr postanowił być sprawiedliwy i przeszkadzał mi jedynie przez 70, a nie - jak zwykle - 90% trasy :)

Jechało mi się naprawdę fajnie. Może dlatego, że dziś w czerwonym, więc musiało być szybciej :) Wykonałem "kondomika" od strony Lubonia, Puszczykowa, Mosiny przez Łódź, Stęszew i Komorniki, poszerzonego o objazd komornickich korków przez Rosnowo. I nawet wyjątkowo dziś tylko jeden kretyn planował zrobić ze mnie trollową marmoladę podczas próby wyprzedzania na ślepo TIR-a. O dziwo jednak się wycofał, być może przestraszony widokiem mojego nowego nabytku na kierę, który wczoraj prezentowałem. Więc za te 11 PLN mam nie tylko LED-a, o funkcji kominiarki, maski gazowej dla chomika oraz czapki UFO, a i odstraszacza. Mój najlepszy zakup ever, na to wychodzi :)