Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Trollking z miasteczka Poznań. Od listopada 2013 przejechałem 197701.50 kilometrów i mniej już nie będzie :) Na pięciu różnych rowerach jeżdżę z prędkością średnią 27.88 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trollking na last.fm

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2017

Dystans całkowity:1550.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:57:14
Średnia prędkość:27.09 km/h
Maksymalna prędkość:67.50 km/h
Suma podjazdów:8573 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:53.47 km i 1h 58m
Więcej statystyk

Górkokręceniowe finito

Piątek, 20 października 2017 · dodano: 20.10.2017 | Komentarze 8

Nadszedł w końcu ten dzień, gdy należało się pożegnać nie tylko z górkami (smutna buźka), ale i powoli z urlopem (smutny wielki, obleśny i paskudny ryj). Nic nie trwa wiecznie, raz się żyje, a gdzie kucharek sześć tam dwanaście cycków (takie nawiązanie do Rudaw), więc jedyne co pozostało to zastosować się do jeszcze jednego przysłowia: kto rano wstaje, ten nie tylko leje jak z cebra, ale i ma szansę na pokręcenie przed wyjazdem :)

Zastosowałem tę ludową mądrość i ruszyłem skoro świt. Co na jeszcze-póki-co-urlopie oznacza koło dziewiątej :) Niestety wyczuwalna już powoli była zapowiadana wszem i wobec zmiana pogody – założyłem dodatkową porcję ciuchów oraz rękawiczki długopalczaste (oczywiście musiałem je potem na trasie pościągać), no i wiatr wrócił – może jeszcze nie mocny, ale do komfortu milutkiego, lekkiego zefirka z ostatnich dni sporo brakowało.

Na ten finałowy wypad zaplanowałem trasę „czysto” karkonoską. Przez jeleniogórskie Cieplice wydostałem się na Trasę Czeską...


...i mijając m.in. Piechowice dotarłem do klu dzisiejszego wyjazdu, czyli ośmiokilometrowej serpentynki w górę, która doprowadziła mnie do Szklarskiej Poręby Górnej. Tyle razy już tam byłem i to opisywałem (a nawet filmowałem), że nawet nie zatrzymywałem się na zdjęcia, robiąc tylko wyjątek dla samego centrum oraz wypierdka, na którym znajduje się dworzec PKP.



Wjazd jak wjazd, cieszyło mnie jedno – to, co następuje po nim :) Udało mi się rozpędzić podczas zjazdu do 67,5 km/h, a mogło być pewnie i z osiemdziesiąt, ale po prostu nie chciałem ryzykować tym moim trupem. On już swoje w rowerowym życiu się nastresował, niech ma spokojną emeryturę.

Końcówka to powrót przez Piechowice, jeleniogórski Sobieszów, Zachełmie…

...oraz koło podgórzyńskich stawów, które mają u mnie sporego minusa. Przedwczoraj byliśmy tam chłonąć widoki i nie tylko (choć ja tam mogę sobie co najwyżej popić browara browarem lub zagryźć frytki frytkami), a tu „niespodzianka” - wciąż stoi stary, klasyczny grzybek z pomostami, ale zaczęto budować jakieś wielkie paskudztwo, drewniany barak, o póki co nieznanych mi funkcjach. Nie tylko psuje (przynajmniej teraz, gdy jest w trakcie stawiania) panoramę miejsca, ale góruje nad całym, do tej pory swojskim, przytulnym i zgrabnym kawałkiem ziemi. Paskudztwo. W związku z tym zdjęcie zrobiłem kawałek dalej, niestety przy gorszej widoczności oraz perspektywie, ale niech mają za swoje! :)

Końcówka to jeszcze chwila kręcenia między Cieplicami a centrum Jeleniej oraz… koniec. Czas wracać. Dobrze, że to miejsce mogę mieć na wyciągnięcie ręki, mimo niemałej odległości. To pozwala na spokojny powrót do też fajnej, choć kompletnie innej, Pyrlandii.

Na koniec kilka zdjęć z wczorajszego spaceru po Parku Norweskim w Cieplicach. Uwielbiam to miejsce. A że limit mi się ostał, to… :)




TU Relive z dziś.

Kategoria Góry


Niewidoki

Czwartek, 19 października 2017 · dodano: 19.10.2017 | Komentarze 5

Gdy dziś rano wyruszałem, wiedziałem jedno - przynajmniej przez jakiś czas nie będę musiał martwić się pewnym codziennym dylematem, który zawsze towarzyszy mi podczas wypadów w góry, a mianowicie: gdzie się zatrzymać, żeby cyknąć fotkę. Człowiek wielkopolsko spłaszczony doznaje tu zawsze oczopląsu, nawet mimo sporego życiowego doświadczenia.

Dzisiaj poszło jakoś łatwiej. W samej Jeleniej było co prawda standardowo, ale już zaraz za jej granicami nie widziałem żadnych przeszkód do jazdy. Najogólniej mówiąc :)

Tu przykładowe ujęcie z Łomnicy. Za mostem prosto pałac, na prawo kierunek na Karpacz, na lewo Wojanów. Powtórzyć? :)

W Bobrowie zaczęło być jakoś takoś jaśniej, widziałem nawet drogę, którą jadę, w perspektywie dalszej niż solidne splunięcie...


...a w Trzcińsku zaczęły się już pojawiać Rudawy, z Sokolikiem w tle.

Ucieszyło mnie to na tyle, że w końcu wymyśliłem plan dalszej wycieczki i postanowiłem najpierw (podobnie jak wczoraj) zaliczyć Przełęcz Karpnicką, skupiając się na jej mniej docenianych walorach...

...a w samym Karpnikach skręcić na Przełęcz pod Średnicą, którą dotarłem do Kowar, przy okazji jeszcze w Strużnicy uwieczniając idealnie zachowaną drewnianą chałupę, zapewne poniemiecką (no bo jaką inną na tych ziemiach?).




Z Kowar znanym śladem poleciaaaaaaaaaaaaaałem w dół, zatrzymując się dopiero przed Karpaczem, na widok Śnieżki z koniną :)

Natomiast potem, od Miłkowa przez Sosnówkę oraz Staniszów do samej Jeleniej, jeśli już coś klikałem, to tylko na potrzeby Relive (trasofilmik tu).

Było fajnie, zacnie i pogodowo idealnie. Wiatr nie męczył, upał nie dręczył. Nie ma na co narzekać, więc prędko kończę ten irracjonalny wpis :) A jutro nadrobię bajsktatsowe zaległości.

Kategoria Góry


Miedzi(ozachci)anka

Środa, 18 października 2017 · dodano: 18.10.2017 | Komentarze 10

Póki co wciąż mamy październik, a nie piździernik, do tego bardzo zacny. Wbrew wstępnym prognozom, wiatr ku mojemu zadowoleniu zamiast z zachodu zaczął wiać z południowego wschodu (i to słabo!), co oznaczało jedno – kierunek Rudawy. Mało co mnie tak cieszy :)

Rano było jeszcze zimno – czyli fajnie – oraz mało widokowo – czyli niefajnie. Jednak na samym początku trasy nie za wiele było do oglądania, więc skupiałem się na wartkiej akcji audiobooka. Przyjemniej zaczęło się robić kawałek za Jelenią, pomiędzy Wojanowem a… Jelenią, czyli na górce koło Jasiowej Doliny, a następnie na wyjazdówce do Radomierza. Tam zatrzymałem się na pierwsze dziś zdjęcie. Jak widać szalu nie było, choć rudawskie cycuchy jak zwykle wyraźnie się odznaczały :)

Po zjeździe do Janowic zerknąłem sobie (załóżmy, że przypadkiem) za torami w lewo, a gdy zobaczyłem rozjazd kolejowy z jednej, a pewną drogę w górę z drugiej…

...już wiedziałem, gdzie za chwilę się udam. Miedzianka kusiła jak zwykle :) Zacząłem się wspinać, wspinać, wspinać…

...aż się zatrzymałem na chwilę, żeby zrobić fotkę współczesnego browaru, po drugiej stronie panoramci Rudaw.


Wtedy nagle zobaczyłem, że biegnie do mnie pies staruszek, a za nim drepcze podobnie prezentujący się pan. Czworonóg przywitał się ze mną sam z niczego serdecznie (no co, lubię zwierzęta, a one chyba mnie), a to samo również zrobił dwunóg, gdy tylko zapytałem, czy mogę psiakowi cyknąć zdjęcie.

I tak - w połowie drogi na Miedzianą Górę - spędziłem kilka minut na rozmowie o tej okolicy, o upadających zakładach pracy w Jeleniej Górze, a także o samej Miedziance. Tu z ciekawości zapytałem o zdanie prawie miejscowego (bo mieszkańca Janowic) o sytuację miejscowości i otrzymałem parę newsów, między innymi o tym, że będą budować się tu ludzie z… Warszawy. Łapy opadają. Boję się tego, że za jakiś czas Miedzianka odżyje w ten sposób, że będą po nim codziennie spacerować sobie „rdzenni tubylcy XXI wieku”, czyli hipsterzy z Wawy, Poznania, Wrocka czy Krakowa… Oby nie!

Ładnie się pożegnaliśmy, po spotkaniu, które zostanie mi w głowie, i ruszyłem dalej w górę.

Tam postanowiłem zachować na zdjęciu po raz kolejny jeden z najważniejszych swego czasu budynków tego miasteczka-trupa (opisywanego przeze mnie już wielokrotnie oraz raz filmowanego), czyli pozostałość knajpy Schwarzer Adler. Teraz jest to przykład polskiego syfu, a niegdyś - u schyłku świetności - miejsce, w którym nie tylko toczyło się bogate życie, ale wręcz przeciwnie - powiesiła się pierwsza Niemka (było ich później dużo więcej) na wieść o nadchodzących wojskach radzieckich, z obawy przed sporym ryzykiem masowego gwałtu, z którego słynęły.

Podczas zjazdu uchwyciłem jeszcze kościół (na szczęście on mnie nie).

A potem już chwytałem jedynie kierownicę, bo rozpędziłem się do godnej prędkości :)

Powrót od Janowic do domu już był klasyczny – Trzcińsko, Przełęcz Karpnicka, Karpniki, Krogulec, Bukowiec, Mysłakowice, Łomnica, Jelenia. Bez historii, prócz tej, że musiałem nadrabiać lenistwo podczas wspinania się pod górki, więc na koniec będzie tylko kilka jesiennych fotek. Same one są słabe, ale jesień jest przepiękna, więc remis :) A ja jak zwykle na urlopie nie mam czasu na dłuższe dywagacje, więc kończę.




Miedziankowe Relive tu.

Kategoria Góry


O.K.Raj :)

Wtorek, 17 października 2017 · dodano: 17.10.2017 | Komentarze 15

Druga część zaległego urlopu skierowała nas w góry (Sudety, czyli moje!) - destynacja (jak to mawiają korpohipsteroczubki, których normalny język kole) mniej zaskakująca niż morze sprzed tygodnia :)

Rano (czyli w wynegocjowanym czasie na rower) zacząłem się zastanawiać, gdzie by tu się wybrać. Nagle mnie olśniło - przecież rekomenduję każdemu wjazd na Okraj, a sam byłem tam ostatnio... eee... sto lat temu? Nie, może ciut wcześniej, w każdym razie już po ataku Niemiec na Czechy, który odbył się przez tę przełęcz :) Jak pomyślałem, tak zrobiłem i w okolicach dziewiątej ruszyłem na podbój najwyższego w Polsce przejścia granicznego, który już na szczęście funkcjonuje jedynie pro forma. Muszę tu niestety dodać swą nieśmiałą obawę - póki co...

Sądzę, że spora część bajsktatowiczów wie, z czym się je ta smakowita potrawa, więc nie będę się rozpisywał. Od Jeleniej Góry przez Mysłakowice i Kostrzycę prawie płaską drogą dotarłem do Kowar, które ominąłem obwodnicą, ukazującą wszelkie "walory" tej miejscowości. Największy jest jeszcze przed nią - kiedyś się w końcu zawali i przestanie psuć widok na góry :)

Tu zaczyna się kilkunastokilometrowa orka pod górę, najpierw dość łagodna, za to bardzo otwarta na podmuchy wiatru (którego dziś prawie nie było), potem już w terenie zalesionym, ale bardziej wymagająca od kręcącego.



Natomiast ostatni odcinek to poezja. Dla miłośników lekkiego (bardzo lekkiego) dance macabre :)


No i w końcu szczyt. Dwie granice - północna i południowa, ogarnięte w przeciągu tygodnia. Mały Blitzkrieg, do tego na dwóch różnych czołgach :)




Jak widać atrakcji za wiele na szczycie nie było (moglem jedynie posłuchać jak po czesku brzmi trauma zwana w Polsce wuefem), szybko więc zawróciłem i o o dziwo zjazd poszedł mi nieco szybciej :) Choć jedno zauważyłem - dobra zmiana nie ogarnęła jeszcze remontu nawierzchni na finałowym odcinku i chyba nigdy nie ogarnie. Może i lepiej? :)

Powrót swoimi śladami, z małym wyjątkiem - zaliczyłem jeszcze objazd przez Łomnicę, bo tamtejszy pałac zawsze podobał mi się w barwach jesieni. Nie zawiodłem się.

Byłem ciekaw jak Relive przedstawia górskie wycieczki - przyzwoicie. A na samym końcu mapka z wjazdu, która pokazuje łagodność trasy :)

Przepięknie się zrobiło w górach, a ja wyjątkowo trafiłem z terminem przyjazdu. Podejrzane to jakieś :) Po popołudniu zrobiliśmy jeszcze jedenastokilometrowy spacer, wpis dodaję na styku dni, więc wybaczcie, ale zaległości na BS nadrobię jutro (wersja optymistyczna).

Kategoria Góry


  • DST 53.10km
  • Czas 01:46
  • VAVG 30.06km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 237m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mikrofajność

Poniedziałek, 16 października 2017 · dodano: 16.10.2017 | Komentarze 7

Znów wpis krótszy niż nieoficjalny właściciel Polski, od czubka dzioba po dziury w skarpetkach. Na taki porównywalny do Gortata czasu brak, bo urlop :)

Drugi dzień genialnej pogody (z przyzwoitym wiatrem!), a mimo poniedziałku również o dziwo udało mi się dość płynnie walczyć ze światłami i korkami. Nawet ani razu nie miałem czerwonej fali, jak już to coś bardziej zbliżonego do nagłych i zaskakujących wymiotów. Przypomniałem sobie, że jazda szosą to przyjemność, a nie ciągła walka z przeciwnościami fundowanymi przez aurę. Za umożliwienie mi odświeżenia pamięci serdeczne dzięki.

Trasa - "kondomik" w wersji z Dębca przez Komorniki, Szreniawę, Stęszew, Dymaczewo, Łódź, Mosinę, Puszczykowo i Luboń (tu jak zwykle było najweselej) do domu.



  • DST 53.20km
  • Czas 01:46
  • VAVG 30.11km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 174m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

PoGrom

Niedziela, 15 października 2017 · dodano: 15.10.2017 | Komentarze 8

Warunki były dziś idealne, a skoro ja to piszę, nie narzekając na wiatr, to już chyba nikt nie ma wątpliwości, że były :) Ciepełko sympatyczne, słońce nie prażyło, suchutko - miodzio.

Ruszyłem dość późno, dopiero po jedenastej. Czemu? Bo mogłem :) Cieszyłem się, że wieje z zachodu, bo inne kierunki były zablokowane przez PKO Poznań Maraton, czyli jedną z imprez, które "uwielbiam" tak samo jak bajkczelendże i inne takie. Tym bardziej przed wyjazdem rozbawił mnie news, że ruszył on z prawie godzinnym opóźnieniem, bo jeden z ochroniarzy był nachlany, a część jego kolegów zabezpieczających imprezę w ogóle nie komunikowało się po polsku i nie wiedziało, czego się od nich oczekuje (chyba niewiele się pomylę, jeśli strzelę, iż byli oni naszymi kochanymi "uchodźcami" wg Szydło, a po prostu emigrantami zarobkowymi wg ludzi, którzy nie gadają w oczy kłamstw, z Ukrainy). W radosnym nastroju ubrałem się i ruszyłem wszędzie, tylko nie tam.

Gdy dotarłem do Plewisk, niedaleko ich granicy usłyszałem - mimo muzy w telefonie - swojskie "k...a, ja p...ę!!!". O, nasi :) Rozejrzałem się i zauważyłem, że na mijanym stadioniku odbywa się właśnie mecz. Niedługo się zastanawiając zawróciłem i spędziłem dobre kilka minut na oglądaniu czegoś, co chyba w zamierzeniu miało być piłką nożną, choć pewny nie jestem :) Prawdopodobnie byłem świadkiem czwartoligowego spotkania Gromu Plewiska (he he) z ... No i tu nie wiem, tak samo jak nie wiem jaki był wynik, bo ani Szpakowski, ani Borek nie dojechali :) Za to akurat trafiłem na gola i nawet prawie udało mi się go uwiecznić.


Po tych niewyobrażonych emocjach ruszyłem dalej, już bez zatrzymywania się, stałą trasą - przez Zakrzewo, Sierosław, Więckowice, Fiałkowo, Dopiewo, Palędzie, Gołuski, Komorniki oraz znów Plewiska do domu.

Sporo kolarzy spotkałem, nawet z kilkoma przez chwilę jechałem - z jednym zaraz za Plewiskami, potem w Zakrzewie prowadziłem kilkuosobowy peleton, tyle że ze 100 metrów z przodu, bo chłopakom nie spieszyło się mnie gonić, a wszystko wyglądało jak jakaś ucieczka i nawet miałem na trasie kibiców spod monopolowego :) Oczywiście mnie dopadli (rowerzyści, nie miłośnicy trunków), ale dopiero jak już nie było pod wiatr, ładnie pozdrowili i na rondzie każdy w swoja drogę.

Fajnie było. Więcej takich dni! :)



  • DST 53.20km
  • Czas 01:50
  • VAVG 29.02km/h
  • VMAX 53.60km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 231m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bezproblemowo

Sobota, 14 października 2017 · dodano: 14.10.2017 | Komentarze 5

Upały idą. Dziś już pełne piętnaście stopni na plusie, w afekcie byłem nawet bliski wysmarowania się kremem z filtrem UV, jednak zbyt nieśmiało jeszcze świecące słońce w ostatniej chwili powstrzymało mnie od tej decyzji. Na szczęście nie spaliłem się mimo to żywcem.

Czynnikiem chłodzącym był jak zawsze wiaterek. Skromny, zaledwie 20-30 km/h, więc przy ostatnich podmuchach niemal nieodczuwalny, do tego nawet nie gnoił przez całą trasę, a jedynie przez 4/5, pomagając mi nieśmiało na ostatnich dziesięciu kilosach.

Fajnie jak zwykle było w Luboniu, bo to miasteczko o mnie dba, się troszczy i nie pozwala popaść w samouwielbienie w temacie wyników. Dziś przykładowo jego granicę przekroczyłem ze średnią ponad 30 km/h, a wyjeżdżałem z taką o cztery gorszą. Na pięciu kilometrach zaledwie. I to za darmo, bez pytania, pełna samoobsługa :)

Co, zbyt optymistyczny wpis? Cóż, próbuję odnaleźć pozytywy w tej naszej ciężkiej rowerowej codzienności - bo wkurzać się już nie mam siły :) 

Trasa za to była ukochana i niezmienna - kondomik z Dębca przez Luboń, Puszczykowo, Mosinę, Dymaczewo, Łódź, Stęszew i Komorniki do domu.


  • DST 51.85km
  • Czas 01:51
  • VAVG 28.03km/h
  • VMAX 50.60km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 162m
  • Sprzęt Ventyl
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nieboskłany

Piątek, 13 października 2017 · dodano: 13.10.2017 | Komentarze 4

Powrót do Poznania, powrót do zawodowych obowiązków, choć też powrót na szosę. Przynajmniej to ostatnie brzmiało atrakcyjnie, ale jak to z teorią - realia okazały się trochę bardziej brutalne :) Co prawda na szczęście już nie padało, jednak nie powiem, żeby póki co warunki były specjalnie komfortowe - ciężkie chmury nie napawały optymizmem, a wiatr... Hm, byłem zahartowany po tym, co działo się nad morzem, ale odczułem zdecydowaną różnicę in minus w odczuwaniu jego podmuchów pomiędzy niby bardziej wietrzną północą a swoimi rejonami - tam przynajmniej osłaniały mnie drzewa, tu już mało co, a w sumie nic, przynajmniej przy opcji na zachód (Poznań - Plewiska - Komorniki - Gołuski - Palędzie - Konarzewo - Trzcielin - Dopiewo - Palędzie - Komorniki - Plewiska - Poznań). Pola, pola i pola. Brr. Wynik więc jest jaki jest, a wcale niełatwo było takiego koszmarka wykręcić.

Wpis krótki, bo jestem zmasakrowany po tych kilku godzinach obcowania z czynnikiem ludzkim. Ja chcę znów na urlop! :)

Fota nieba robiona "z rąsi" oddaje w pełni dzisiejszy całokształt :)


  • DST 58.30km
  • Czas 02:12
  • VAVG 26.50km/h
  • VMAX 43.90km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • Podjazdy 248m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Międzykoniec

Czwartek, 12 października 2017 · dodano: 12.10.2017 | Komentarze 6

Nadszedł czas na pożegnanie z morzem i zakończenie krótkiego, bo czterodniowego wypadu, z czego rowerowo było... No właśnie, z maksymalnych trzech, udało się wykorzystać wszystkie dzionki, w ten ten dzisiejszy, choć tu musiałem się spiąć najbardziej. Wyjazd do domu zaplanowaliśmy dość wcześnie, z powodów niezależnych od organizatora :), więc obudziłem się koło siódmej, a ruszyłem około czterdziestu minut później. Urlop w końcu, cholera jasna :)

Znów okazało się, że miałem szczęście - padało w nocy, a nad ranem już tylko delikatnie kropiło. Ubrałem się ciepło, włączyłem audiobooka i zacząłem kręcić, ze zdziwieniem konstatując, że w Międzyzdrojach nie ma o tej porze korków. Człowiek ma jednak w głowie wciąż ten wielkomiejski zły dotyk... Wiało z zachodu, a jak - to chyba każdy dziś widział i czuł. Kierunek był zachodni, tam też się udałem, problem tylko w tym, że byłem już prawie wszędzie, a czasu na bawienie się w czekanie na prom nie miałem. Wybrałem się więc na jakieś dziwne coś o nazwie Karsibor. Ni to część Świnoujścia, ni to coś na kształt wyspy - zapraszam do mapy na końcu do samodzielnej interpretacji.

Trasa była fajna, bo nudna - najpierw dotarłem do granic Świnoujścia (a jest tam jak w mieście Hel - początek a teren zabudowany to kilka dobrych kilometrów różnicy), potem na rondzie skręciłem na ów Karsibor. Miłym zaskoczeniem było dużo lasu dokoła, dzięki czemu nie przewiało mnie tak, jak się spodziewałem, z drugiej strony też niespecjalnie pomagało podczas powrotu. Prostą drogą dotarłem do promu...

...wcześniej mijając tablicę z genialną perspektywą. Gdyż rowerowa Skandynawia jest moim niespełnionym marzeniem.

Trochę na czuja przejechałem jeszcze mostem przez Starą Świnię, sorry, Świnę, głównie dlatego, że znalazłem info o lęgowiskach ptaków. Chwilę się tam pokręciłem i zacząłem żałować, że odkryłem to miejsce dopiero ostatniego dnia (poranka), bo mimo że nie udało mi się sfotografować żadnego wyjątkowego okazu, to miejsce ma zdecydowanie potencjał na wybranie się doń z aparatem z porządnym zoomem.


Wróciłem swoimi śladami, a że brakowało mi kilosów do pięciu dych to jeszcze na pewniaka dokręciłem do nawiedzonej przedwczoraj najbardziej popularnej przeprawy promowej, tam się znów cofnąłem i dojechałem do Międzyzdrojów, pod koniec jeszcze mijając naszą kwaterę, żeby chwilę powspinać się fragmentem wczorajszej trasy.

No i... koniec. Szkoda, bo Międzyzdroje bardzo, ale to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Żadne tam Kołobrzegi czy Mielna, nastawione na trzepanie kasy na Sebixach, tylko w miarę spokojne miejsce (oczywiście mam świadomość, jak ono wygląda latem i że jest to samo, choć wydaje mi się, że w dużo mniejszej proporcji), otoczone górkami (!) i przepięknymi lasami. Pewnie nie raz jeszcze tu wrócimy, tym bardziej, że mieliśmy pensjonat praktycznie graniczący z Wolińskim Parkiem Narodowym. A skoro już przy nim jesteśmy to kilka ostatnich fotek z wyjazdu, ale tych zrobionych podczas długaśnych spacerów. Podsumowując - zachęcam wszystkich do odwiedzenia tego rejonu polskiego morza, byle tylko robić to poza "sezonem" :)











Trasa z Relive TU, ślad GPS poniżej. Różnica kilometrów wynika z kawałka, który jeszcze musiałem wykręcić popołudniem po Poznaniu.

Kategoria Morze


  • DST 53.00km
  • Czas 02:06
  • VAVG 25.24km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 561m
  • Sprzęt Cross - ST(a)R(uszek)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lu... lu... lu... i luz :)

Środa, 11 października 2017 · dodano: 11.10.2017 | Komentarze 4

Tak jak wczoraj przewidywałem, a może inaczej - analizowałem prognozy, od rana padało. W sumie nawet dobrze, bo poranek po urodzinach niekoniecznie jest idealnym czasem na wczesne wstawanie :)

Jednak po śniadaniu zaczęło się – o dziwo – wypogadzać, co w polskich warunkach oznacza, że już nie lało, a mżyło. Jak na moje wystarczyło. Krótkie negocjacje z lepszą połową, nawet niespecjalnie ciężkie, i już siedziałem na rowerze. Problem był tylko jeden – dokąd jechać, skoro wiało z zachodu, a jedyny dłuższy kierunek miałem już za sobą (Świnoujście)? Zerknąłem szybko na mapę, jedno miejsce zwróciło moją uwagę przez swoją nazwę i decyzja nastąpiła szybko – kręcę tam, potem będę kombinował.

Najpierw przez Międzyzdroje, czyli już mogłem jechać na ślepo. Minąłem jedno z pierwszych dziś „Lu”, czyli Lubiewo, które miłośnikom literatury kojarzy mało estetycznie :) Potem w kierunku horyzontu, który wczoraj przykuł moją uwagę. Są górki (nie traktory), jestem tam ja - to proste :)

Najpierw jednak minąłem jezioro Wicko Małe…

...oraz wystawę jakiegoś żelastwa. Moje nastawienie doń ukazuje kierunek ustawienia crossa.

W końcu drugie „Lu”, czyli… Lubin. Mój początkowy cel. Jakby zależało mi specjalnie na zaliczaniu gmin to bym poprosił o zdublowanie :)

Sama miejscówka… Hm. Napisać, że to zadupie byłoby pochwałą. Za to był podjazd, na końcu którego znajdowało się nic :) Jedyne co mogłem sfotografować to ślepa droga (czyli jak każda tam) oraz kościół. W sumie dobre i logiczne połączenie :)

Zjazd miał być szybki, ale… nie wyszło. Stan drogi pozwalał na lekkie ześlizgiwanie się, natomiast na końcu czekała na mnie groźba… Sorry, zachęta :)

Na najbliższym rozjeździe pojechałem prosto i trafiłem na Jezioro Turkusowe. To znaczy nie tak, że samo się pojawiło, bo skierowały mnie tam jakieś kierunkowskazy, a potem musiałem rower wciągnąć po schodkach. Czy było warto? Jakbym wiedział, jaki kolor to turkusowy, to może bym ocenił :) A tak - zobaczyłem sympatyczne jeziorko w paskudnej pogodzie, cyknąłem fotę i tyle.


Na mapie wypatrzyłem, że jak pojadę dalej to dojadę do głównej drogi. Tyle teorii… Praktyka – trzecie i ostatnie „Lu”, czyli bruk jak w lubuskim.

Zawróciłem, nie miałem na to zdrowia :) Luuuuz :)

Tym samym pojawiłem się znów w Międzyzdrojach. Minąłem nasz pensjonat („Słońce Bałtyku” zdecydowanie polecam, właściciele są mega) i chcąc nie chcąc kręciłem na wschód. Była najlepsza część dzisiejszego wypadu – gdy tylko pojawiłem się na terenie WPN (Woliński Park Narodowy, nie mylić z Wielkopolskim) to wiedziałem, że jest dobrze - las, górki (centralnie i bez ściemy – tu naprawdę można się zmęczyć, nawet jadąc asfaltem, tak jak ja dziś), jesień… Cudo! Stałem się fanem. Jedyne, co mnie martwiło to to, że w pewnym momencie zaczęło być w dół, przede mną do nawrotki jeszcze kilkanaście kilosów, a trzeba będzie wracać nie tylko pod górę, ale i pod wiatr. Ale że wyjścia nie było, to kręciłem.

W miejscowości Wisełka przywitał mnie woliński woj…

...a potem nic się nie zmieniało. Cel był jeden – dotrzeć do miejsca, gdzie będzie na tyle daleko, że jak wrócę to pojawi się pięć dych na liczniku. Stało się to w… eee… Kołczewku (?). Było tam na tyle fascynująco, że jedyne co mogłem tam sfocić to kościół (akt desperacji) i kawałek dalej zawrócić.

Swoimi śladami, walcząc z wiatrem i podjazdami (całkiem sporo ich wyszło jak na tereny okołomorskie, kto by się spodziewał), podziwiając ponownie WPN (raz jeszcze – genialny!) dotarłem znów do urlopowej miejscówki.


Pod koniec zaczęło kropić, a gdy wykonałem obowiązkowe zdjęcie spod mola, już centralnie lać, więc ostatnie trzy kilometry to darmowy prysznic. Ale i tak fuks, że udało się wykonać coś, czego się nie spodziewałem – piszę to bez ściemy.

Tak jak mam do polskiego morza stosunek ambiwalentny, to okolice Międzyzdrojów uważam za przepiękne. Polecam każdemu, kto lubi się zmęczyć na terenach teoretycznie zupełnie się z tym niekojarzących. Szkoda, że wypad tak krótki, a jutro niestety nie będzie wyboru – jak rano lunie (na co się zapowiada :/) to już nie będzie czasu na pokręcenie.

Trasa z Relive TU.

Kategoria Morze