Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Mam przejechane 209176.10 kilometrów w tym 4.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 27.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 700345 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Trollking.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:6972.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:272:50
Średnia prędkość:25.55 km/h
Maksymalna prędkość:67.50 km/h
Suma podjazdów:74000 m
Liczba aktywności:132
Średnio na aktywność:52.82 km i 2h 04m
Więcej statystyk

Urlop - Karkonosze 2014. Staniszów, Karpacz

Wtorek, 19 sierpnia 2014 · dodano: 22.08.2014 | Komentarze 0

Wiatr przez cały pobyt wiał z kierunków południowo-zachodnich, więc już trzeciego dnia dała o sobie znać pewna monotonia. Trzeba było coś kombinować, żeby ciągle nie jeździć tymi samymi ścieżkami. No i wykombinowałem ósemeczkę. Najpierw podjazd do Staniszowa, czyli trasa obok dwóch odrestaurowanych niedawno pałaców. Potem zjazd genialną widokowo drogą w dół do Sosnówki i skręt w lewo określonym na Stravie odcinkiem "Sosnówka masarnia", który wcale lekki nie jest. W końcu Miłków, jak zwykle dziurawy, z nową atrakcją, która jeszcze się buduje. Widok mnie zaskoczył, nie ma co :)

Dla relaksu wjechałem sobie do Karpacza, jak zwykle skręcając koło Tesco na Ścięgny. Oj, chciało się rozpędzić, ale niestety - dość szybko w tym moim trupie zabrakło przerzutek, a przednie koło niemal trzymałem zębami :)

Cofnąłem się znów do Sosnówki i ruszyłem tym razem do Podgórzyna, potem Sobieszowa i Piechowic, które objechałem i wróciłem Trasą Czeską. Chciałem być sprytny i zafundować sobie jeszcze fajny zjazd w Wojcieszycach, no ale znów drogowcy okazali się ode mnie sprytniejsi i rozwalili całą wioskę całkowicie, tak że ledwo przejechałem mtb, nie chcąc myśleć o tym, co by było podczas ewentualnej jazdy szosą. Na koniec jeszcze zakorkowana o dziwo Jelenia, ale najważniejsze, że trening został zaliczony, a rower i ja wróciliśmy w całości :)

A po południu zrobiliśmy sobie mentalnego hardkora, czyli wyjazd do Szklarskiej w pełni sezonu. Ludź na ludziu - masakra. Jednak równowaga psychiczna została zachowana dzięki wizycie w bliskiej nam oazie spokoju, czyli w knajpie Widok, na szczęście mało znanej, przez co jeszcze nie "zabydlonej". A widok z niej jest naprawdę warty każdej złotówki wydanej na browara :)



Kategoria Góry


Urlop - Karkonosze 2014. Michałowice i Chojnik

Poniedziałek, 18 sierpnia 2014 · dodano: 21.08.2014 | Komentarze 2

Dzień trzeci, a rowerowo drugi to misja Michałowice. Baaardzo dawno nie zaliczałem tego podjazdu, więc smaczek nań miałem nieziemski. Dla niewtajemniczonych: Michałowice położone są administracyjnie w granicach Piechowic i graniczą z Jagniątkowem, czyli najwyżej położoną częścią Jeleniej Góry. Jednak realnie to zupełnie niezależny byt, w którym działa nawet teatro-kabaret o nazwie Teatr Nasz. Arcyciekawe miejsce, które trzeba koniecznie odwiedzić - i to koniecznie rowerem, żeby docenić uroki wspinaczki, szczególnie od strony Piechowic. Wiem, wiem, wytrawni górale szosowi nawet by na ten podjazd nie spojrzeli, ale ja mam do niego sentyment i tyle :)

Do Piechowic dojechałem Trasą Czeską, potem kawałeczek w dół i zaczął się sens poniedziałkowej wyprawy. Chyba niedawno odbywał się tu jakiś maraton, bo na asfalcie pełno było napisów: "ktośtam dajesz!" czy "cośtam team, do przodu!", jednak mnie najbardziej urzekł ten z samego początku o treści: "Nowy ogień w dupie!" :)

Kręciłem sobie pod górkę i kręciłem, w sumie dosłownie, bo kilkukilometrowa wspinaczka tam to głównie serpentynki, spoglądałem sobie w dół i cieszyłem się jak dziecko, że jadę. Tym bardziej, że były też takie atrakcje, uchwycone w biegu:

W końcu dotarłem do góry, pogratulowałem sam sobie i cyknąłem fotkę z widoczkiem. Było to jednocześnie ostatnie ujęcie górala z lusterkiem, bo chwilę później zerwał się silny wiatr, przewrócił rower, a lusterko (co mnie nawet nie zdziwiło myśląc o ostatnich dniach) skończyło w kawałkach pod kierownicą.

Cieszyłem się na zjazd, który w końcu nadszedł, ale niestety - droga do Jagniątkowa w znacznej części to po prostu muldy z asfaltu i bardziej można tam ćwiczyć uniki niż szybką jazdę. A już na końcu, przed Sobieszowem - ha! Remont...

Kilometrów było mi mało, więc ruszyłem jeszcze w kierunku Sosnówki, cykając w pędzie fotkę zalewu:

Najfajniejszy był powrót, bo od Miłkowa miałem wiaterek w plecy i nadrobiłem trochę średnią, która - jak przez cały wyjazd - miażdżyła.

A po południu jeszcze - już pieszo - wyprawa na Zamek Chojnik. Niestety ktoś wpadł na pomysł wybrukowania zielonego szlaku, co osobiście mi się w głowie nie mieściło, cóż, świat się kończy :/ Ale abstrahując od tego: przyjemną fotkę z góry udało się jak zwykle cyknąć:


A na deser: Stawy Podgórzyńskie, do których zrobiliśmy sobie spacer z Cieplic. Oj, spałem potem tego dnia jak dziecko :)



Kategoria Góry


Urlop - Karkonosze 2014. Prolog

Niedziela, 17 sierpnia 2014 · dodano: 21.08.2014 | Komentarze 2

Od czasów wyprowadzki z Jeleniej Góry (to już 14 lat!) każdy przyjazd w rodzinne strony już nie jest zwyczajną wizytą u rodziców, a ciekawą przygodą w komfortowych i cieplarnianych warunkach. Zacząłem w pełni doceniać miejsce, w którym się wychowałem dopiero gdy przestało być dla mnie codziennością - ale dzięki temu odkrywam je za każdym razem na nowo, smakując niemal jak turysta. Tyle tytułem wstępu do naszego wypadu w Karkonosze, czyli logicznego punktu każdego urlopu. Pięciodniowy pobyt udał się też pod względem rowerowym (to ogólnie, choć szczegóły - głównie techniczne - próbowały wszystko zepsuć, o czym później) i wycieczkowym, bo o ile na bicykl siadałem sam to już piesze podróże odbywaliśmy z Żoną razem. Na włączanie i aktualizowanie bloga i w ogóle siedzenie przy necie nie było tak czasu, jak i siły, więc teraz z opóźnieniem nadrabiam to karygodne zaniedbanie :) Zajmie mi to pewnie trochę, bo trochę zajęć czeka, ale potem obiecuję też przejrzeć wszystkie zaległe wpisy znajomych z BS.

Początki jednak nie zapowiadały się ciekawie - praktycznie całą sobotę lało, a chwile ze słońcem trwały maksymalnie od 20 minut do godziny, więc nawet jeśli przychodziła mi do głowy myśl odkurzenia roweru to kończyła się ona równie nagle spojrzeniem za okno i skomentowaniem pod nosem widoku kolejnej wielkiej, burej chmury mknącej od zachodu. Żeby całkowicie nie tracić dnia zrobiliśmy sobie wycieczkę na Perłę Zachodu, z czego ostatnie 10 minut w rzęsistej ulewie. Ale i tak to jedno z najbardziej urokliwych miejsc leżących praktycznie przy nieoznaczonej granicy Jeleniej jak zwykle wzbudziło zachwyt - ten rozsypujący się mostek w dole przekraczałem już setki razy, m.in. na swoim ślubie:

Niedziela okazała się już łaskawsza - od rana chmury biły się ze słońcem o dominację na niebie, w końcu wygrała opcja pośrednia - było pochmurno, ale bezdeszczowo. W to mi graj! Problem był tylko jeden, ale dość istotny - stan mojego starego górala... Pobyt w piwnicy nie pozostał bez konsekwencji - zaraz po ruszeniu było jeszcze ok, ale z każdym kilometrem narastał przerażający dźwięk tarcia, skrzypienia i trzasku z okolic przedniego koła. Był on na tyle głośny, że czułem się jak jakiś niedzielny miłośnik pedałowania na pierwszej tegorocznej wyprawie - sportowy strój, kask, rękawiczki, a pod siodełkiem złom wydający odgłosy, przy których darcie ryja noworodka to muzyka dla uszu... Po powrocie rozkręciłem koło na ile potrafiłem, posmarowałem wszystko, co się dało, ale nic nie pomogło, a każda wycieczka wyglądała tak samo - jechałem z duszą na ramieniu, że w pewnym momencie koło sobie, rower sobie, a ja sobie i tak skończy się mój marny żywot. Uprzedzam fakty - przeżyłem, choć łatwo nie było. Na szczęście nagrałem sobie na mp3 znaczną ilość ciężkiej muzy - volume max i mogłem udawać, że nic się nie dzieje. Choć boję się, że gdybym jeździł po tych terenach codziennie to zaczęłyby się protesty jak przeciw F-16 w Krzesinach :)

Pierwsza trasa to po prostu podjazd do Szklarskiej Poręby najbardziej popularną drogą wzdłuż rzeki Kamiennej, przejechanie przez centrum, dojazd do ulicy Górnej i przed Zakrętem Śmierci zjazd serpentynkami. Nie powiem, żeby jechało mi się komfortowo - musiałem przestawić się z szosy na rozsypującego się grata, co łatwe nie było, ustawić psychikę na górki, a do tego z niepokojem spoglądać na stan sprzętu. Wszystko to przełożyło się na tragiczną średnią, z tym że jest ona wzięta ze Stravy (tak jak wszystkie podczas tego wypadu), bo licznik chyba się postanowił zintegrować ze wszystkim innym i po prostu się zepsuł. Pocieszam się więc, że ta realna była ciut większa. W każdym razie o rozpędzeniu się mowy nie było - życie szanowałem o wiele bardziej :) Szkoda, bo zjazd jest genialny, zakręty niebezpieczne, a końcówka to już dzięki rozwalonemu asfaltowi adrenalinka wyższego rzędu - jedno złe trafienie kołem i lecimy w kosmos. Coś tam niby z tym robią, bo były znaki robót, ale tylko znaki - wykonawców brak.

Wróciłem przez Piechowice - tu niespodzianka: no kto zgadnie jaka? Tak, remont! Mostu. Czyli spacerek po rusztowaniu. Końcówka, czyli Sobieszów i Jelenia już na spokojnie, bez niespodzianek. Oj, ten pierwszy stricte rowerowy dzień nie zachęcił do kolejnych...

A po południu odwiedziliśmy sobie leżące w Rudawach Janowickich Kolorowe Jeziorka. Mimo masy ludzi, którzy kończyli tam właśnie długi weekend miejsce okazało się naprawdę fajne - ostatni raz byłem tam jako kurdupel, więc spojrzenie normalnym okiem było potrzebne. Poniżej kilka fotek samych jeziorek, a ja jeszcze dla relaksu zdobyłem Wielką Kopę. A co mi tam :)





Kategoria Góry


Ot, Szklarska

Czwartek, 3 lipca 2014 · dodano: 03.07.2014 | Komentarze 0

Dziś juź konkret. Drugi i ostatni dzień w górach i drugi sukces - znów z roweru nic nie odpadło. Choć bardzo się starało odpaść wszystko na raz :) Co prawda momentami czułem już podświadome szepty "pull up, pull up", ale po raz kolejny okazało się, że w porównaniu z Tupolewem mój zombie-złom to kawał sukinsyna z charakterkiem.

Trasę zaplanowałem na szybko, bo w końcu do Jeleniej przyjechałem pomagać, a nie wałęsać się po górkach, celebrować widoczki czy odpoczywać :) Poranne rozeznanie kierunku wiatru, oczywiście błędne, wskazały mi jedyny słuszny kierunek - Szklarska Poręba. Ostrzyłem już sobie żółte zębiszcza na ten kilkukilometrowy podjazd bez momentu taryfy ulgowej, ale najpierw musiałem do niego dojechać przez Wojcieszyce oraz górkę na objazdówce Piechowic, która dała mi sporą namiastkę sadomasochizmu, na który sam się zdecydowałem. A potem już orka, orka, orka, ale kurde przyjemna, w cieniu, ze strumyczkiem z boczku, no idylla. Specyficznie rozumiana :)

Już w Szklarskiej skręciłem przy budynku policji w prawo, w kierunku na Świeradów, wspiąłem się pod słynną, prowadzoną kiedyś (nie wiem czy do dziś) przez Ruskich lecznicę OKO i... w końcu mogłem odetchnąć, bo przede mną majaczył zjazd i widoczki takie jak ten:

Zjeżdżało się serpentynkami genialnie, udało się nawet ze złomu wyciągnąć te 50+ km/h, szkoda tylko że wydawało się tak krótko w tę stronę :) Jedyny minus to muldy w asfalcie już w samej Szklarskiej Dolnej, przed którymi na szczęście coś mnie tknęło, źeby zwolnić.. Inaczej pobiłbym pewnie rekord niejednej skoczni...

Wróciłem przez Piechowice, Sobieszów i Zachełmie, robiąc sobie na trasie chwilę relaksu przy Stawach Podgórzyńskich. Oj, ten widok zawsze będzie zachwycał...


Na średnią jak zwykle przy treningach złomem staram się nie patrzeć, żeby nie dostać wrzodów. Ona po prostu była i tyle. Zapominamy :)

To koniec mojego szybkiego wypadu. Misja remontowa wypełniona, minimum zachłyśnięcia górską wolnością zaliczone, czas wrócić do rzeczywistości. Już od jutra znów w pazernych szponach korpo...

P.S. Przy okazji - jeśli jeszcze ktoś nie wie gdzie znajduje się granica ludzkich nerwów to zapraszam do pisania notek takich jak ta na tablecie, w trasie, przy zanikającym sygnale sieci, z doklejaniem mapki, np.z Endomondo. To jest właśnie ta granica.


Kategoria Góry


Kowary - Karpacz - Jelenia z farbą w tle

Środa, 2 lipca 2014 · dodano: 02.07.2014 | Komentarze 0

Moja tajna misja, przez którą na chwilę opuściłem Wielkopolskę to po prostu pomoc rodzicom w małym remoncie, czyli malowaniu jednego z pokoi. A że przy okazji była szansa na jakiś trening po ukochanych górkach to... no cóż, marudził z tego powodu nie będę :)

Żeby zdążyć ze wszystkim, czyli drugim etapem malowania zaczętego dzień wcześniej wyjechać musialem przed ósmą rano, trochę przy okazji źle oceniajac temperaturę, bo bluza z dlugim rękawem byla zbytnią przesadą i zgrzałem się jak Eskimos na wymianie w Egipcie. Osobnym elementem całego przedsięwzięcia był mój stary, sfatygowany góral, w którym znalezienie choćby jednego elementu, który nie trzeszczy, nie skrzypi lub nie żyje własnym źyciem graniczy z cudem :) Łatwo nie było, co chwilę z obawą oglądałem się za siebie czy coś nie odpadło, ale jakoś udało się dziś bez strat wrócić w całości.

Trasa nie była specjalnie wymagająca, ale poruszając się w/w sprzętem każda górka to nie lada wyzwanie. Wystartowałem z Jeleniej do Łomnicy, skręciłem do Mysłakowic, by jak najkrószą drogą dostać się do Kowar. Objechałem je dokoła, robiąc przy okazji fotkę swojego dwukołowego zombie na tle Karkonoszy.
Po zaliczeniu kowarskiego bruku podczas przemykania przez centrum ruszyłem upierdliwą prostą na Ścięgny, wcześniej jednak jeszcze "upolowując" stado koni z jedynym słusznym widoczkiem w tle.
Liznąłem Karpacz w jego dolnych rejonach (jakkolwiek to brzmi) i popędziłem w dół do Miłkowa. "Popędziłem" w przypadku mojego gniota oznaczało niewiele ponad 40 km/h, bo coś takiego jak najcięższe tylne przełożenie od dobrych kilku lat w nim już nie istnieje :).

Potem już Sosnówka, Podgórzyn i droga wjazdowa do jeleniogórskiego Sobieszowa, na której doszedł mnie jakiś szosowiec, którego jednak od razu dogoniłem i trzymałem z nim równe tempo, co jak wiem z doświadczenia potrafi nieźle zirytować, więc po dwóch kilometrach pod pretekstem lewoskrętnego zrobienia zdjęcia zamkowi Chojnik zlitowałem się nad kompanem, ale z formy byłem dumny. Zdjęcie powstało i tak :)

Potem już tylko rundka przez Cieplice do centrum i powrót do ubabranych rąk farbą o barwie meksykańskiego chilli.



Kategoria Góry


Władca Sudetów, cz.3, ostatnia :)

Wtorek, 22 kwietnia 2014 · dodano: 22.04.2014 | Komentarze 0

Szybka relacja, bo już ostatnia z wyjazdu do Jeleniej, pisana zmęczonym wzrokiem z Poznania. Ale - żeby nie było że odpuszczam - trening poranny stał się faktem, chyba całkiem konkretny.

Wiatr nie chciał się zdecydować co i jak, więc zdecydowałem za niego. Zostałem za to pokarany, jak zwykle. Pomógł mi może ze dwa razy, jak nie mniej. No ale nawet to wybaczam. Kurs pierwotny to wedle założeń dolne rejony Karpacza, a potem się zobaczy. No i do Karpacza się faktycznie dosapałem, bo mięśnie jakieś były nie te po nadrabianiu zaległości w odnawianiu znajomości wieczór wcześniej :)

Potem już w dół i nawrót przez Ścięgny i Miłków, aż do Sosnówki, gdzie nastąpiła przerwa na Tymbarka i obowiązkową fotę z gratem, póki jeszcze jeździ :)

Sosnówka ze swoim zbiornikiem wodnym ma to do siebie, że choćby było zupełnie bezwietrznie to na tym właśnie kawałku podmuchy pomiatają zawsze. Nie inaczej było dziś - jadąc w dół musiałem ostro pedałować. Ale co to dla mnie, skoro i tak nie działały najcięższe przerzutki i o większych prędkościach można było marzyć? Jechałem więc bez stresu, emeryckim tempem - no cóż, czas się przyzwyczajać :)

Potem zahaczyłem jeszcze o jeleniogórski Sobieszów, gdzie cyknąłem zdjęcie mojemu ukochanemu zamkowi Chojnik (to to coś z dużą ilością pikseli na górze).

A jak już Sobieszów to potem Piechowice, trasa na Szklarską, zjazd do Cieplic i... koniec świąt :(

Może władcą Sudetów nie jestem, ale wolne się udało.


Kategoria Góry


Władca Sudetów, cz.2 :)

Poniedziałek, 21 kwietnia 2014 · dodano: 21.04.2014 | Komentarze 2

Schemat dzisiejszego dnia niewiele odbiegał od wczorajszego. Czyli na zajecia fakultatywne przed śniadaniem mialem dwie godzinki :) i zabralem sie raźno do roboty równiutko o 8 rano, planując nierówną walkę z poludniowo-wschodnim wiatrem. Do tego postanowiłem zapodać sobie hardkora, planując trasę z góry wiedząc, że większość bedzie pod górę. A co!

Pierwszym etapem był Staniszów, czyli miejscowość, która się diametralnie zmieniła od "moich" czasów. Zamiast zrujnowanej wsi zastać tam teraz można będące jej częścią dwa pięknie odrestaurowane pałace. Jednym z nich jest tzw. "Pałac na wodzie", którego nazwa to spora przesada, ale względem ruiny, która tu straszyła to i tak miodzio.

Drugi z pałaców położony jest duuużo wyżej,  w odległości 10 kilometrów od centrum Jeleniej. Z których co najmniej polowa jest pod górę. Zdjęcia nie zrobiłem, bo aparat zalany potem i znojem bywa zawodny :)

Ale w końcu po to są wyjazdy,  żeby były nagrody, i taka właśnie mnie czekała podczas zjazdu do Sosnówki - piękne błękitne niebo, idealna widoczność,  aż musiałem się zatrzymać, żeby cyknąć fotkę. Jak się okazało była to ostatnia okazja na tego typu fanaberie...

Widoczny na zdjęciu emeryt rowerowy zaczął wydawać już z siebie odgłosy rodem z Mordoru - coś strzelało, coś sapało w środku, miałem chwilowo lekką schizę, ale jako odważny hobbit jechałem dalej i - uprzedzając fakty - żyję :) Dojechałem do Miłkowa i ruszyłem na Karpacz, który liznąłem w najbardziej dolnym jego etapie.


Wciąż o dziwo pod wiatr i z coraz bardziej mrocznym niebem w tle poleciałem na Ścięgny, a potem do Kowar, smutnego miasteczka z długim rynkiem w brukowej kostce. Do teraz czuję każdy jego element. 

Kilometrów było jakoś mało, więc postanowiłem zaliczyć kolejne wsie - Kostrzycę i zupełnie niepłaski Bukowiec, który jeśli już się zdobyło to był bonus w postaci zjazdu do Karpnik, z tutejszymi malowniczymi stawami.

No a potem w końcu zaczął sprzyjać mi wiatr (na 35 kilometrze z 50!) i mogłem LEKKO nadrobić tragiczną średnią z tego dnia. Pomogła w tym panorama Rudaw oraz kolejnego powstałego z martwych pałacu - w Łomnicy.


Wyjazd zakończyłem z lekkim spóźnieniem na śniadanie. Ale cóż - zew natury był tego dnia silniejszy...




Kategoria Góry


Władca Sudetów :D

Niedziela, 20 kwietnia 2014 · dodano: 20.04.2014 | Komentarze 6

Tegoroczne święta wielkanocne zaplanowaliśmy sobie niemal już tradycyjnie w Jeleniej Górze,  skąd jak wiadomo jakiś czas temu ucieklem, zdradzając ziemię dolnośląską dla innych rejonów kraju. Ale wracam zawsze chętnie,  choć na częste powroty brakuje czasu. Tym razem żeby być na miejscu jeszcze w jakichś rozsądnych godzinach musieliśmy wyjechać w sobotę wczesnym rankiem, więc z przyczyn oczywistych rower wczoraj w rachubę nie wchodzil.

Za to podczas popołudniowego spaceru po Jeleniej udalo nam się półprzypadkowo trafić na mecz pomiędzy. Karkonoszami a - uwaga uwaga - Orkanem Szczedrzykowice (?????). Wynik 2:2 mógłby być jeszcze bardziej okazaly, ale niestety w 4 lidze montują za male bramki na umiejętności naszych kopaczy :) Nie bylem na tym stadionie dobrych kilkanaście lat, więc milo było sobie przypomnieć jak pod koniec lat 90-tych latalem na drugoligowe mecze, a klub potrafił nawet nie przynieść wstydu w Pucharze Polski, dostając w plecy z ówczesną potęgą - Wisłą Kraków tylko 1:3. Dziś... jedyne co jest godne szacunku to wciąż kilkudziesięcioosobowy mlyn ukryty za sektorówką "Władcy Sudetów". Z której to, nie ma co ukrywać,  mieliśmy z Żoną delikatną polewkę :)

Wieczorem wyciągnąłem z piwnicy swojego emerytowanego górala, zrobiłem niezbedny przegląd i stwierdziłem,  ze da się chyba jechać. Dostałem od rodziny dwugodzinną dyspensę od przygotowywania śniadania i ruszyłem przed 8. Czasu mało, wiaterek wschodni, kierunek więc wybrany: na Janowice Wielkie, a potem się zobaczy. Aaaaaale fajnie było w końcu poczuć pod kołami wzniesienia! Rudawy Janowickie to niewysokie górki,  ale idealnie nadające się na jazdę rowerem - głównie dystans pokonuje się co chwilę wyjeżdżając i  zjeżdżając z uroczych hopek położonych wzdłuż rzeki Bóbr. Minąłem pałace w Łomnicy i Wojanowie, dojechalem do Trzcińska i zrobiłem sobie przerwę "na widoczka".

Zaczęły jednak zbierać się jakieś miejscowe szczekające kundle, które jak wiadomo szczególnie odważne są na odległość i w momencie gdy wiedzą,  że człowiek jest poza ich zasięgiem.  A tak było tym razem, wiec specjalnego spokoju nie zaznałem i ruszylem dalej. Stanąłem jeszcze raz,  ale na szybko,  bo czas gonił,  żeby zrobić fotkę mojego złomu na tle Sokolików, górujących nad Rudawami.

Potem już bez pauzy dojechałem do Janowic, skąd  wdrapałem się do trasy na Wrocław, w Radomierzu, skąd  zjechałem z prędkością prawie 55 km/h. Byloby szybciej, ale nie działają mi najcięższe przerzutki,a nawet gdyby to bym się bał, że w pewnym momencie rama odjedzie w swoim,  a koła w innym kierunku. Taki mam tu sprzęt :) Dotarłem do Jeleniej, ale jako że zrobiłem dopiero około 25 kilometrów to ostrym wjazdem skręciłem znów na Wojanów, a potem przedzierałem się przez miejscowości-maszkaronki, takie jak Mysłakowice, w ktorych zawróciłem trasą z Karpacza. Miałem nadzieję na fajną fotkę panoramy Karkonoszy,  ale niestety mgła wygrała przez nokaut.

Tak to mi minął świąteczny dzień.  Średnią się nie przejmowałem, bardziej tym,  żeby nic nie odpadło z mojego wehikułu :)

PS. Muszę pisać z tabletu,  a jak pewnie wiecie to mordęga. Jeśli są jakieś błędy to przepraszam, a Wasze wpisy ogarnę po powrocie do cywilizacji :)


Kategoria Góry


Sylwester 2013/2014 w Karkonoszach - podsumowanie

Piątek, 3 stycznia 2014 · dodano: 05.01.2014 | Komentarze 0

Jeżeli Rodziciele w Sylwestra obchodzą 35-lecie małżeństwa (podobno koralowe, choć jako zdeklarowany daltonista nie wiem o co chodzi) nie ma opcji, żeby ten dzień spędzić gdzieś indziej niż w miejscu, skąd pochodzę, a gdzie szanowni jubilaci wciąż mieszkają, czyli stolicy Karkonoszy - Jeleniej Górze.

Tak się więc stało - ale wycieczka do jeleniogórskiej kotliny miała też jedno ukryte założenie: zawiezienie już na stałe górskiego roweru, który przeżył ze mną (wiem, hardkor) kilkanaście lat i sam nie wiem czemu nagle wylądował w Pyrlandii. Jako że niedawno moja stajnia wzbogaciła się o szosę, którą przytulał cross, awans na wyższe partie dla wysłużonego Authora był przesądzony. Transport miał miejsce bydlęcymi wagonami oferowanymi przez ukochane PKP Przewozy Regionalne, które o dziwo idealnie dały radę. O czekaniu na przesiadkę we Wrocławiu przez ponad 2 godziny nie będę wspominał, bo obiadek w "Semaforze", do którego dali mi nawet bicykl wprowadzić, zrekompensował niedogodności. Gdybym był Macierewiczem już by był jakiś semaforsko-pkp-owy spisek w temacie zysków tej restauracji a czasem oczekiwania na zmianę składu na tapecie, ale niestety czasem używam też mózgu, więc zapomnijmy - ważne, że ów czas wystarczył na napełnienie żołądków aż nadto :)

No i w końcu wraz z Żoną dojechaliśmy, a naszym oczom ukazała się ukochana Ojco-Matkowizna, czyli Jelonka. Od tego momentu można pisać o czymś w rodzaju treningów.

1. Pierwszy dzień to rundka zapoznawczo-przypominająca. Osiodłanie roweru, zwanego dalej Zombie (z racji wieku) lub Frankenstainem (z racji wyglądu i nowego przodu po wypadku w styczniu 2013) wymagało przypomnienia co oznaczają takie słowa jak "rdza", "brak amora", "licznik z Lidla" czy "latające tylne koło w promocji z brakiem hamulców". Praktyka uczyniła mistrza - oto klimatyczne pierwsze zdjęcie znad stawu w Karpinikach :)


Paradoksalnie pierwszy dzień był też dniem z najlepszą średnią, bo wiaterek był jeszcze mało irytujący. Oczywiście słowo "najlepsza" oznacza też tragiczna, ale cóż... jaki rower takie wyniki. Bo przecież to nie moja wina :)

Dojechałem sobie przez Bukowiec do Kowar, gdzie minąłem deptako-rynek niemal tracąc zęby na bruku i skręciłem w kierunku Karpacza, z tym że nie jechałem na górę, tylko na wysokości skrzyżowania z drogą ze Ścięgien pomknąłem w dół, do Mysłakowic, Łomnicy i już po płaskim do Jeleniej. Nawet nie zmarzłem, więc inaugurację końca roku uważam za udaną.

http://trollking.bikestats.pl/1069157,Koleczko-starym-zlomem-po-Karkonoszach.html

2. Sylwester to już kurs do Janowic Wielkich, czyli w moje ukochane Rudawy. Rano był delikatny przymrozek, było ślisko, więc musiałem jechać bardzo ostrożnie, a na łeb założyłem kominiarkę, którą po pierwszej rozsądnej górce w Radomierzu cisnąłem głęboko do plecaczka. Za saunę podziękowałem.


Dojechałem do Janowic, potem wzdłuż rzeki przez Trzcińsko do pięknie odnowionego pałacu w Wojanowie.




 Jako że do 50 kilometrów zabrakło mi całkiem sporo pognałem przez relikt przeszłości, czyli Łomnicę do jeszcze większego reliktu - Mysłakowic, a finalnie znów do Kowar. Odpuściłem już sobie rynek i skręciłem na Ścięgny, gdzie w końcu miałem kawałek w dół, a potem już lotem koszącym do Jeleniej, na końcu wjeżdżając na jedyną znaną mi tu dobrze zrobioną asfaltową ścieżkę.


http://trollking.bikestats.pl/1069804,Przedsylwestrowa-rundka-rudawsko-karkonoska.html

3. No i nastąpił nowy rok, spędzony na celebracji rocznicy. Jeleniogórski rynek w miarę się zapełnił, wystąpiły dinozaury z Oddziału Zamkniętego oraz nastąpiło coś na kształt próby imitacji pokazu fajerwerków. Noo, to najlepsze co można o tym powiedzieć, a komfort był o tyle dobry, że wszystko miałem za oknem.


Procenty trzeba było oczywiście wypocić, za co zabrałem się chętnie, ale jak już wiedziałem, że przy najbliższej kontroli smerfów nie będzie jakiejś wpadki, czyli trochę po nastaniu południa. Stwierdziłem, że nie ma zmiłuj i na dzień dobry ruszam do Karpacza. Zrobiłem odwrotną rundkę niż pierwszego dnia, czyli najpierw Karpacz, potem Ścięgny.



Po zjeździe kurs na zachód, przez Miłków i Sosnówkę. Właśnie nad zalewem w Sosnówce trafił mnie boczny wiatr, który raz dosłownie przesunął mnie z asfaltu na szutrowe pobocze, niemal wywracając. Potem towarzyszył mi w Podgórzynie i Zachełmiu, niemal zatrzymując w miejscu. Takie to uroki górek, w momencie wyjazdu podmuchu nie było prawie w ogóle.

Dojechałem do dzielnicy Jeleniej - Sobieszowa, cyknąłem zdjęcia zamku Chojnik, ale wyszły średnio, i ruszyłem do Piechowic, już ciągle pod górkę. Dotarłem do rozjazdu na Szklarską i z wiaterkiem do Cieplic. Pierwszy dzień roku zainicjowałem tak, jak chciałem - z dwoma pedałami pod nogami. Myślę, że takie marzenia mieli i domorośli zwolennicy skrajnej prawicy :)

http://trollking.bikestats.pl/1070330,Najlepsze-lekarstwo-na-syndrom-dnia-poprzedniego.html

4. No i nadszedł dzionek czwarty, ostatni - musiałem wstać bardzo wcześnie, żeby ze wszystkim się wyrobić. Ale jak to bywa na koniec postanowiłem dać sobie w kość i wybrałem trasę z dużą ilością podjazdów, czyli Janowice, Trzcińsko, a następnie przełęcz do Karpnik, gdzie mogłem podziwiać Sokoliki. W sensie skały.


Po zjeździe w dół, za Karpnikami czekał mnie znów podjazd w Krogulcu - o tyle paskudny, że znów dał o sobie znać wiatr, więc pedałowanie było w klimatach Kukuczki. Potem już Borowice, Kostrzyca, Mysłakowice, Łomnica i Jelonka. Oraz tragiczna średnia :)

http://trollking.bikestats.pl/1071114,Okolosylwestrowej-sudeckiej-sagi-dzien-ostatni.html

Tak oto zakończyłem/rozpocząłem rok. Ponad 200 kilometrów w 4 dni może i nie powala, ale biorąc pod uwagę, że to grudzień, a do dyspozycji miałem starego gruchota i do ogarnięcia obowiązki rodzinne - jestem zadowolony.


Kategoria Góry


Okołosylwestrowej sudeckiej sagi dzień ostatni

Czwartek, 2 stycznia 2014 · dodano: 02.01.2014 | Komentarze 2

Ostatni i najcięższy. Musiałem wstać bardzo wcześnie, żeby zdążyć przed wyjazdem, do tego pierwotnie umiarkowany wiaterek w Kotlinie Jeleniogórskiej zamienił się w wyższych partiach w jakieś agresywne monstrum, które np. w Krogulcu i na Przełęczy Karpnickiej rzucało mną niczym ratlerkiem na widok listonosza - momentami centralnie stałem w miejscu. Stąd średnia poniżej jakiejkolwiek krytyki, choć moralnie czuję się zwycięzcą, bo to ostatnio modne :) Kółeczko Jelenia - Janowice - Przełęcz Karpnicka - Bukowiec - Mysłakowice - Łomnica - Jelenia okazał się o dziwo najbardziej hardkorowy ze wszystkich czterech.

Wpis krótki, bo dopiero zasiadłem w Poznaniu do kompa, jutro rano do pracy. Być może w sobotę podsumuję te 200 kilometrów z rodzinnych stron. A teraz tylko krótki poranny widoczek na Rudawy Janowickie.





Kategoria Góry